poniedziałek, 19 marca 2018

Dźwięk podobny do deszczu


Białe łzy Hariego Kunzru można odczytywać na wiele sposobów. Zapowiadająca się jako zwykła historia o dwóch chłopakach zakochanych w muzyce z Nowym Jorkiem w tle, powieść brytyjskiego pisarza wraz z biegiem fabuły staje się krytyką amerykańskiego, systemowego rasizmu, zawłaszczenia kulturowego, pojawia się także marksowska akumulacja pierwotna i fortuny zbudowane na przemocy. Muzyka - przedwojenny blues ze starych sfatygowanych szelakowych dziesięciocalowych siedemdziesiątekósemek - jest osią i głównym medium tej opowieści. Od niej się zaczyna i na niej się kończy.

Kunzru zagłębia się w historię bluesa, jego krwawe początki i korzenie. Swoich bohaterów wysyła w tę samą podróż, w którą udaje się Matana Roberts w swojej serii Coin Coin - na Południe. To stamtąd pochodziła większość legendarnych, pierwszych bluesmanów, to tam rozgrywała się tragedia czarnej ludności. Tam na targu niewolników sprzedano przodków Roberts, o czym śpiewa w pierwszej części swojego cyklu. Kunzru głównemu bohaterowi, Sethowi, każe przeżyć niesłuszne oskarżenie o morderstwo, policyjną brutalność i wreszcie egzekucję na krześle elektrycznym. Powracający duch przeszłości, którego nieświadomie budzą postaci uzupełnia ten obraz o swoje własne wspomnienia, by później krwawo zemścić się na potomkach swoich ciemiężców.

Przy okazji, w swoistym epilogu Białych łez Kunzru napisał chyba najlepszy i najtrafniejszy opis starych nagrań, nie tylko bluesowych:

Gdy słucha się starej płyty, nie można mieć złudzeń, że jest się obecnym podczas wykonania. Słucha się przez szarą mżawkę zakłóceń, dźwięk podobny do deszczu. Nie sposób zapomnieć, jak daleko człowiek się znajduje. Zawsze to słychać - dźwięk oddalania w czasie. Ale co w takim razie łączy słuchacza i muzyka? Czy to ważne, że jeden jest żywy, a drugi martwy?

Czego ja właściwie szukam w takich nagraniach? Co sprawia, że po nie sięgam, że słucham kompilacji o mających wzbudzić poczucie tajemniczości tytułach i o nich piszę? Częściowo na to pytanie odpowiedziałem w krótkim tekście o I’m Always Crying Niñii de la Puebla. Za tym deszczopodobnym szumem szelaku, wzmacnianym przez kolejne szumy winylu czy taśmy magnetofonowej kryje się okienko do dawno minionego świata. Obcowanie z głosem z przeszłości - to cenię najbardziej. To naiwne, wiem, ale może jest w tych głosach ukryta wiedza, jak ci ludzie żyli przed stoma laty. Słychać, jak świat zmienił się od tamtej pory, jak muzyka się zmieniła. W ciągu ostatniego wieku świat tak przyspieszył, że sto lat to nie jedna, a kilka epok.

Przypominam sobie ten opis, gdy słucham dwóch kaset dokumentujących rebetiko w USA, czyli ten gatunek z przeszłości, który mnie pociąga najmocniej. Na taśmach wydanych przez - nota bene - Death Is Not The End uwaga skupia się na dwóch wykonawcach, Kostasie Dousasie i Jorgosie Katsarosie, którzy rebetiko grają na gitarach, a nie najmocniej kojarzonym z “greckim bluesem” bouzouki. W tej muzyce są kawiarnie, w których wąsaci mężczyźni popijają kawę w małych czarkach, grają w tryktraka, wieczorami palą haszysz i piją ouzo. Tylko ich miastem nie są Saloniki, Stambuł ani Smyrna, a Manhattan. To lata jeszcze przed Wielkim Kryzysem, kiedy prawie każda w miarę liczna grupa etniczna miała nie tylko swoje własne miejsca spotkań, ale wytwórnie wydające płyty w rodzimych językach, z muzyką przypominającą stary kraj. Ten mozaikowy świat, o którym z pasją opowiadał mi dwukrotnie Ian Nagoski (z jednej strony bardzo podobny do kolekcjonerów z Białych łez, a z drugiej ich kompletne przeciwieństwo, bo nie chce zachować muzyki tylko dla siebie, wręcz przeciwnie) też odszedł. A może nie tyle odszedł, ile radykalnie się zmienił.

Za częściowo te same piosenki zabrał się Dimitris Mistakidis na swojej zeszłorocznej płycie Amerika, na której, jak łatwo się domyślić, gra rebetiko greckiej diaspory za Oceanem. Odarte z “mżawki zakłóceń”, krystalicznie brzmiące utwory w zasadzie nie tracą nic ze swojego uroku. Oczywiście, Mystakidis interpretuje je inaczej, inaczej sobie akompaniuje, inaczej śpiewa - słowem słychać, że to wiek XXI, a nie początek XX. A może, gdyby przybrudzić, zaszumić te nagrania, tak jak zrobili to Seth i Carter, to przeszłość by się zmaterializowała?

czwartek, 15 marca 2018

Hubert Lenoir - "Darlène"



Zdarzało mi się już kilkakrotnie pisać o mojej miłości do francuskojęzycznej muzyki z Quèbecu. Ciągle dziwię się, skąd tam tyle fantastycznych twórców i jak ta scena jest niestety zamknięta i dość nieznana. W obrębie tej jednej prowincji (i czasem Francji) dusza się niezwykłe talenty. Takie jak Hubert Lenoir.

Na samym początku swojego debiutanckiego albumu, Lenoirowi udaje się rzecz niesłychana - wiernie oddaje hedonistyczną atmosferę 1965, zdecydowanie najlepszej płyty the Afghan Whigs. Niczym nieskrępowana radość z życia, czerpanie z niego pełnymi garściami, zmysłowość i seksualność - to wszystko jest w trzech częściach Fille de personne, które ustawiają odbiór całości. I choć tego “afganowego” wajbu jest później jakby mniej, to przyjemne wrażenie luzu i radości (to słowo będzie się przewijać przez cały tekst) zostaje do samego końca, melodramatycznego Si on s’y metait.

Darlène jest pamiętnikiem z nastoletniego życia na przedmieściach, stąd takie instrumentalne numery jak Darlène, Darling, Momo i Cent-treizième rue, układające się w kolejny tercet i przypominające tematy z amerykańskich sitcomów o życiu na suburbiach właśnie. Ten ostatni fragment na dodatek wykazuje spore podobieństwa do Born to Run Springsteen, czyli sztandarowego albumu “przedmiejskiego rocka”. Słabszym momentem jest Wild and Free, jedyna w zestawie anglojęzyczna piosenka. Niby knajpiano-jazzowa i zupełnie nieprzekonująca, zbyt odstająca od całości, będąca obcym wtrętem.

Lenoirowi udało się nagrać płytę mocno zanurzoną w przeszłości, ale bardzo świeżą i na czasie. A może właśnie dzięki temu rozkrokowi ponadczasową.