piątek, 23 kwietnia 2010

CD iz ded.

Pisał na ten temat Mike, pisali w wyborczej, strona o tym jest nawet, napiszę i ja. Czyli kilka słów o tym, czy wartość muzyki się zdewaluowała (między innymi) przez jej dostępność, czyli po prostu digitalizację. Oraz o tym, czy fizyczny nośnik to już naprawdę przeszłość.

Muzyka jest dziś wszędzie, wszyscy to wiemy. Wchodzisz do warzywniaka - gra muzyka. Jedziesz autobusem - słuchasz ipoda. Siedzisz przy kompie - masz włączonego winampa. Muzyka nas otacza. Jestem na tyle młody i jednocześnie na tyle stary, ze załapałem się na kasety, ale już w czasie ich schyłku. Kilka ważnych albumów miałem na tym nośniku ("Millenium" Backstreet Boys czy "Songs for the deaf"), ale czułem, że był to tylko mierny substytut kompaktów. Pewnie mój ojciec ma większy sentyment do nich. Z drugiej strony muzyka w postaci cyfrowej jest dla mnie czymś naturalnym jak oddychanie. Ma mnóstwo zalet: nie zajmuje miejsca, jest darmowa (nie oszukujmy się, u nas nie działa iTunes Store). I jest jej dużo, internet umożliwia dostęp do prawie wszystkiego, co zostało wydane. Brazilijski psych-rock z lat 60., islandzkie reggae, muzyka kanadyjskich Inuitów. To wszystko jest na wyciągniecie ręki, czy raczej jedno, dwa kliknięcia myszy.

Wydawać by się mogło, że jest to świat idealny. A jednak nie wszystkim się to podoba. Wytwórniom - wiadomka, mniejsze zyski. Muzykom również.... Nie, nie chodzi o to, że nie mają za co kupić sobie chleba, lecz o to, że powszechność muzyki sprawiła, że straciła ona na wartości. Nie słucha się już albumów, tylko pojedynczych piosenek; ludzie zagubieni w tej ogromnej przestrzeni (w samych Stanach wychodzi około 30 000 albumów rocznie - wg filmu "I Need That Record") są wrażliwsi na hajp, który do rangi megagwiazdy lub odkrycia roku może wynieść zupełnie przeciętny zespół. I może nawet różnica jakościowa między mp3 a kompaktami czy winylami nie jest jakaś ogromna, ale rzadko kto ma podpięty do kompa zestaw hi-fi. O laptopach i ich malutkich, pierdzących głośniczkach nie wspominając. Powszechność muzyki sprawiła, że nie jest już ona tak uświęcona, jak kiedyś.

Powrót winyli czy kaset to moim zdaniem nie tyle sprzeciw wobec powszechnej cyfryzacji muzyki, ale po prostu nostalgia za tym, co było kiedyś. Oraz wyższe wymagania jakościowe. Nie wszystkim wystarczają mptrójki, poza tym album to nie tylko muzyka, ale i artwork. Który czasem sam w sobie jest dziełem sztuki. Dla mnie jest on ważny, tak samo, jak słuchanie albumów w całości. Płyty kupuję dość często i bardzo lubię to robić, choć drogie one są, a na ebayu nie zawsze trafia się świetna okazja, poza tym wolę pójść do sklepu i tam sobie pogrzebać w płytach. Jak widać, jestem nerdem. Tak, jak nerdem jest każdy kto kupuje płyty, kasety, winyle. Zbieranie płyt jest tym samym, co zbieranie komiksów, a raczej stało się tym w ciągu ostatnich  dziesięciu lat, kiedy ceny płyt zaczęły wzrastać w ogromnym tempie. Dla mnie, jak i pozostałych muzycznych nerdów muzyka nie jest czasoumilaczem, ale czymś bardzo ważnym w życiu, i to właśnie w większości nerdowie kupują płyty w pokoleniu  jeszcze-nie-trzydziestolatków. Bo dla młodszych to strata pieniędzy, skoro można wszytko mieć na kompie. Czy to źle?

Nie, bo zmienił się model słuchania muzyki, w pewnym sensie wróciliśmy do lat 50. i 60., kiedy liczył się singiel, tyle że zamiast siedmiocalówki kupuje się empetrójkę za 99 centów. System ten sam, ale model inny. Poważna różnica jest jedna. Szeroka dostępność muzyki za darmo/niewielką opłatą sprawiła, że większość granic gatunków rozmyła się. Co chwilę powstają nowe etykietki i szufladki. Ciężko teraz powiedzieć, co to jest typowy rock na przykład albo typowy pop.

Czy więc słuchać muzyki wszędzie, nie zawsze dokładnie, do końca, często pobieżnie, bez basów czy też wybudować sobie wyciszoną komnatę z najdroższym sprzętem i celebrować muzykę z winyli, kaset, czy kompaktów? Odpowiedzieć każdy musi sobie sam.

środa, 21 kwietnia 2010

Capital w Maszynowni; 19.04.2010

Po kilku problemach typu: -to na pewno po tej stronie ulicy? - na pewno. -o, jednak nie; pomylenie prawej strony z lewą oraz wykazaniu się znikomą znajomością dzielnicy Wola, przyszliśmy ze Sławkiem do Maszynowni o 21, więc myśleliśmy, że będziemy mieli trochę zapasu, w końcu na plakacie było napisane "start 20.00". Zgodnie ze starożytnym zwyczajem co najmniej godzinnego opóźnienia, o 21 to powinni zaczynać Jordy Warsaws. Błąd, bowiem Maszynownia, jak i Powiększenie na przykład ma sąsiadów na górze, więc koncerty muszą się kończyć przed 22, bo potem przyjeżdżają radiowozy. Czyli nie było nam dane obejrzeć kocertu Jordy Warsaws, dobrze, że chociaż Capital nie zaczęli, tylko się rozstawiali, jak zeszliśmy na dół.

A jak zaczęli, to już wiedziałem, że będzie dobrze. Przede wszystkim. Wreszcie było w miarę dobrze słychać wokal, nic nie przerywało, gitary nie zagłuszały wokalistów. Poza tym było podobnie, jak w Lorelei, czyli szybko, do przodu, z post-hardcore'owym wydarciem i grunge'owym brudem. Zagrali jeden zupełnie nowy kawałek, reszta już była grana wcześniej. Oczywiście, nie zabrakło 3 piosenek z majspejsowego dema. I tak samo, jak na poprzednim koncercie, było grubo, choć troszkę za krótko.No, ale wiadomo, lepiej krótko niż dostać mandat.

Polecanki #3

W dzisiejszym odcinku polecanek, mieszanki różne, przeważnie etniczno-folkowe.

Village Kollektiv - Motion Rootz Experimental 2006
Zgodnie z pierwszą częścią nazwy w zespole są ziomki z Kapeli ze wsi Warszawa. Zgodnie z drugą... No właśnie zgodnie z drugą jest to dubowy kolektyw. Nie przepadam za dubem, ale połączenie elektroniki z zawodzącymi, słowiańskimi wokalami i rozmaitymi ludowymi instrumentami wypada lepiej niż dobrze. Idealne połączenie starego z nowym.



Balkan Beat Box - Blue Eyed Black Boy
Mamy kwiecień, lato już coraz bliżej. Na nachodzące upały najbardziej wskazana będzie płyta BBB, która brzmi niczym soundtrack do jakiejś imprezy na piaskach pustyni/na Bałkanach. Pasuje do każdego miejsca w basenie Morza Śródziemnego, jak i do Nowego Jorku. Ja już wiem, czego będę słuchał w wakacje, a ty?



The Mountain Goats - The Life of The World to Come
Jedna z najpiękniejszych zeszłorocznych płyt. Przejmująca, smutna, ale ten smutek nie jest wszechogarniający, gdzieś tam we łzach czai się nadzieja na lepsze życie po życiu, bo piosenki są inspirowane Starym i Nowym Testamentem. Poza tym ich sesja dla Pitchforka jest wspaniała, trzeba ją obejrzeć (zresztą o tym już pisałem wcześniej).



Firewater - The Golden Hour
Tod A przed nagraniem tej płyty pojechał w trzyletnią tułaczkę po Turcji, Indiach, Pakistanie, Izraelu. Tam nagrywał lokalnych muzyków, rozmowy przypadkowych ludzi. Potem pozbierał to do kupy, by nagrać najbardziej zatopioną w tradycji płytę Firewater. Niby indie rock (w starym stylu), ale przesiąknięty wschodnim słońcem i "cygaństwem". Nie tylko z tego powodu blisko jest BBB do tej płyty. Kolejna obowiązkowa pozycja na lato.






wtorek, 20 kwietnia 2010

Nebula się rozpadła.

Hey Everyone. this is Eddie GLass. sorry for missing that last tour . we were really psyched about it.  well, we as nebula have been touring straight without missing shows since 1999 . all over the world . thanks for all who came and helped in the experience. as of late things started getting a bit rough with the touring and i got sick of it. the last cancelation had nothing to do with Us as a band. out transprotation and things outside our control got out of hand. well. I am starting a new band. i am on drums in one band and playing guitar and vocals in another. still putting it together. Anyone out there into jamming respond. hey jim JOnes. ok . Nebula is taking a break fo a while. we will probably play in the future. again. as i enjoy the playing guitar . i enjoy touring. only problem is i am human and so are the other guys . we need a break. we are all working on new stuff. I am stoked on my new songs.. you will be hearing them soon. Eddie Nebula
Takie coś przeczytałem na myspace'ie Nebuli, jednego z moich ulubionych zespołów. Zrobiło mi się smutno, że kolejny zespół przegrał z przeciwnościami losu. Pocieszam się tym, że jest szansa na reaktywację, no i że miałem szczęście być na ich jedynym koncertem w Polsce. Ale jak to mawiali starożytni Chińczycy: życie biegnie swoim torem dalej, a rozpad zespołu najlepiej uczcić archiwalną relacją z ich koncertu. Co niniejszym czynię:

Gdy skończyli na scenę wkroczyła Nebula zahipnotyzowała publiczność (już trochę liczniejszą) swoją mieszanką pustynnego i kosmicznego brzmienia. Zagrali między innymi Aphrodite, jeszcze fajniej niż na EPce, Instant GravitationCarpe Diem i przede wszystkim moją ukochaną piosenkę, czyli Giant, które udało mi się wyprosić przed koncertem u Eddiego (czym będę się chwalił swoim wnukom).
Bardzo zastanawiało mnie, jak poradzą sobie w trójkę, bo przecież na płytach jest bardzo gęsto, a tu mają tylko jedną gitarę. Wybrnęli z tego obronną ręką i brzmieli naprawdę mocarnie, co jest przede wszystkim zasługą Roba Oswalda , który od dawna jest znany jako perkusista o atomowym uderzeniu (wystarczy posłuchać płyt Karma To Burn).
Koncert Nebuli miał jedną zasadniczą wadę. Był krótki. Grali chyba z pół godziny. Och, jakbym chciał, by przyjechali raz jeszcze, ale w roli headlinera. I do jakiegoś mniejszego klubu. Cóż, Eddie powiedział mi, że wrócą, ale wiadomo, jak to jest z takimi deklaracjami,, choć ma ogromną nadzieję, że przyjadą w przyszłym roku, bo już w lutym wchodzą nagrywać materiał na nową płytę.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Crystal Castles - Doe Deer EP

Znowu to zrobili. Znowu sprawili, że swiat runął w gruzach. Tym razem zrobili to już w ciągu półtorej minuty, a "Alice Practice" wydaje się przy "Doe Deer" szczytem delikatności, a przecież, gdy pierwszy raz usłyszałem tę piosenkę, nie wiedziałem, jak się nazywam. Tutaj jest brudniej, brutalniej, głośniej, bardziej opętańczo. Wokal Alice? To już czyste screamo, nie ma taryfy ulgowej. Nikt nie ocali się z pogromu, który rozpętają Kanadyjczycy. Dalej nadal jest destrukcyjnie, choć po zadaniu pierwszego ciosu, CC nie silą się na szybkie dobicie słuchacza.

6 minut. Tyle trwa ta EPka/singiel. 6 minut pełnych zniszczenia, ale i jednocześnie pewnego piękna. Jaram się jak czarownica na stosie.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Garcia Plays Kyuss we Wrocławiu

Jeszcze nie ochłonąłem po koncercie Branta w Firleju, a tenże klub znów sprawił, że nogi mi drżą, ciężko mi wziąć oddech i w ogóle jestem w ekstazie.


11 lipca zagra GARCIA PLAYS KYUSS!!


Wiem, odgrzewany kotlet, ale kaman, taka szansa się nie powtórzy nigdy przenigdy. Trzeba jechać. Poza tym taki odgrzewany kotlet to mógłbym mieć codziennie.

Rozpoczynam także modły o Yawning Man, jakkolwiek są one niespełnialne na razie.

Polecanki #2

W dzisiejszym wydaniu polecanek trochę rzeczy tegorocznych, trochę rzeczy starszych


ALO - Man of the World
Rzecz z lutego, ale bardzo, bardzo wiosenna, nawet letnia. Trochę rozleniwiona, trochę energetyzująca, błoga, hawajska, przyjemna i delikatna. Tylko ten Jack Johnson niepotrzebny. A, początek "Suspended" brzmi totalnie jak początek "60 Feet Tall" Dead Weather.


Murder by Death - Good Morning, Magpie
Tym razem zrezygnowali z koncept albumu, ale muzyka nadal ta sama, czyli americana z mocniejszym uderzeniem i wokalistą a la Johnny Cash. No, może jest troszkę mniej ponuro. 


Staff Benda Bilili - Tres Tres Fort
Nie od dziś wiadomo, że Afrykanie to twardziele. Dziwnym więc nie jest, że te ziomki to chorzy na polio, poruszający się na specjalnych wózkach. Kozaki z nich może nie aż takie, jak FDR, ale jednak. Mimo że Afryka, to przede wszystkim słuchać u nich Kubę w wydaniu najlepszym, czyli Buena Vista Social Club. Do tego trochę Afryki i rootsowego reggae. Kto nie posłucha, ten bej.

Brant Bjork - Gods & Goddesses
Już samo nazwisko powinno wystarczyć za odpowiednią polecankę, ale nie żyjemy w świecie idealnym. Co my tu mamy w takim razie? Szczypta hipisowskiego rocka, dużo piaszczystej, kalifornijskiej pustyni, trochę space rocka, sporo pogłosu. I charakterystyczny, niepodrabialny groove BB.

środa, 7 kwietnia 2010

Yawning Man - Stoney Lonesome

Na jutubie śmiga pełny koncert tego wyjątkowego zespołu. Pierwszy kawałek z tego występu na zachętę i w ramach zapowiedzi ficzuringu o Garym Arce'ie, z pomysłem na który noszę się już od jakiegoś czasu.

piątek, 2 kwietnia 2010

One Way Ticket to The Promised Land - Koncert Branta Bjorka we Wrocławiu

Bilet na koncert - 30 zł.
Paliwo - 80 zł.
Srebrny marker - 14 zł.
Zakup merczu - 160 zł.
Bycie na jednym z koncertów życia - bezcenne

Ponownie zamiast normalnej, wypasionej relacji kilka spostrzeżeń:

1. Support był całkiem spoko, ale trochę przynudzał.

2. Brant strzelał przekomiczne miny.

3. On się chyba nie zmienia. Od 2005 roku wygląda zawsze tak samo.

4. Firlej okazał się nie być wrocławskim No Mercy, a zupełnie kulturalną miejscówką.

5. Krzyczenie 'napierdalać' nadal jest wiochą. I to taką na maksa, że tak powiem.

6. Świetnych sobie współpracowników dobrał BB. Zgrani są świetnie. Improwizacje w środku utworów zupełnie miodne.

7. Piach aż zgrzytał w zębach.

8. Zagrał tylko jedną piosenkę z "Punk Rock Guilt". Szkoda troszkę, ale w niczym to nie umniejsza wiekopomności i zajebistości tego koncertu.

9. To jeden z tych koncertów, po których nie możesz wycisnąć z siebie słowa, bo było tak dobrze.

10. Nawet mimo tego, że nie zagrał ani jednej z moich ulubionych piosenek.

11. BB jest przemiłym gościem. Po koncercie można było z nim troszkę pogadać, zrobić sobie zdjęcie. Podpisanie płyt nie było dla niego żadnym problemem. Nawet, jak ktoś przyniósł ich 11.

12. Było zaskakująco mało metali. Duży plus.

13. Frekwencja była większa niż się spodziewałem. Przyjęcie w sumie też. Nawet nie wiedziałem, że są jego inni die-hard fani w Polsce.

I na koniec bonus w postaci bootlegu.