środa, 30 grudnia 2015

Dog Whistle - "Dog Whistle"



Dwie dziewczyny, Warszawa, perski folk, indie pop. To nie mogło się nie udać.

Z tym perskim folkiem to nie żart, choć sam przez długi czas nie wierzyłem w te zapowiedzi. Myliłem się, debiut Dog Whistle rozpoczyna się autorską wersją irańskiej piosenki ludowej, Mastom Mastom. Ania i Lena podeszły do tego utworu zupełnie inaczej, niż można było się tego spodziewać. Odarły ją ze wszystkiego, co perskie poza najważniejszym – melodią i tekstem. Nie silą się na orientalizującą stylizację, jest tylko przesterowany bas, świdrujące dźwięki keyboardu i dwugłos dziewczyn. Tak skromnie będzie do końca tej zdecydowanie za krótkiej płyty.

Za krótkiej, bo to tylko siedem niezbyt długich piosenek. Bardzo urokliwych i dziewczęcych. Ania i Lena śpiewają o złamanych sercach, miłosnych zawodach, Warszawie, cudzych chłopakach. Banał? Nie w ich wykonaniu. Swoje rozterki ubierają w proste, emocjonalne piosenki, mocno osadzone w indie folku i estetyce lo-fi. Rzadko trwają dłużej niż trzy minuty. Rozczulają pewną nieporadnością, pod którą kryje się talent do układania melodii. Nie ma w tych utworach niczego zaskakującego, bo nic nie musi. Siła Dog Whistle leży w naturalności i szczerości. Dziewczyny niczego nie udają, poza jednym przypadkiem nie bawią się ironią, nie chowają się za maską.

Z tej siódemki prawdziwym wyciskaczem łez jest Neon Lights, opowieść o nieistniejącym już mieście, skąpanym w świetle neonów. Największy uśmiech wywołuje u mnie I'm So in Love With You odwołujące się do francuskich dziewczęcych grup z lat sześćdziesiątych (ta melodia!). Chase zabawnie bawi się stereotypem dziewczyńskiego rocka. Przez całość przewijają się echa debiutu Waxahatchee sprzed trzech lat, równie surowego, chałupniczego i emocjonalnego.


Zdaję sobie sprawę, że takich zespołów, jak Dog Whistle jest mnóstwo. Grających sobie po sypialniach. Jednak nie każdy ma odwagę, by swoją twórczość upublicznić, wystawić na ocenę, a przecież taka twórczość jest bardzo osobista. Dziewczyny też nie chciały, namówiła je dopiero Natalia Fiedorczuk i to była świetna decyzja, bo Dog Whistle, choć tak nienachalna i niepozorna, zostanie ze mną na dłużej.

tekst pierwotnie ukazał się na stronie iratemusic.com

Do posłuchania w całości tutaj.

wtorek, 29 grudnia 2015

Trupa Trupa - "Headache"



Chyba nie ma niczego lepszego w byciu dziennikarzem muzycznym niż obserwowanie rozwoju muzyków. Jak zwykłe zespoły stają się wielkie.

Gdańska Trupa Trupa z początku nie zachwyciła mnie. Debiut był nawet niezły, choć zbyt teatralny, nadekspresywny i nie zostawał w pamięci na dłużej. Coś drgnęło przy „++”, nagranym w starej synagodze (podobnie, jak Headache). Zespół Grzegorza Kwiatkowskiego więcej sięgał do psychodelii, utwory dostawały oddechu. Choć to jeszcze nie było to, ale było słychać, że drzemie w nich potencjał na wielkość. Wielkość, która przyszła wraz z trzecim albumem gdańszczan.

To efekt konsekwencji. Brzmienie zespołu nie przeszło rewolucji, jest wynikiem rozwoju. Przestrzenne, pełne, a jednak momentami przyduszające i przytłaczające. Przybrudzone, analogowe i ciepłe doskonale uzupełnia i podkreśla kompozycje. Wielka w tym zasługa Michała Kupicza, który ostatnio produkuje wszystko i wszystkich. Za każdym razem ze świetnym efektem. Headache brzmi krystalicznie czysto i bardzo naturalnie, jakby Kupicz uchwycił ich na próbie. W samych kompozycjach tez słychać ogromny postęp. Od szkieletów piosenek przeszli do pełnokrwistych utworów z niebanalnymi pomysłami. Mnie najbardziej zachwyca sama końcówka płyty, jasne, pozornie radosne Picture Yourself, przeradzające się w ścianę dźwięku. Pewna totalność jest wpisana w twórczość Trupy Trupa, spoglądają na wyczyny Swans i Velvet Underground, szczęśliwie nie wpadają w bezmyślne kopiowanie, tak częste wśród polskich (i nie tylko) zespołów. Gęstą psychodelię i repetytywność przełamują bitelsowskimi melodiami. Jak na trójmiejską grupę przystało, Trupa Trupa przemyca w swojej muzyce krajobrazy. Wasteland kołysze i faluje jak wzburzony Bałtyk, Rise and Fall to przebieżka po sopockich, zamglonych lasach, utwór tytułowy z kolei wywołuje skojarzenia z filmami Davida Lyncha. Pocięty, niepokojący, nic nie jest takie, jak się wydaje.


Dlaczego Trupa Trupa odpaliła teraz, a nie wcześniej? Odrzucając wspomnianą teatralność i swoistą kabaretowość, zespół zyskał nową twarz. Nie ma już przeładowania, każdy dźwięk ma swoje znaczenie. Przepych ustąpił repetycjom i motoryczności. Trupa Trupa to muzycy w pełni ukształtowani, świadomi swojego głosu i ograniczeń. Ten spokój dał ich najlepszy album. I jedną z najlepszych polskich płyt ostatnich lat. Czapki z głów.

Tekst ukazał się pierwotnie na łamach iratemusic.com

"Czasem dobrze jest wybrać inną drogę" - wywiad z A Hawk and a Hacksaw

mat. prasowe

Poprzednio z A Hawk and a Hacksaw rozmawiałem przy okazji ich koncertu na OFF Clubie trzy lata temu. Tym razem rozmawialiśmy po fantastycznym koncercie w Pardon, To Tu.

wtorek, 15 grudnia 2015

Heather Trost - "Ouroboros"



Wystarczy tylko zamknąć oczy, by przenieść się w przestrzeni. Do Berkshires, lesistego i górzystego regionu Nowej Anglii i na Świętą Górę (choć ten tytuł ma więcej wspólnego z filmem Alejandro Jodorowsky'ego). Czas... To nieistotne. Przyroda, jej ogrom oddziałuje w każdej epoce tak samo mocno.

Ten ogrom, zachwyt nad stworzeniem słychać od pierwszych sekund Berkshires, mających w sobie coś z patosu Tako rzecze Zaratustra Richarda Straussa. Wschodzi wczesnowiosenne słońce, rozświetlając zamglone wzgórza pełne drzew. Ciepłe promienie padają na twarz. Las powoli budzi się do życia. I tak od tysięcy lat, a w każdym momencie jest przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Choć to niezwykle banalne. Wszystko dzieje się powoli, niespiesznie. Dostojnie.

Święta Góra zaczyna się dużo dynamiczniej, ale rozwija się dość podobnie do Berkshires. Jednak po trzech minutach Trost zaczyna zmieniać narrację. Krajobraz staje się bardziej rozmazany, niewyraźny. Jakby z rozświetlonej łąki wejść w ciemny las. Światło ledwo przebija się przez korony drzew.

Ouroboros Heather Trost jest dużym zaskoczeniem. Ambientowy, bez ani szczypty folku czy dźwięków skrzypiec. Jednocześnie, choć to muzyka z wierzchu bardzo odległa od twórczości A Hawk and a Hacksaw, przy bliższym zapoznaniu łatwo znaleźć podobieństwa, szczególnie do ostatniego albumu, You Have Gone to the Other World. Muzyka jest podobnie odrealniona, surrealistyczna i baśniowa jednocześnie.

Całość kojarzy mi się mocno z kasetą Silver/Lawn Dura wydaną przez Wounded Knife. Zresztą taśma Heatther spokojnie mogłaby się znaleźć w katalogu warszawskiej wytwórni.

PS. Kaseta już dawno wyprzedana, wersję cyfrową można kupić tutaj.


poniedziałek, 14 grudnia 2015

Więcej magii


A Hawk and a Hacksaw po raz drugi zagrali w Pardon, To Tu. Po raz drugi tylko we dwoje.

W przeciwieństwie do poprzedniego koncertu, teraz Jeremy Barnes i Heather Trost zaprezentowali przekrojowy zestaw utworów. Od najstarszych, do najnowszych z You Have Gone to the Other World. Pojawiła się też nowość - bardzo rozbudowany utwór na santur i skrzypce, przypominający jednocześnie Bałkany, muzykę chasydzką i Centralną Azję. Jeśli w taką stronę pójdą na następnej płycie, będę więcej niż zadowolony. Znów zniewalająco wyszło No Rest For the Wicked z wyciąganiem strun przez Heather. Szkoda trochę, że tylko zajawili Uskudar

Mam wrażenie, że ten koncert był dużo swobodniejszy. Heather i Jeremy grają jak jeden organizm, wystarczą tylko ukradkowe spojrzenia, by zmienić rytm czy melodię. Pozwalali sobie łączyć kilka utworów w jeden, dość rzadko przerywając granie. Dzięki temu mocniej dało się porwać tej ich lekko surrealistycznej muzyce. 

Ponownie na koniec zagrali poza sceną. Ludzi tym razem przyszło mniej, więc nie stali w otoczeniu publiczności, lecz znaleźli sobie miejsce z tyłu sali, za rzędami krzeseł (to kolejna różnica między tymi występami). A jak tam zagrali czardasz i na sam koniec przeszywające Lassu z Delivrance, to chciałoby się, by ta noc nie miała końca.


sobota, 5 grudnia 2015

W centrum: Schmieds Puls

Lato pozostało tylko wspomnieniem, liście opadły z drzew. Zima nadchodzi, jakby to powiedzieli fani pewnej sagi fantasy. Te okoliczności to najlepszy moment, by wsłuchać się w drugi album wiedeńskiego tria Schmieds Puls.
Napisałem o drugiej płycie Schmieds Puls dla Uwolnij Muzykę! 

piątek, 27 listopada 2015

Chcielibyśmy się usłyszeć w Radiu Złote Przeboje


Z połową Rycerzyków spotykam się w zatłoczonym pubie na krakowskim Podgórzu, położonym zaraz nad Wisłą. Jest jesień, smog dusi miasto, a ja zasłuchuję się w radosnych, odrealnionych piosenkach.

Całość wywiadu tutaj.

środa, 11 listopada 2015

Foo Fighters


Czekałem na ten koncert od 2001 roku. Wtedy usłyszałem Foos po raz pierwszy. Nie pamiętam, czy to było The One ze ścieżki dźwiękowej do Orange County, czy Learn to Fly z There Is Nothing Left to Lose.

O ile mogłem być pewny, że tę druga piosenkę usłyszę w Krakowie, o tyle The One nie grają prawie w ogóle. Zresztą, Foo Fighters niezwykle rzadką sięgają na koncertach po piosenki nie będące singlami. Tak było też w Tauron Arenie. Same hity, setlista skrojona pod "niedzielnych" fanów, których była większość. Trochę zrozumiałe, ale równocześnie rozczarowujące, bo po 19 latach przerwy, mogliby zdecydować się na niewielkie odstępstwa od rutyny.

Jednak i tak był to fantastyczny koncert. Pełen energii, bezpretensjonalności, jazdy na złamanie karku,głośny. Rock'n'roll w stanie czystym. Grohl jeżdżący po scenie na swoim surrealistycznym tronie (podobno po raz ostatni) zdominował resztę zespołu. To na nim skupione były wszystkie oczy. Nic dziwnego, bez przerwy szalał na tyle, na ile pozwalała mu kondycja i złamana noga. Pozostali Foos wydawali się przy nim chorobliwie statycznie. Z wyjątkiem Taylora Hawkinsa, który za zestawem perkusyjnym miał swoje pięć minut w Cold Day in the Sun i przy przedstawianiu zespołu, gdzie pobawił się we Freddiego Mercury'ego.

Fantastycznie wypadło Skin and Bones z przepiękną partią akordeonu, Best of You doskonale zwieńczyło ponaddwugodzinny występ, a Breakout zaskoczyło mnie zupełnie. Choć trochę narzekam na dobór piosenek, to i tak był jeden z najlepszych koncertów, jakie widziałem. Opłacało się czekać.

piątek, 6 listopada 2015

Trafiłem na dobrych ludzi i dobry czas


Czyli po prostu siadałeś i grałeś? 
Materiał powstał na zasadzie improwizowania. Chciałem wtłoczyć ducha improwizacji w struktury piosenkowe. Brałem gitarę i nagrywałem za pierwszym podejściem. Wszystkie utwory na płycie, ich bazowa struktura to właśnie pierwsze podejście. Później dokładałem inne ścieżki, starając się, by nie było ich za dużo.
Chciałem, żeby materiał był surowy, minimalistyczny, żebym był w stanie zagrać go sam. Żeby było słychać, że zrobiła to jedna osoba nie w warunkach studyjnych. To znaczy, efekt końcowy nie jest do końca lo-fi…
Jeszcze przed wydaniem świetnej płyty, porozmawiałem z Mateuszem Franczakiem. Spotkaliśmy się w tym samym miejscu, co cztery lata temu. Rozmawialiśmy wtedy o debiucie Daktari.

środa, 28 października 2015

W centrum: Bad Karma Boy


Kolejne bratysławskie odkrycie (tutaj do przeczytania moja relacja dla Uwolnij Muzykę!). Jest ich trójka, dwóch chłopaków i dziewczyna. W swojej rodzimej Słowacji są jednym z najważniejszych niezależnych zespołów. Co zresztą potwierdziła żywiołowa reakcja zwykle chłodnej bratysławskiej publiczności. Ich siłą są ładne, trochę amerykańskie, melancholijne piosenki. 40 minut w V Klubie pokazało, że status Bad Karma Boy nie powinien być żadnym zaskoczeniem. Niejeden zachodni zespół może im pozazdrościć zgrania, profesjonalizmu i świetnego kontaktu z publicznością.

W Bratysławie widziałem ich dwukrotnie. Przed klubowym koncertem zagrali na kameralnej barce na Dunaju. Zarówno w takiej intymnej atmosferze, jak i w sali pełnej fanów zabrzmieli znakomicie.


wtorek, 20 października 2015

Greg Van Etten



Zbieram się do poważniejszego i dłuższego tekstu o Ryanie Adamsie grającym 1989 Taylor Swift, zanim wszyscy zapomną, że wyszła taka płyta. Pozostańmy w temacie coverów. Przy okazji ogłoszenia solowej trasy po Europie i Ameryce, Greg Dulli udostępnił swoją wersję A Crime Sharon Van Etten. Lider Afghan Whigs i Twilight Singers jest znany z sięgania po cudze piosenki, z TS nagrał całą płytę z coverami. Live With Me Massive Attack przechodzące w Where Did You Sleep Last Night Leadbelly'ego było najlepszym momentem koncertu Twilight Singers w Proximie przed dziewięcioma laty, soulowe Don't Call Desire pięć lat później rozgrzało Stodołę. Można by tak dalej wyliczać.

Teraz Dulli nagrał piosenkę jednej z moich ulubionych artystek. Dla fana takie wydarzenie - jeden ukochany muzyk składa hołd innemu - jest wyjątkowe. Greg przerobił A Crime Sharon na własną modłę, tak że mogłaby się spokojnie znaleźć na późnych płytach Twilight Singers. Robi tak zawsze. Za każdym razem z przeszywającym efektem, bo jak nikt inny potrafi "przywłaszczyć" sobie piosenki.

Prawie jak nikt inny - Ryan Adams i wspomniane na początku 1989 to podobny poziom internalizacji. Adams gra kompozycje Swift, tak, jakby to on je napisał, z żarem i zaangażowaniem, ale o tym kiedy indziej.

A Crime Dulliego można posłuchać tutaj, a ja mam nadzieję, że usłyszę ją 18 lutego, kiedy Greg przyjedzie do Warszawy. 

poniedziałek, 19 października 2015

Samo gęste*



Gęstość – to pojęcie wiąże wszystkie widziane przeze mnie koncerty na tegorocznym Unsoundzie. Nie przepadam za niespodziankami, czasu na całotygodniowy wyjazd nie było, do Krakowa pojechałem na Matanę Roberts, Health i Liturgy.

Przed Roberts zagrali Kamil Szuszkiewicz i Hubert Zemler. Koncert, choć oparty na materiale z Istiny Szuszkiewicza, miał zupełnie inny wydźwięk niż kaseta. Odwołująca się słowiańszczyzny mistyka została zastąpiona elegią ofiar Zagłady. Może na taki odbiór wpłynęło miejsce koncertu, pięknie zdobiona synagoga Tempel. Mechanicznie precyzyjna perkusja Zemlera, zapętlone, krzykliwe loopy i mocno przetworzone dźwięki trąbki narastały zgiełkiem, aż zostały przełamane kojącymi, smutnymi partiami wibrafonu.

Matana Roberts również zaskoczyła. Po jej koncercie w Cafe Kulturalna sprzed niemal trzech lat, spodziewałem się, że w Krakowie również postawi na interakcję z publicznością i włączy ją do swojego występu. Było zupełnie odwrotnie – performens Roberts był intymny, wręcz wsobny. Publiczność nie była ważna, co podkreślało tyko wagę historii opowiadanej w rozpisanym na dwanaście części cyklu Coin Coin. Warstwy nagrań terenowych, nojzowych sampli, przetwarzanych fraz saksofonu budowały gęsta strukturę występu. Jazzu nie było w tym ani grama. Spore zaskoczenie, ale podobnie jak duet Szuszkiewicz/Zemler bardzo pozytywne.

Niespodzianka przed Health byli RSS B0YS, którzy zagrali mocno plemiennie, ale nie przekonali mnie do swojej wizji elektroniki.

Death Magnetic Health jest jedną z najlepszych tegorocznych popowych płyt, więc koncert Amerykanów złożony przede wszystkim z najnowszego materiału. Rozumiem też głosy, że to już nie to samo Health, że bliżej im do Placebo czy Pet Shop Boys. Jest w takim twierdzeniu trochę prawdy. Noise zastąpili hałaśliwym popem i disco. Do mnie ten kierunek przemawia, tak, jak przekonał mnie koncert.

Liturgy też odświeżyli swoją muzykę (nie tak radykalnie jak Health). Coraz dalej od black metalu na Ark Work. Gitarowe i perkusyjne blasty na płycie giną pod warstwą elektroniki, sampli dudów, trąb, dzwonków. Koncert jednak był gitarowym zgiełkiem, wbijającym się w trzewia. Niestety, głośność i trudna do nagłośnienia hala zajezdni tramwajowej prawiły, że za dużo szczegółów umykało i ginęło. Za dużo. Totalność totalnością, przydałaby się jednak selektywność, choć w ogólnym rozrachunku ten występ też mogę zaliczyć do udanych.

* tytul podkradłem Inner Soundtracks


poniedziałek, 12 października 2015

W centrum: Mari Kalkun


Starałem się przesłuchać wszystkich artystów występujących w tym roku w Bratysławie (o samym festiwalu już niedługo). Nie udało się przed wyjazdem, choć chyba zdołałem zapoznać się z większością. Spore wrażenie zrobiła na mnie ostatnia płyta Estonki, Mari Kalkun. Może dlatego, że to jedna  z niewielu artystek występujących na festiwalu odwołująca się do muzyki tradycyjnej oraz tworząca w rodzimym języku.

Mari gra na kannel, lokalnej odmianie cytry, spokrewnionej z litewskimi kanklami czy litewskimi kokles. Na koncercie w Bratysławie była zupełnie sama, towarzyszył jej tylko kannel (który własnoręcznie wykonała). Z jego pomocą przywoływała stare melodie, umuzyczniała lotniskowe komunikaty i snuła przesycone magiczną atmosferą opowieści. Na płycie, nagranej z zespołem, ta magia nie ucieka.





piątek, 2 października 2015

Tak Tak Tak


Zach Condon odzyskał spokój ducha. Odzyskał go dopiero, gdy wrócił z podróży, wrócił do domu. Choć mam wrażenie, że to dla Beirutu początek kolejnego, wspaniałego rozdziału.
Napisałem o No No No dla Noisey Polska.

środa, 23 września 2015

W centrum: Waves Bratislava



Z myślą o cyklu poświęconym muzyce sąsiadów nosiłem się od dłuższego czasu, jednak realizacja tego pomysłu zbiegła się (trochę niezależnie) z zaplanowaniem wyjazdu na słowacką część festiwalu i konferencji Waves Central Europe.

Początek października spędzę w Bratysławie, na imprezie promującej muzykę regionu. W tym roku jeszcze mocniej niż zwykle. Podobne showcase'y odbywają się w Tallinie, Lublanie i Wiedniu. Odpryskiem austriackiego festiwalu jest zresztą Waves Bratislava. A u nas? Są Europejskie Targi Muzyczne CJG w Warszawie i poznański Spring Break, jednak oba nie są nastawione na muzykę regionu (choć na na CJG sporadycznie występują artyści z "okolicy", jak choćby duńskie Rangleklods), lecz przede wszystkim na zagraniczną promocję naszych artystów.

Jak do tematu podchodzą Słowacy? Owszem, większość ze 128 artystów to ich rodacy i najbliżsi sąsiedzi - Czesi. Jest też silna reprezentacja Węgier, Polski, krajów bałtyckich, kilka rodzynków z Austrii, Niemiec i Rosji oraz z dalszego świata. Rozstrzał stylistyczny jest równie spory, co geograficzny, ale przeważa indie w różnych odmianach.

Będę miał o kim pisać po powrocie.

wtorek, 22 września 2015

Ogród perski


Pod takim (dość pretensjonalnym, ale to nieważne) hasłem rozpoczął się 11. festiwal Skrzyżowanie Kultur. I lepiej nie mógł się zacząć. Najpierw Kayhan Kalhor i Ali Bahrami Fard zagrali materiał z I Will Not Stand Alone (o którym króciutko pisałem tutaj). To był mój trzeci koncert Kalohra, ale pierwszy z Fardem. Podobnie, jak w przypadku jego występów z Erdalem Erzincanem, płyta jest tylko punktem wyjścia do dalszych poszukiwań. Na jej podstawie muzycy bezustannie improwizowali, gdzieniegdzie wplatając najbardziej charakterystyczne motywy. Koncert uwydatnił tez rolę Farda i jego santuru, który na płycie został schowany za kamancze Kalhora. Tu oba instrumenty zabrzmiały na jednakowych prawach, choć szkoda, że na kamanczy było aż tak dużo pogłosu, co momentami psuło odbiór. Niemniej, był to koncert (podobnie, jak pozostałe dwa, które widziałem) wspaniały. Wielowątkowy, rozimprowizowany, ale zmierzający pewnie do celu.

Zaraz po duecie Kalhor-Fard, na scenę wszedł kolejny perski muzyk, którego miałem wcześniej okazję zobaczyć. Alireza Ghorbani do Warszawy przyjechał z nowym materiałem, irańskimi pieśniami miłosnymi, ale pojawiły się też utwory z jego poprzedniego projektu poświęconego poezji Rumiego. Ghorbani z zespołem nie zagrali tak pięknie, jak w Poznaniu dwa lata temu, ale nadal fantastycznie.

A co dzisiaj? Kolektyw Europa, czyli "supergrupa" grająca wschodnioeuropejskie pieśni buntu oraz Kocani Orkestar, moja ulubiona bałkańska orkiestra. Tak, w tym roku Skrzyżowanie Kultur idealnie trafia w moje oczekiwania.

zdjęcie: Adam Oleksiak

poniedziałek, 14 września 2015

W centrum: Alina Orlova


Alina będzie chyba najbardziej znaną artystką, która pojawi się w tym cyklu. W miarę regularnie występuje w Polsce, nawet przy jednej okazji współpracowała z Julią Marcell. Alina jest tez artystką, której karierę śledzę od dawna, od samego debiutu, Laukinis šuo dingo wydanego przed siedmioma laty. Od tamtej pory Litwinka wydała Mutabor w 2010 roku i zamilkła. Co jakiś czas przypominała o sobie koncertem ale nie nic nie wskazywało na kolejny album. Aż do grudnia zeszłego roku, kiedy Alina ogłosiła, że w kwietniu ukaże się jej trzecia płyta, 88.



W muzyce Orlovej od początku urzekła mnie jej bajkowość. Krótkie piosenki były zakorzenione w tradycji poezji śpiewanej, skromnie zaaranżowane, z wiodącą rolą fortepianu po prostu wzbudzały zachwyt. Laukinis šuo dingo to szesnaście takich bardzo wschodnioeuropejskich perełek zaśpiewanych w trzech językach - litewskim, angielskim i rosyjskim. Melancholijnych, błyszczących chodnikami skąpanymi w jesiennych deszczach. Taka muzyka mogła powstać tylko tutaj. Wiosna nie będzie trwać wiecznie śpiewa Alina w Vasaris.

Na Mutabor Orlova kontynuowała ścieżkę obraną na debiucie. I jak to często w przypadku drugich płyt bywa - było bardziej. Ładniej i smutniej. Pojawiła się też nieśmiała elektronika oraz więcej angielskiego.

88 (rok urodzenia artystki) choć utrzymuje bajkowość i melancholię (a okładka tylko je podkreśla) jest zwrotem w twórczości Orlovej. Angielski króluje, co mnie osobiście smuci, w końcu litewski to bardzo ładny język. Alina postawiła na swojej trzeciej płycie na syntetyczne brzmienia. Już nie fortepian, a syntezatory są podstawą brzmienia. Orlova śmielej eksperymentuje, wplata w swoje opowieści electropop i zimną falę przefiltrowane przez lokalną wrażliwość. Po raz trzeci Alina nagrała album warty uwagi.



Na początku pisałem, że Alina w miarę regularnie bywa w Polsce. Przez kilka lat była stałym gościem festiwalu Wilno w Gdańsku. Ta udało mi się zobaczyć jej koncert w 2010 roku. W siąpiącym deszczu, czyli w aurze jej piosenek

środa, 9 września 2015

W centrum: Voi Doid - "Atman-Brahman"


Na pierwszą artystkę cyklu wybrałem Elenę Pustową z Kaliningradu, ukrywającą się za pseudonimem Voi Doid. Atman-Brahman przyciągnął moją uwagę okładką łączącą motywy indyjskie z zoroastriańskimi, co przypomina ilustracje wykorzystywane przez OM. Elena nie gra doom metalu, ale wpływy wschodnie i mistyczne są w jej twórczości równie ważne, co dla Ala Cisnerosa.

Rosjanka opiera swoją muzykę na rozmaitych samplach. Tnie i wykorzystuje wszystko, od religijnych mantr przez arabskie ludowe piosenki aż do własnego(?) głosu. Sample układa na ciężkich, wręcz brutalnych bitach. Jej muzyka jest jednocześnie linearna i repetytywna. Jak na kole czasu, wszystko się powtarza, ale każde powtórzenie jest inne. Elena potrafi również radykalnie zmienić charakter utworu. Narayna zaczyna się bardzo podobnie do Addis OM (to jedyny moment, gdy są tak blisko), ale zaraz potem rozmywa się w gąszczu. I tak jest cały czas, wszystko kończy się w zupełnie innym miejscu niż się zaczęło. Nic nie wraca o punktu wyjścia.

poniedziałek, 7 września 2015

W centrum

Co przeciętny polski słuchacz wie o muzyce z (naj)bliższej zagranicy? Nic albo niewiele. Liczą się tylko Stany i Wielka Brytania, już za samo pochodzenie tamtejsi artyści dostają dodatkowe punkty do popularności nad Wisłą. Czesi, Słowacy, Litwini, Chorwaci? Mimo że do Polski mają bardzo blisko, grają tu niezwykle rzadko (z kilkoma wyjątkami). Nie dlatego, że są gorsi, ale dlatego, że nikt o nich w Polsce nie słyszał.

Chcę, żeby to się zmieniło. Również z egoistycznych pobudek. Muzyki, nazwijmy ją chwilowo nieanglosaską, słucham od dłuższego czasu i frustrujący jest fakt, że większość artystów, którzy podbijają moje głośniki nie gra w Polsce koncertów. Gdy ponad rok temu zmieniałem nazwę bloga, napisałem, że trafi tu wszystko, co jest "na obrzeżach". Kraje Europy Środkowej, bliższe i dalsze sąsiedztwo, choć położone w centrum Europy, tak naprawdę znajdują się na obrzeżach. Pozostają poza zasięgiem zainteresowań większości dziennikarzy i blogerów (poza moim ulubionym bihajpem, który jest przynajmniej pośrednią inspiracją dla tego cyklu).

Dlatego będę starał się choć trochę zapełnić tę lukę. Będę się przyglądał artystom, płytom, wytwórniom i lokalnym scenom. I może w końcu pójdę na koncert Szabó Balázs Bandája.

środa, 2 września 2015

Retromania


Niepostrzeżenie wróciliśmy do roku 1993. Kurt Cobain żyje, zaraz wyda z Nirvaną In Utero, L7 święcą tryumfy, a świat odkrywa trzy dziewczyny z Massachusetts - Potty Mouth. 



poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Kwestia języka cz. 2


Dość dawno temu przywołałem dwie różne językowe wersje mojej ulubionej płyty mum. Ogólnodostępna, angielska Finally We Are No One, przegrywa z lokalną, islandzką Loksins erum við engin. Na podobny zabieg zdecydowała się Beatrice Martin, kanadyjska wokalistka występująca jako Coeur de Pirate. Pierwsze płyty nagrywała po francusku i swoimi urokliwymi piosenkami o byłych chłopakach podbiła rodzimy Quebec i Francję. Po angielski sięgała w projekcie Armistice (z Jayem Malinowskim, który wkrótce stał się kolejną inspiracją dla nowych piosenek Beatrice) oraz ścieżkach dźwiękowych do serialu Trauma i gry komputerowej Child of Light. Trauma składa się z coverów, a Armistice nie wyszło poza jedną EPkę.

W piątek ukazał się czwarty album Coeur de Pirate, Roses. Pierwszy dwujęzyczny. Jak klamra spinają go dwie wersje tej samej piosenki - Carry On/Oublie-moi. Tytuły sugerują ("idź dalej; dosłownie: kontynuuj" i "zapomnij mnie"), że mogą się różnić czymś więcej niż tylko językiem. W rzeczywistości to ta sama historia różnica się drobnymi szczegółami. Mnie dużo bardziej podoba się francuska, zwiewniejsza i delikatniejsza. Mimo że to tylko kwestia języka.




środa, 26 sierpnia 2015

Wersja demo


Do pomysłów wydawania demówek, szkiców, czy niedokończonych nagrań mam ambiwalentny stosunek. Z jednej strony często jest to skok na kasę, zapełnienie cyklu wydawniczego, wywiązanie się z kontraktu, czy próba zarobienia na nieżyjącym muzyku. Z drugiej - fantastyczny wgląd w warsztat pracy muzyka. Liczne demówki, rozmaite wersje pokazuję, ile pracy i wysiłku trzeba włożyć, by stworzyć kompletny utwór. Że to częsta droga na oślep. Słuchając ich można spróbować zrozumieć proces twórczy, ale i mocno się rozczarować, gdy demówka wzbudza więcej emocji niż finalny produkt. Fascynujące jest także przywiązanie do utworów, które mogą wyjść na światło dzienne nawet kilka dekad po napisaniu (vide Neil Young i jego ciągłe buszowanie we własnych archiwach).

Najnowsza kompilacja dem Marka Lanegana, Publishing Demos: 2002 pokazuje muzyka w procesie przejście od bardziej tradycyjnego, bluesowego grania do elektrycznego, narkotycznego rocka. Miniaturka Grey Goes Black na głos i gitarę wypłynęła dekadę później na Blues Funeral w postaci pełnokrwistej piosenki, napędzanej automatem perkusyjnym z dyskotekowym posmakiem. Jeszcze ciekawiej sprawa się ma z największym przebojem Lanegana, Metamphetamine Blues. Pierwotnie zatytułowany When It's in You, mógł spokojnie pojawić się na wczesnych płytach wokalisty (albo na Dust Screaming Trees). Ciepłe brzmienie, bogata aranżacja z delikatnymi echami grunge'u w niczym nie przypomina wersji, która ukazała się dwa lata później na Bubblegum. Został tylko fantastyczny refren ze słowami "I don't want to leave this heaven so soon". Wszystko inne się zmieniło. Lanegan nie śpiewa delikatnie, lecz charczy swoim barytonem, jakby to było jego ostatnie nagranie; tekst stał się jeszcze bardziej gorzki. A piosenka zmieniła się z bluesowej ballady w majstersztyk prosto z Palm Desert. Zapiaszczone brzmienie, świdrująca gitara, metaliczna perkusja. Zupełnie inna jakość. Jedyne, czego szkoda z When It's in You to powtarzający się motyw pianina. Zresztą sami posłuchajcie:






czwartek, 20 sierpnia 2015

Persja, western i wampiry


Obecność na ścieżce dźwiękowej do "Tylko kochankowie przeżyją", filmu Jima Jarmuscha, przyniosła w Europie i Ameryce rozgłos Yasmine Hamdan, na soundtracku do "O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu" również znajdują się artyści, dla których może to być przepustka do indie sławy. Przyjrzyjmy się się im bliżej.
Dla Noisey napisałem, kto jest najciekawszym artystą pojawiającym się w "O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu".

wtorek, 4 sierpnia 2015

Miejcie na nich oko: Odmieniec



Jakub Czyż w zeszłym roku wydał swój debiut jako Odmieniec. Taniec ducha był mocno naznaczony twórczością Starej Rzeki. Podobnie, jak Kuba Ziołek, Czyż opiera swoją muzyka na brzmieniu gitary zanurzonym w różnych pogłosach i dronach. Podobnie buduje charakterystyczny, lekko senny klimat. Mniej za to w jego muzyce tej podskórnej słowiańskości, a momentami Odmieniec zbliżał się do OM.

Na ten rok Czyż zapowiada drugą płytę, Imago. Zgodnie z tytułem ma być pokazaniem pełni możliwości projektu. Singel ją zapowiadający zatytułowany - nomen omen - Pełnia, nie przynosi dużych zmian. Nadal dominują pogłosy i rozedrgana, rozmyta gitara. Słychać, że Jakub się rozwija, pojawia się wokal, utwór ma inny "klimat",więcej tu tajemnicy, niepokoju. Cały czas sytuuje się blisko Starej Rzeki, ale eksploruje inne rejony tej stylistyki.



wtorek, 28 lipca 2015

Jak brzmią Włochy


Wyblakły błękit nieba, jaskrawe elewacje, żywiczny zapach rozmarynu, morska woń portu rybackiego to nie wszystko, co utkwiło mi pamięci z Włoch. Z tegorocznego wyjazdu na Procidę, niewielką wyspę położoną niedaleko Neapolu zapamiętam iście arabski zgiełk poranka wypełniony dźwiękami otwieranych sklepów, dostawami towarów, zakupami, pozdrowieniami. Zapamiętam pyrkające silniki wszędobylskich skuterów. Zapamiętam stare przeboje puszczane z trzeszczącego radia. Martwą ciszę sjesty przerywaną odgłosami podjeżdżających pod stromą ulicę samochodów. I zapamiętam siwego brodacza grającego na akordeonie ostatniego dnia pod naszym oknem. Grającego smutne i melancholijne melodie, zagłuszane przez dźwięki codzienności. 

sobota, 25 lipca 2015

Miejcie na nich oko: Resina



Solowe utwory Karoliny Rec, trójmiejskiej wiolonczelistki (możecie ją kojarzyć z Cieślaka i Księżniczek, grała z Olivierem Heimem, Michałem Bielą, czy Nathalie and the Loners) są zawieszone między ilustracją a abstrakcją. Przywołują obrazy natury, spokojnej i pozornie statecznej, choć w rzeczywistości bardzo dynamicznej. To tylko część prawdy, bo muzyka Karoliny jest wielowymiarowa i nieoczywista. Czasem zbliża się do piosenkowej melodyjności, by zaraz zatopić się w powolnych pasażach i budowanych pieczołowicie warstwach dźwięku.

Na razie Karolina udostępniła jeden utwór z nadchodzącej płyty, ale jej koncerty z premierowym materiałem każą z niecierpliwością wypatrywać całości.


wtorek, 21 lipca 2015

Lubię pisać o innych ludziach - wywiad z Williamem Fitzsimmonsem


Na przecudownym Halfway Festivalu razem z Marcelem Wandasem z Off Radia Kraków porozmawialiśmy z Williamem Fitzsimmonsem, który zagrał jeden z najlepszych koncertów imprezy. Niewielu jest śpiewających psychoterapeutów, więc od tego tematu rozpoczęliśmy naszą rozmowę.

piątek, 10 lipca 2015

Na odwrót



Kilka dni temu Nicolas Jaar oficjalnie udostępnił własną wersję ścieżki dźwiękowej do "Kwiatu granatu" Siergieja Paradżanowa. Można ją ściągnąć stąd. Wcześniej była jedynie do odsłuchania na YouTube. Jaar do plików oprócz zapowiedzi wersji winylowej dołączył kilka słów o tym, jak powstawał album. Powstał ze zlepków, odpadków, szkiców, nad którymi Jaar pracował w ostatnim czasie. Co najciekawsze, "Kwiat granatu" nie był żadną inspiracją, zupełnie inaczej niż dzieje się w podobnych przypadkach. To wrażenie, jakie wywiera film na muzyku jest zwykle motorem do stworzenia alternatywnej ścieżki dźwiękowej. Tu zadziało się na odwrót:

Zacząłem tworzyć większość muzyki na "Pomegranates" zanim obejrzałem film czy nawet byłem świadomy jego istnienia. (...) Na początku 2015 roku mój przyjaciel Milo usłyszał część z tych utworów i powiedział mi o filmie. Obejrzałem go i oniemiałem. Jego estetyka idealnie pasowała do tych dziwnych tematów, na punkcie których miałem obsesję w ciągu ostatnich paru lat. Byłem ciekaw, jak moje utwory zabrzmią podłożone pod obrazy. To zmieniło się w dwudniowy ciąg, w czasie którego udźwiękowiłem cały film, tworząc dziwny kolaż z ambientu, który tworzyłem przez ostatnie dwa lata.

środa, 1 lipca 2015

Halfway Festival 2015 - relacja

Sharon Van Etten, fot Michał Heller

Trzy dni, czternaście koncertów. Niedużo, prawda? Tyle przy odrobinie dobrej woli i samozaparcia można zobaczyć jednego dnia Offie. Biegając bez wytchnienia między scenami. Jednak mimo niedużego lineupu białostocki festiwal jest wydarzeniem niezwykłym.

Po pierwsze wyróżnia go lokalizacja. Pierwsza edycja odbyła się jeszcze w poprzedniej siedzibie Opery i Filharmonii Podlaskiej, następne już w amfiteatrze będącym częścią nowego kompleksu OiFP. Sam gmach instytucji jest wart uwagi. Zaprojektowany przez zespół Marka Budzyńskiego, młodszy i mniejszy kuzyn warszawskiego BUWu, i podobnie ikoniczny. Naturalnie wpisuje się w otoczenie, czyli centrum Białegostoku. Można zatem zapomnieć o uciążliwych dojazdach. Po drugie, na festiwalu panuje atmosfera zbliżona do mojej ukochanej gdyńskiej Globaltiki. Nikt się nie spieszy, nikt nie wprowadza nadmiernych zakazów, ochrona jest miła i uśmiechnięta, a jedzenie wyśmienite (choć tu sugerowałbym więcej lokalności). No i powiedzcie, na jakim innym festiwalu można zrelaksować się we foyer opery? To nie wszystko, bo mimo tych zalet muzyka pozostaje na pierwszym planie.

W tym roku folku było mniej niż w latach poprzednich, ale za to najwyższej próby. William Fitzsimmons, grający na zakończenie drugiego dnia festiwalu po prostu zachwycił swoimi spokojnymi, melancholijnymi piosenkami. Właśnie, to nie folk, ale pewna melancholia była czynnikiem łączącym zaproszonych artystów i spajającym lineup w jedną całość. Wróćmy do Fitzsimmonsa. Brodaty Amerykanin zagrał najdłużej, ponad dwie godziny, a w swój koncert wplótł covery Backstreet Boys i Katy Perry, które rozładowały zadumę i przełamały ją lekkością. Jednak najwięcej działo się podczas bisów, gdy William wkroczył w publiczność i tam grał prawie czterdzieści minut. Czyli niewiele krócej niż trwał cały występ Gabriela Riosa. Portorykańczyk wyjątkowo przyjechał sam i zaprezentował swoje piosenki w okrojonych, skromnych wersjach, co uwydatniło ich powab. Skromnie zagrali też She Keeps Bees. To było dla mnie największe zaskoczenie festiwalu. O ile na płytach zespół Jessiki Larrabee i Andy'ego La Platta wypada po prostu dobrze, to na scenie są fenomenalni. Momentami brzmieli, jakby nie grali w Białymstoku, tylko na Rancho de la Luna podczas legendarnych Desert Sessions. Gitary buczały przesterami, wchodzili w piękne dysonanse, Jessica zachwyciła swoim zachrypniętym głosem i sceniczną charyzmą. Niestety nie można tego powiedzieć o Sister Wood. W ich występie zabrakło po prostu muzyki, która ginęła pod stylizacją. Nie zachwycili również zbyt islandzcy Jóga z Katowic. Z tego samego powodu.

Bardzo żałuję, że nie zdążyłem na koncert Nathalie and the Loners w piątek, bo na Natalię Fiedorczuk zawsze można liczyć. Litwini z Garbanotas Bosistas bawili się patentami ogranymi przez Tame Impala, Bitelsów i hipisowską psychodelię. Wyszło im to bardzo przyzwoicie. Maggie Bjorklund rozpoczęła ostatni dzień festiwalu od filmowej podróży przez Dziki Zachód. Wspierana przez trzyosobowy zespół duńska gitarzystka tworzyła sugestywne obrazy prerii i małych miasteczek. Przed przyjazdem do Białegostoku nie byłem fanem The Antlers i po ich występie nim nie zostałem. Rozumiem, co przyciąga ludzi do zespołu Petera Silbermana, ale nowojorczycy nie przemawiają do mnie.

I wreszcie ona. Sharon Van Etten ukradła cały festiwal. Takie koncerty wspomina się latami. Nie tylko dlatego, że dla Sharon była to podróż sentymentalna, bo jej pradziadek urodził się w Białymstoku. W stolicy Podlasia Sharon kończyła długą trasę promującą Are We There oraz spotkała się z dawno niewidzianymi przyjaciółmi z The Antlers i She Keeps Bees. Wszystko to sprawiło, że jej występ kipiał od emocji. Żarliwe piosenki z miejsca zachwyciły licznie zgromadzoną publiczność. Gdy Sharon została sama na scenie, by zagrać Much More Than That nie było wątpliwości, że cokolwiek wydarzy się później, to właśnie jest najlepszy koncert festiwalu.


Do Białegostoku pojechałem bez oczekiwań. Organizatorom udało się mnie przekonać, że ich festiwal jest naprawdę niezwykły. Już nie mogę doczekać się przyszłorocznej edycji.

mimagazyn.pl, 01.07.2015

środa, 24 czerwca 2015

Dlaczego Taylor Swift ma rację w sporze z Apple?



Jeden z poczytniejszych polskich blogerów napisał tekst o tym, jak to - pardon le mot - "Taylor wszystkich nas zrobiła w chuja". W czym rzecz? Oczywiście w tym, że Taylor nie spodobał się pomysł niepłacenia tantiem przez Apple za odtworzenia utworów przez pierwsze trzy miesiące działania usługi streamingowej Apple Music. I postanowiła o tym napisać list otwarty. Tak, Taylor Swift ma pozycję, żeby sobie pozwolić na taki ruch, choć nie była pierwszą osobą, która wypowiedziała się ten temat. Podobne zdanie wyraził lider Brian Jonestown Massacre, Anton Newcombe oraz przedstawiciele niezależnego wydawcy Beggars Group. Newcombe na dodatek twierdzi, że w wypadku odmowy przyjęcia warunków Apple'a, koncern zagroził usunięciem dyskografii BJM z iTunes.

Apple zachowało się nieetycznie, wykorzystując swoją dominującą pozycję na rynku, żeby narzucić warunki niekorzystne dla pozostałych stron umowy. Taylor by sobie poradziła, zresztą sama w liście przyznaje, że jest już na takim etapie, że spokojnie może zarabiać tylko na graniu koncertów (i kontraktach reklamowych), a walka toczy się przede wszystkim o mniejszych artystów. Dobrze ich punkt widzenia opisuje na swoim blogu Aram Bajakian:

Nie sprzedaję dziesiątek tysięcy albumów i zdaję sobie sprawę, że moja muzyka nie będzie sprzedawać się w takich nakładach. Jednak mogę sprzedać kilka setek albumów i każdy taki zakup robi różnicę. Różnicę między tym, czy będzie mnie stać na nagranie nowej płyty, czy nie. Różnicę między tym, czy będę w stanie wspierać branżę muzyczną zatrudniając inżyniera dźwięku i specjalistę od masteringu, czy nie. Ma wpływ na to, ile mogę zapłacić moim kolegom po fachu za grę na moim albumie.

O to właśnie chodzi w tym sporze. Nie o wielkich, nie o brak milionów dla Taylor Swift, tylko o muzyków, dla których każdy grosz jest ważny, by móc dalej tworzyć. Jeśli Newcombe nie kłamał, Apple posunęło się do szantażu, by zmusić muzyków i wytwórnie do przyjęcia swoich warunków. Usunięcie utworów z iTunes dla wielu twórców byłoby pobawieniem ich poważnego źródła dochodów, bo sklep Apple ma pozycję niemal monopolistyczną na rynku cyfrowej dystrybucji.

Skoro Apple stać na trzymiesięczny darmowy okres próbny, bo przewidywane zyski będą tak wysokie, że takie działanie jest opłacalne, stać ich również na to, żeby zapłacić tantiem artystom.

Wreszcie, całe to zamieszanie może mieć wpływ na zupełnie inne rynki, bo przecież problem niepłacenia za korzystanie z efektów cudzej pracy, czy za samą pracę (lub rażąco niskich płac) nie jest jedynie właściwy rynkowi muzycznemu.


piątek, 19 czerwca 2015

Błędna interpretacja

W 1984 roku Ronald Reagan w przemówieniu wyborczym wykorzystuje Born in the U.S.A. Bruce'a Springsteena. Wybór kuriozalny, ponieważ piosenka Bossa jest antywojennym manifestem, pełnym zgorzknienia i rozczarowania Ameryką, która wysyła swoich żołnierzy na bezsensowną wojnę w Wietnamie. Mino tego dość jasnego przekazu, Reagan skupił się tylko na tytule i refrenie, interpretując go jako przejaw patriotycznej dumy, choć w rzeczywistości jest przesiąknięty ironią i desperacją.


We wtorek podobny błąd popełnił Donald Trump, ogłaszając swój start w nadchodzącej kampanii, wykorzystał podobny hymn - Rockin' in the Free World Neila Younga. Miliarder ubiega się o nominację Republikanów, z którymi, delikatnie mówiąc, nie jest Youngowi po drodze. Wystarczy wspomnieć album Living With War, krytykujący interwencję w Iraku i Let's Impeach the President z niego, nawołującą do odwołania Busha juniora. Rockin' in the Free World też niesie ładunek polityki - to bezpośrednia krytyka administracji Busha seniora oraz Ameryki końcówki lat 80. Znów wydaje się, że najważniejszy jest tytuł, będący pozorną pochwałą USA i dlatego Trump wykorzystał nagranie. Na to oczywiście odpowiedział Young, oświadczając, że żadnej zgody nie udzielał Trumpowi. Bo nie musiał, wystarczyło, że komitet wyborczy Trumpa wykupił odpowiednią licencję od BMI i ASCAP, amerykańskich Organizacji Zbiorowego Zarządzania.



Najbardziej kuriozalnym przypadkiem wykorzystania utworu jest zdecydowanie użycie piosenki Manic Street Preachers przez British National Party. Skrajnie prawicowa partia wykorzystała piosenkę skrajnie lewicowego zespołu. Zresztą takich wpadek BNP ma na swoim koncie więcej. Antyimigrancyjną akcję "Bitwa o Anglię" promowała plakatem z myśliwcem Dywizjonu 303, ale to zupełnie inna historia.

czwartek, 11 czerwca 2015

Wszystkie kwiaty granatu



Kwiat granatu radzieckiego reżysera Siergieja Paradżanowa jest jednym z najniezwyklejszych obrazów w historii kina. Opowiada historię Sayat Novy, słynnego ormiańskiego aszyka (kaukauskiego odpowiednika barda lub trubadura). Swoją surrealistyczną atmosferą inspiruje do dziś. W lutym ukazała się alternatywna ścieżka dźwiękowa autorstwa Nicolasa Jaara (ale bardzo szybko zniknęła z YouTube już wróciła, razem z darmowym downloadem albumu, a wersja winylowa w planach), niedługo 15 listopada Aram Bajakian (amerykańsko-ormiański gitarzysta znany ze współpracy z Johnem Zornem i Lou Reedem) wydaje album z muzyka inspirowaną filmem, a w 2013 roku Juno Reactor na zlecenie Białostockiego Festiwalu Filmowego również stworzył własną ścieżkę dźwiękową. Każde z tych podejść jest zupełnie inne. Jaar łączy charakterystyczną dla siebie eksperymentalną elektronikę z brzmieniem fortepianu, trzaskami i zgrzytami, Bajakian po prostu gra na gitarze, a Juno Reactor zestawia industrial z orkiestrą i chórem. Wszystkie trzy są na swój sposób intrygujące i warte uwagi.







To niejedyne przypadki zazębiania się twórczości Paradżanowa ze współczesną muzyką. Trzy lata temu A Hawk and a Hacksaw jeździli po świecie z własną wersją ścieżki dźwiękowej do Cieni Zapomnianych przodków, a rok później wydali z nią podwójny album You Have Already Gone to the Other World.

środa, 27 maja 2015

Przeczesując Bandcamp #4

W dzisiejszym odcinku nieregularnego przeglądu Bandcampa polecam trzy płyty. Z Tuluzy, Oakland i Buenos Aires.

Cocanha - 5 cants polifonics a dançar

Kukania jest legendarną krainą wiecznej szczęśliwości pojawiającą się w langwedockich podaniach. Od niej nazwę zespołu zaczerpnęły trzy dziewczyny z Tuluzy. Tytuł ich debiutanckiej EPki mówi właściwie wszystko - to pięć polifonicznych piosenek do tańca. Tradycyjnych, z wyjątkiem Zinga Zanga. Zaaranżowanych bez żadnych fajerwerków. Choć dużo skromniejsze i w zasadzie inne w charakterze, przypominają mi jeden z moich ukochanych albumów, Marions les Roses.


Waterstrider - Nowhere Now

Czekałem na te płytę, odkąd tylko usłyszałem Redwood. Indie rock podbity Afryką - jestem zawsze na tak. Jednak album zespołu Nate'a Salmana nie jest taki oczywisty. Tak, Afryka (Zachodnia i Kongo) to ważne odniesienie i inspiracja, ale nie jedyne. Wysublimowane melodie przywodzą na myśl Vetiver, a falsetowy wokal Josh Klingohffera. Nowhere Now w swojej"lepkości" brzmienia i słoneczności lokują się bardzo blisko Gold Codes, jednej z mojej ulubionych zeszłorocznych płyt. Zresztą Waterstrider i Gold Codes są jak dwie strony medalu. Oba zespoły łącza Afrykę z indie i psychodelią, tworząc fantastyczne, złożone piosenki. I podobnie, jak debiut Brytyjczyków, Nowhere Now jest mocnym kandydatem do mojego podsumowania. (Album został usunięty z Bandcampa)



Sobrenadar - Tres

O Pauli Garcii ukrywającej się pod pseudonimem Sobrenadar pisałem już prawie dwa lata temu. Tres zbiera jej dotychczasowe wydawnictwa oraz prezentuje zupełnie nowy materiał. Zupełnie nowy nie znaczy jakiejkolwiek rewolucji. Sobrenadar nadal gra syntezatorowy, rozmyty dream pop, który nabiera dodatkowej miękkości dzięki eterycznemu wokalowi (i hiszpańskiemu). Idealna muzyka na lato (które może w tym roku nadejdzie).


piątek, 22 maja 2015

Pokręcona Kolumbia


Ivan Čolović w swoim eseju Etno poświęconemu narracjom o muzyce etnicznej i world pracowicie punktuje wszelkie nielogiczności, przekłamania dotyczące świata etno. Najmocniej obrywa się próbom hybrydyzacji, które serbski antropolog uznaje za największą niespełnioną obietnicę muzyki etno.

Pixvae jest projektem pozornie uosabiającym wszelkie wady hybrydyzacji, o których pisze Colovic. To współpraca francuskich math-noise rockowej Koumy z kolumbijskim zespołem Bambazu. Teoretycznie jedni i drudzy grają swoje, nie wychodząc poza własne strefy komfortu. Francuzi łamią rytmy, hałasuja, kombinują, a Kolumbijczycy śpiewają. Niby każdy sobie, nie wchodząc w żadną interakcję. To bardzo mylne wrażenie.

Kouma dostosowują się metrum 6/8 charakterystycznego dla currulao, gatunku z pacyficznego wybrzeża Kolumbii, który wykonują Bambazu. Oni z kolei czasem się wycofują, dając miejsce na większe szaleństwo Francuzom. Dzięki takim ustępstwom debiutancka EPka Pixvae brzmi jednocześnie odświeżająco i intrygująco. Na tle innych, przeważnie grzecznych i bezpłciowych "hybryd" wręcz rewolucyjnie.

Pixvae momentami blisko jest do brazylijskiej alternatywy, riff w A Guapi i sposób budowy tego utworu to przecież odbicie tego, co dzieje się na niezależnej scenie w Sao Paulo, choć bez tej niepodrabialnej subtelności. Ciężkie riffy Koumy trochę odzierają z taneczności currulao, ale jest to równoważone przez wokalistów. Nie ma wrażenia, że to Kouma dogrywa się do Bambazu lub odwrotnie. I to największa zaleta tej króciutkiej EPki. Nie powiela błędów większości podobnych projektów - strachu przed radykalnością, wygładzaniem wszelkich różnic. Paradoksalnie to wszystko sprawia, że Pixvae nie trąci sztucznością. Może taka hybryda spodobałaby się Čoloviciowi.


czwartek, 14 maja 2015

Odczarowywanie Południa

Alabama Shakes, którzy wydali właśnie fenomenalny, drugi album, na początku kariery zmienili nazwę z the Shakes, żeby nie być mylonymi z filadelfijskim zespołem o tej samej nazwie. Tamta ekipa już nie istnieje, na jej zgliszczach powstał świetny skład - Sheer Mag. Który ma więcej wspólnego z Alabama Shakes niż się wydaje. Łączy je przede wszystkim amerykańskie Południe.

Sheer Mag swoim graniem ożywiają tradycję southern rocka i przepuszczają ją przez punkową estetykę oraz psują garażowym brzmieniem. Jeszcze kilka lat temu znajdowaliby się na marginesie, dziś pisze o nich w samych superlatywach Pitchfork. Zupełnie zasłużenie, bo obie ich EPki to wybitny gitarowy pop. Pełen świetnych melodii, riffów i werwy. Jednak, gdy czytam słowa, że to jeden z kilku zespołów, które mogą zagrać nieironicznie Sweet Home Alabama do pogo, od razu przed oczami stają mi Alabama Shakes, którzy na swoim debiucie byli uosobieniem muzycznego Południa. Teraz są czymś więcej, southern rock ustępuje miejsca soulowi. I temu z Memphis, i temu z Detroit.

Alabama Shakes i Sheer Mag łączą także wokalistki. Obie pełne charyzmy mogącej poderwać tłumy. Obie pełne żaru w swych głosach. Obie pełne desperacji. Brittany Howard z Alabama Shakes wyrasta na gwiazdę światowego formatu, Arethę Franklin XXI wieku. Christina Halladay z Sheer Mag ma za sobą epizod śpiewania coverów Franklin.

Sheer Mag są trochę jak nieokrzesany, młodszy brat Alabama Shakes. Brzmią bardzo niedbale, brudno, chałupniczo w porównaniu z lśniącą Sounds and Color. Obie ekipy jednak zgodnie odczarowują Południe dla wielkomiejskiej publiczności. I obie robią to doskonale.


Jest jeszcze ktoś, kto łączy Birmingham z Filadelfią. To Katie Crutchfield, która też w tym roku wydała fantastyczny trzeci album jako Waxahatchee, o którym więcej pisałem tu.

poniedziałek, 11 maja 2015

Numer trzeci

Numer trzeci M/I właśnie się drukuje, do sprzedaży trafi w przyszłym tygodniu. Tematem przewodnim jest wytnij, kopiuj, wklej, w numerze pojawią się teksty o m.in. turntablizmie, Williamie Burroughsie, recyklingu dźwięki. Ode mnie dwa teksty, mniej związane z tym tematem. Obszerny wywiad z Hubertem Zemlerem (przeprowadzony jeszcze w styczniu) oraz sylwetka Stefana Wesołowskiego.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Muzyka totalna

Hubert Zemler i Paweł Szpura są dwoma najbardziej zapracowanymi perkusistami na warszawskiej scenie muzyki improwizowanej. Zresztą, nie ograniczają się tylko do niej - Zemler gra z Natalią Przybysz, Neurasją, a Szpura z Wovoką. Raz na jakiś czas znajdują w swoich wypełnionych grafikach dziurę i wtedy grają razem jako Pilokatabaza.

Zemler i Szpura prezentują inne podejście do swojego instrumentu. Hubert gra przemyślanie (choć ciągle improwizuje), zdyscyplinowanie i precyzyjnie. Każdy zagrany przez niego dźwięk jest przemyślany. Zresztą, przyznawał kilkukrotnie, że większość swoich koncertów układa wcześniej w głowie. Paweł daje się porwać chwili, jego gra na pierwszy rzut ucha wydaje się chaotyczna, lecz w rzeczywistości jest bardzo poukładana i czerpie z rozmaitych tradycji, od Afryki do jazzu.

W niedzielny wieczór, w warszawskim Dwa Osiem, Zemler i Szpura zagrali koncert totalny. Swoimi zestawami i jednym ksylofonem zaprezentowali całe spektrum dźwięków. Od momentów cichych i wymagających skupienia do wręcz metalowego hałasu i intensywności. W tym występie było wszystko, techno, poważka, industrial, Afryka, Bliski Wschód, Maghreb, free jazz. Bez żadnych amplifikacji i efektów. Czysta siła akustyki.

Odmienne charaktery obu perkusistów pozwoliły na podział ról. Gra Zemlera utrzymywała wszystko w ryzach, a na tej podstawie szalał Szpura. Gdy Hubert grał na ksylofonie do głosu dochodziły silnie zrytmizowane melodie, które nadawały ciekawego oblicza temu występowi. W ciągu godziny zagrali jeden rozbudowany, wielowątkowy utwór (bo to nie była do końca wolna improwizacja) z kilkoma momentami kulminacyjnymi. Byli tak zgrani, jakby to wszystko grał jeden czteroręki perkusista. Rozumieli się praktycznie bez słów. Udało się im też to, o czym mówił mi Hubert w wywiadzie dla 3. numeru M/I (już niedługo będzie gotowy). To nie była muzyka perkusyjna, to była po prostu muzyka. Momentami talerze, bębny pocierane szczotką brzmiały bardziej jak sztuczne generatory dźwięku niż żywe instrumenty.

Swoistym postscriptum do tego magicznego wieczoru był środowy koncert w Pardon To, Tu Pawła Szpury z Pawłem Postaremczakiem. Formuła dość podobna, dwóch muzyków, bez żadnego dodatkowego nagłośnienia gra przez ponad godzinę jedną suitę, Tylko role się odwróciły, to na Szpurze leżał ciężar utrzymania wszystkiego w ryzach, a gra Postaremczaka na saksofonie była klasycznie freejazzową improwizacją. I choć był to równie dobry koncert, to jednak zabrakło tej totalności brzmienia.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Sublime Frequencies


Sublime Frequencies są dla mnie jedną z najważniejszych wytwórni. Siedem lat temu dzięki znajomemu trafiłem na płytę Guitars from Agadez (Music of Niger). Na okładce - czarnoskóry mężczyzna w turbanie dzierżący gitarę. Muzyka w środku - zupełnie inna niż cokolwiek, co słyszałem do tamtej pory. Głośna, przesterowana, prawie noiserockowa, ale jednoczesnie całkiem odmienna. Inne rytmy, inne skale, inne dźwięki. Pamiętam, że za pierwszym razem ta inność była dla mnie do przejścia, poza fantastycznym, natchnionym Kuni Majagani. Dałem jednak Group Inerane druga szansę i wsiąkłem tak mocno, że muzyka Tuaregów stała się na jakiś czas moją obsesją. Przesłuchiwałem wszystkie te zespoły na T - Tinariwen, Terakaft, Tamikrest, Tartit, Tadalat. Sublime Frequencies dali mi też Bombino, który od pierwszych dźwięków Tenere stał się moim ukochanym tuareskim gitarzystą. Spotkanie z serią Guitars from Agadez było jednym z tych momentów, które ukształtowały moje obecne spojrzenie na muzykę.



Nie jest to wytwórnia ważna tylko dla mnie. Oprócz Bombino pokazali światu Group Doueh czy Omara Souleymana. Sublime Frequencies założyli 12 lat temu bracia Alan i Richard Bishop razem z pochodzącym z Libii dokumentalistą Hishamem Mayetem. Nagrania terenowe od początku zajmowały specjalne miejsce w ich katalogu. Pierwsze wydawnictwa to efekty podróży Mayeta po Azji i Bliskim Wschodzie. Wydają też kolaże, pocztówki dźwiękowe z miejsc na końcu świata lub po prostu zapisy audycji radiowych, nie tylko muzykę, ale i serwisy informacyjne reklamy - słowem dźwięki tła. Niestrudzenie i z pasją poszukują kolejnych nagrań, kolejnych wrażeń. W poszukiwaniu Group Doueh Mayet zjechał całe Maroko i Saharę Zachodnią, aż dotarł do sklepu prowadzonego przez wokalistę grupy. Wznawiają między innymi nagrania z birmańskich szelakowych płyt. Amatorstwo (w dobrym i prawdziwym tego słowa znaczeniu), nieakademickość, pościg za autentycznością, szukanie nieznanych pereł - takie podejście odcisnęło piętno i na Canary Records, Awesome Tapes from Africa i Sahel Sounds. Czuć pokrewieństwo z Little Axe i Mississippi Records - kolejnymi ważnymi dla mnie oficynami. Podobnie, jak one Sublime Frequencies mają swoją specjalizację - to Bliski Wschód, Maghreb i Azja Południowo-Wschodnia. Obok kompilacji z klasykami irackiego choubi i marokańskiego chaabi w katalogu można znaleźć muzykę wietnamskich mniejszości etnicznych.

Niedawno Sublime Frequencies udostępnili część swoich wydawnictw na bandcampie. Razem z fantastyczną, afrobeatową nowością - Baba Commandant & the Mandingo Band. A ja przypomniałem sobie, jaki dreszcz wywołuje Kuni Majagani. Również dzisiaj.



niedziela, 29 marca 2015

Miejcie na nich oko: Siberi


Siberi, rozpięty między Korsyką, Uralem a Berlinem solowy projekt francuskiego muzyka Juliena Saumande można postawić obok Amerykanów z .inc, czy islandzkich eksperymentujących folkowców. Rozmyte brzmienie, leniwe rytmy, plamy syntezatorów, sypialniany klimat. Gdzieniegdzie zabrzmi gitara akustyczna. To muzyka krucha, intymna. Swoją twórczość określa jako dark r&b, co dobrze oddaje jej charakter, choć bywa zaskakująco słoneczna, jak w Dive. I, co zapisuję mu na plus, zręcznie żongluje angielskim i francuskim.




niedziela, 22 marca 2015

Gdzieś dalej, gdzie indziej

Dariusz Czaja, między opowieściami o szalonym księciu, podróżami śladami Muratowa i Tarkowskiego, rozmyślaniami o architekturze baroku, religijności i cudach, w Gdzieś dalej, gdzie indziej, zbiorze esejów o południu Włoch, odkrywa tajemnicę niezwykłej siły przyciągania nagrań terenowych:
Pamiętam swoje osłupienie, kiedy pierwszy raz słuchałem zarejestrowanych przez nich pieśni. (...) Kiedy wsłuchać się w nie mocniej, to łatwo zauważyć, że w tych przybrudzonych, czasem szwankujących wykonawczo wersjach, zapisało się coś żywego i autentycznego. Że w tych nagraniach nie idzie o efekt wykonawczy, ale o ekspresję realnego życia. O potrzebę dania świadectwa albo zapisania świata, o którym się wie, że odchodzi. Bohaterowie tych płyt nie występują, nie koncertują, niczego nie odgrywają, ale wyrażają. Na płytach słychać kawałek życia uchwycony w jego nielakierowanej wersji. Nieprzeznaczony do estetycznej delektacji. Może ta muzyka nie daje tak wielkiej satysfakcji, co materiał obrobiony muzykologicznie i wykonawczo, ale zwyczajnie wzrusza. A czasem łapie za gardło.
Te słowa dotyczą tradycji apulijskiej, w tym tarantelli, ale tak naprawdę można je odnieść do innych nagrań terenowych, czy tych robionych przez wykształconych muzykologów, czy tych przez amatorów i entuzjastów. To właśnie dawanie świadectwa jest tym, co decyduje o wyjątkowości i celowości ich działalności. Uchwycenie chwili i uwiecznienie jej, zatrzymanie w kapsule czasu, uratowanie przed zapomnieniem. 

piątek, 20 marca 2015

Głos z pocztówki


Pierwszy raz usłyszałem Stephanie Hladowski na Cervantine, najbardziej bałkańskim albumie A Hawk and a Hacksaw. Zaśpiewała tam w dwóch utworach, Mana Thelo Enan Andra i Uskudar. Oba po grecku, co zaskakuje w przypadku drugiej piosenki, kojarzonej z całymi Bałkanami, a najbardziej z Turcją. W tych dwóch nagraniach głos Stephanie brzmi, jakby Jeremy Barnes i Heather Trost odnaleźli stare szelakowe płyty z tymi dwoma utworami i postanowili wysamplować wokal do swoich wersji. Lekko drżący, wysoki, przypominał trochę Ritę Abatzi, gwiazdę rebetiko z lat 30. Później trafiłem na wspólny album Stephanie z C Joynesem, gitarzystą, etnomuzykologiem i edukatorem. Na The Wild Wild Berry odgrywali tradycyjne brytyjskie piosenki. Ascetyczne aranżacje, rzadko wychodzące poza gitarę akustyczną i harmonium, uwypuklają delikatność i specyficzną, lekko chropawą barwę głosu Stephanie.

Niedawno trafiłem na EPkę wydaną w 2008 roku, a nagraną cztery lata wcześniej. The High, High Nest powstało jako demo dla niewydanego trzeciego albumu Scatter, psychfolkowego zespołu z Glasgow. Po kilku latach w szufladzie cztery utwory zostały wydane na dziesięciocalówce przez Singing Knives Records. Stephanie towarzyszy brat Chris, lider Scatter Alex Neilson oraz w dwóch utworach Isobel Campbell (wtedy jeszcze z Belle & Sebastian). EPka zaczyna się od zaśpiewanej a capella In the Month of January. I aż dziw, że Stephanie, wtedy przecież dwudziestoletnia, wydobywa ze swojego głosu nuty i drżenia, jakby była widziała w życiu zbyt wiele. Willy O'Winsbury prowadzony przez buzuki Chrisa i wiolonczelę Isobel uwodzi melancholią. Druga strona płyty to już trudniejsze utwory, Stephanie mniej śpiewa, a bardziej melodeklamuje teksty szkockich ballad na tle dronów harmonium i klarnetu. Słychać, jak morska sól smaga skały szkockich gór. Na winylu nie zmieściło się Seven Virgins, utrzymane w klimacie Willy O'Winsbury. Cała EPka to wspaniały wstęp do tradycji muzycznej z Północnej Anglii i Szkocji, innej od tego, co za folk zwykło się uważać.



Stephanie można usłyszeć również na dubowych singlach, ale to zupełnie inna historia.