Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kraków. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kraków. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 12 listopada 2024

Apokaliptyczny folk spod Wawelu

 

Zaczęło się od instrumentu. Nyckelharpy, kojarzącej się przede wszystkim ze Skandynawią. Ten konkretny egzemplarz wykonała Monika Sobolewska dla swojego męża, Piotra Aleksandra Nowaka. Drugą połowę zespołu stanowi Katarzyna Bobik, grająca na instrumentach perkusyjnych. Oboje też śpiewają i obiecują, że podczas nagrywania albumu nie ucierpiała żadna gitara, bo z żadnej nie korzystali. Choć czasem trudno w to uwierzyć, bo ich folk jest pełen metalowego ciężaru. Nazywają to etno stonerem, ale więcej tu mglistego, dżdżystego, jesiennego Krakowa. Błyszczącego odbitym w mokrym od listopadowego deszczu bruku światłem latarni, z delikatną nutą smogu.

O debiucie Antropocenie obszerniej piszę w Radiowym Centrum Kultury Ludowej.


niedziela, 2 lipca 2023

Anatolijski groove z Małopolski

Aż chce się napisać "Polacy nie gęsi i swój turecki revivalowy zespół mają". I to jaki.

MLDVA pierwotnie byli duetem didżejskim Tomasza Jureckiego i Grzegorza Dąbka, którzy wyspecjalizowali się w graniu setów z muzyką grecką i turecką. Z tej fascynacji przyszła potrzeba założenia zespołu, już nie tylko selekcjonowania, ale też grania klasyków. Do Jureckiego i Dąbka dołączyli grający na Rhodesie Wojciech Długosz, perkusista Szymon Piotrowski oraz - a może przede wszystkim - dwóch Turków - gitarzystę/baglamistę Çınara Timura i wokalistę Ulaşa Çıbuka. Więcej o samej historii MLDVA pisałem w drugim (i ostatnim) numerze Nowej Magnetofonowej prawie dwa i pół roku temu. Już wtedy mieli nagrany materiał, jednak musiał odczekać cały ten czas, aż w końcu ukazał się w londyńskiej oficynie Shapes of Rhythm, która wyjątkowo upodobała sobie Polaków - wydali i dwie pierwsze płyty Gaijin Bues, i Sneaky Jesus. 

MLDVA, podobnie jak Altın Gün postawili (przynajmniej na razie) na granie ludowych i rockowych klasyków. Podchodzą do nich jednak z zupełnie innej strony. Holendrzy - z krótką przerwą na Yol i Alem - starają się dość wiernie trzymać psychfolkowej estety lat 60. i 70., dodając trochę więcej funkowego groove'u. Derya Yıldırım & Grup Şimşek z kolei grają bardzo rozwlekle, hipisowsko. MLDVA wchodzi bez trzymanki w rozbujany funk, mocny groove i pełne, okrągłe brzmienie prosto z boombapowego Nowego Jorku i gfunkowego Los Angeles. Co nie może dziwić, w końcu wychowali się na rapowych klasykach.

Mnóstwo jest w tej muzyce luzu, jeszcze więcej tańca, wychodzi to ich klubowe doświadczenie. Doskonale wiedzą, do czego nóżka sama chodzi. Do tego to potężne brzmienie, tłuściutkie, ociekające basem, ale perfekcyjnie selektywne, lekkostrawne. Chyba najlepiej słychać to w Adımız Miskindir Bizim. Bas, którego nie powstydziłby się Funkadelic George'a Clintona, lekko nerwowy, prowadzi cały utwór. Nad nim króluje Ulaş wchodzący w tradycyjnie brzmiące melizmaty oraz wykręcający wirtuozerską (ale nie przegadaną) solówkę Długosz. Inny zdecydowany faworyt to nagrany na setkę w krakowskim Chederze Ölüm Allah'ın Emri z repertuaru Barışa Manço. Jest w nim i space rock, i stoner, potężny bas, obezwładniające bębny, kwaśne syntezatory. I jak to wszystko wspaniale razem jedzie.

W instrumentalnym medleyu Zülüf Dökülmüş Yüze / Kozan Dağı najbrzdiej błyszczy Timur, który pokazuje pełnię możliwości mikrotonalnej gitary (i robi to dużo lepiej niż King Gizzard). Pięknie gra unisono z Długoszem i Çibukiem w Sarı Çizmeli Mehmet Ağa. Drugi instrumentalny utwór Bir Adım Öte to idealny plażowy letniaczek. Do słuchania na stambulskim wybrzeżu Morza Czarnego przy zachodzącym słońcu. W nim MLDVA pozwala sobie na najwięcej solówkowej swobody.

Swoboda w podejściu do wykonywania klasyków sprawia, że debiut krakowiaków jest tak dobry. Grają po swojemu, ale z szacunkiem. Nie unowocześniają klasyki na siłę, nie rekonstruują jej, po prostu bawią się tymi piosenkami. Nadają im nowych kolorów, patrzą na nie z innej perspektywy. Oryginalność podejścia nie jest wymuszona, przychodzi im naturalnie. I to po prostu słychać.

wtorek, 5 maja 2020

Muzyka pod mikroskopem



Malediwy z archipelagiem o tej samej nazwie nie mają nic wspólnego. To raczej małe dziwy, muzyka oglądana i tworzona pod mikroskopem, z malutkich dźwięków, odprysków i pozornej przypadkowości.

Nie mogli chyba dalej odejść od debiutu. Afroaleatoryzm był zapisem koncertu Kuby Janickiego i Marka Pospieszalskiego w bydgoskim Mózgu, gdzie ten pierwszy spędził całe swoje zycie. Grali wtedy ekstatyczny, akustyczny free jazz z silnymi wpływami muzyki zachodnioafrykańskiej. Momentami wydawało się, jakby chcieli odrzeć afrobeat i highlife do samego szkieletu i dać go do zagrania Peterowi Brotzmannowi. Efekt był nerwowy, ale wciągający.

Po dwóch latach Lagos i Sztokholm zamienili na Studio Eksperymentalne Polskiego Radia. Na Dolce Tsunami wchodzą bowiem w świat muzyki elektroakustycznej. Amplifikują swoje instrumenty - perkusję i saksofon - robiąc z nich generatory szumów, trzasków i innych niemuzycznych dźwięków. Chociaż to nie do końca tak. Dla nich muzyką naprawdę może być wszytko i właśnie temu podejściu hołdują na Dolce Tsunami. Mozolnie z tych niewielkich dźwięków budują czasem free jazzowe wariacje, czasem złożone struktury. Czasem trudno stwierdzić, czy dźwięki są przetwarzane, czy już syntetyzowane, saksofon momentami brzmi bardziej jak modular. Choć nagrywali w studiu, nie ma w tej muzyce zimnej precyzji czy mechaniczności. Mimo drapania mózgu szorstkimi dźwiękami, jest dokładnie jak w tytule - to słodkie tsunami.

Mówią, że inspirowali się strukturalnym podejściem soundartu, ale ja słyszę bardziej echa podejścia Lado ABC (wydawcy ich debiutu). Z jednej strony stawiają na dziwność i pozorną nieprzystępność, a z drugiej w tej ciepłej, analogowej masie przemycają bardzo ładne fragmenty, jak Marciale Ballabile. Z Lado łączy ich też specyficzny humor - od beztrosko opisowych i czasem absurdalnych włoskich tytułów przez nawiązującą do starych nagrań klasyki oprawy graficznej do konstrukcji samych utworów, balansujących na granicy rozpadu, ale tak naprawdę doskonale przemyślanych.

A może tą oprawą graficzną sugerują, że ich muzyka jest pomiędzy. Równie dobrze sprawdziłaby się podczas kameralnych koncertów eksperymentalnych w Mózgu czy Młodszej Siostrze, ale tak samo na miejscu wypadłaby chociażby na Sacrum Profanum.


poniedziałek, 17 października 2016

Prawdziwa muzyka świata



O tym, że nie znoszę terminu muzyka świata, wspominam chyba przy każdej okazji. To określenie w gruncie rzeczy nic nieznaczące (bo przecież niewiele mają ze sobą wspólnego birmańska muzyka klasyczna z gardłowymi śpiewami Inuitów), protekcjonalne, wpychające od jednego worka nie tylko muzykę spoza anglosaskiego idiomu, ale też różne porządki z tych samych kultur - muzyką świata jest i malijski rap, i obrzędowa muzyka Dogonów, czy klasyczna muzyka hindustańska i szamańskie pieśni Baulów. Dlatego bardzo ucieszyłem się, gdy Bartek Chaciński na wzór niezalu ukuł bardzo zgrabny termin "niezach".

Jest jednak pewien obszar, gdzie ten nieszczęsny termin jest zasadny. To wszystkie zderzenia kultur z różnych części świata, tworzące nową jakość. Nie granie każdy sobie, ale rzeczywiste wykuwanie czegoś nowego i interesującego. To także kreatywne mieszanie wszystkiego ze wszystkim bez żadnych ograniczeń. Tak ten termin zdają się rozumieć Szwedzi z Goat, tytułując swój debiut World Music właśnie.

Na najnowszej, trzeciej płycie rozwijają ten koncept najpełniej. Wszystko spina psychodeliczny, hipisowski klimat, ale pomiędzy pojawiają się i gitary wyjęte żywcem ze złotej ery zachodnioafrykańskich bigbandów, subsaharyjskie polirytmie, bogactwo trynidadzkiego calypso, nagrania muezzinów, latynoskie rytmy, dźwięki kory. Naprawdę wszystko. Może się wydawać, że od takiej mieszanki może rozboleć, jednak Requiem przy całym swoim eklektyzmie jest płytą może nie wybitną, ale na pewno więcej niż solidną i najlepszą w dyskografii Szwedów.

Dużo skromniejszy brzmieniowo, ale równie spektakularny (i - przypadkowo? - mający premierę tego samego dnia) jest drugi album Xylouris White, Black Peak. Następca - nomen omen - Goats. Dużo tych zbiegów okoliczności, a muzyka inna i podobna jednocześnie. Giorgios Xylouris (syn słynnego kreteńskiego lirnika Psarantonisa) i Jim White (fenomenalny australijski perkusista) podbijają wyspiarską tradycję i przenoszą ją na inny poziom. Ni to folk, ni to rock, ni to post-punk (choć może do niego jest najbliżej). Xylouris swobodnie porusza się między graniem bliskim tradycyjnym wzorcom, a rockowym idiomem, w czym sekunduje mu White, którego słuchanie jest po prostu fascynujące. To nie tylko muzyka kreteńska przefiltrowana przez post-punk, ale też dialog dwóch wyrazistych, artystycznych osobowości. Słychać, że przy drugim spotkaniu czują się w swoim towarzystwie bardzo swobodnie, pozwalając sobie na więcej luzu i stosując bardziej otwarte (choć wciąż dosyć piosenkowe) formy. Black Peak to pozycja ciemniejsza niż debiut duetu, również za sprawą matowego barytonu Xylourisa. O ile na Goats wokal pojawiał się sporadycznie, tutaj dołącza do lauto i perkusji jako jeden z głównych aktorów spektaklu. Podczas kolejnego przesłuchania Black Peak uderzyło mnie, jak bliskie mają podejście do Sefardix, czyli tria braci Olesiów i Jorgosa Skoliasa. Z tym że w przypadku Polaków punkty wyjścia do poszukiwań to muzyka greckich żydów i jazz. Łączy je przytłaczająca atmosfera, brzmienie perkusji i pewna dzikość. Takiej właśnie "muzyki świata" chciałbym słuchać na co dzień - odważnej, kreatywnej, frapującej.

Xylouris White zagrają jutro na Unsoundzie, którego tegoroczna edycja została skrojona pode mnie. Pod tematem przewodnim Dislocation kryje się "dialog peryferii z centrum". Krakowska edycja jest kulminacją trwającego cały rok projektu, w ramach którego Unsound odwiedził Azję Centralną (Duszanbe i Biszkek) oraz Władywostok. Stąd specjalne spotkania zderzające muzyków z różnych kultur. Moritz von Oswald zagrał wczoraj z Kirgizami z Ordo Sakhna, Stara Rzeka zagra jutro z Tadżykami z Samo. Stąd dzisiejszy koncert Dwarfs of East Agouza, tria łączącego krautrock z deltą Nilu. Stąd wspólny występ Indonezyjczyków z Senyawa z Libańczykiem Rabihem Beainim jako KAFR. Niestety, nie uda mi się być na całym festiwalu, ale jeśli jesteście w Krakowie, to sprawdźcie program i idźcie na koncerty, bo ten wyjątkowy festiwal jest w tym roku jeszcze bardziej interesujący.



PS. Pozostając w temacie wokół Unsoundu, Dan Boeckner z Wolf Parade i Operators w wywiadzie zdradził mi, że bardzo chciałby zagrać w Krakowie ze swoim nowym zespołem Frankfurt Boys.

piątek, 27 listopada 2015

Chcielibyśmy się usłyszeć w Radiu Złote Przeboje


Z połową Rycerzyków spotykam się w zatłoczonym pubie na krakowskim Podgórzu, położonym zaraz nad Wisłą. Jest jesień, smog dusi miasto, a ja zasłuchuję się w radosnych, odrealnionych piosenkach.

Całość wywiadu tutaj.

poniedziałek, 19 października 2015

Samo gęste*



Gęstość – to pojęcie wiąże wszystkie widziane przeze mnie koncerty na tegorocznym Unsoundzie. Nie przepadam za niespodziankami, czasu na całotygodniowy wyjazd nie było, do Krakowa pojechałem na Matanę Roberts, Health i Liturgy.

Przed Roberts zagrali Kamil Szuszkiewicz i Hubert Zemler. Koncert, choć oparty na materiale z Istiny Szuszkiewicza, miał zupełnie inny wydźwięk niż kaseta. Odwołująca się słowiańszczyzny mistyka została zastąpiona elegią ofiar Zagłady. Może na taki odbiór wpłynęło miejsce koncertu, pięknie zdobiona synagoga Tempel. Mechanicznie precyzyjna perkusja Zemlera, zapętlone, krzykliwe loopy i mocno przetworzone dźwięki trąbki narastały zgiełkiem, aż zostały przełamane kojącymi, smutnymi partiami wibrafonu.

Matana Roberts również zaskoczyła. Po jej koncercie w Cafe Kulturalna sprzed niemal trzech lat, spodziewałem się, że w Krakowie również postawi na interakcję z publicznością i włączy ją do swojego występu. Było zupełnie odwrotnie – performens Roberts był intymny, wręcz wsobny. Publiczność nie była ważna, co podkreślało tyko wagę historii opowiadanej w rozpisanym na dwanaście części cyklu Coin Coin. Warstwy nagrań terenowych, nojzowych sampli, przetwarzanych fraz saksofonu budowały gęsta strukturę występu. Jazzu nie było w tym ani grama. Spore zaskoczenie, ale podobnie jak duet Szuszkiewicz/Zemler bardzo pozytywne.

Niespodzianka przed Health byli RSS B0YS, którzy zagrali mocno plemiennie, ale nie przekonali mnie do swojej wizji elektroniki.

Death Magnetic Health jest jedną z najlepszych tegorocznych popowych płyt, więc koncert Amerykanów złożony przede wszystkim z najnowszego materiału. Rozumiem też głosy, że to już nie to samo Health, że bliżej im do Placebo czy Pet Shop Boys. Jest w takim twierdzeniu trochę prawdy. Noise zastąpili hałaśliwym popem i disco. Do mnie ten kierunek przemawia, tak, jak przekonał mnie koncert.

Liturgy też odświeżyli swoją muzykę (nie tak radykalnie jak Health). Coraz dalej od black metalu na Ark Work. Gitarowe i perkusyjne blasty na płycie giną pod warstwą elektroniki, sampli dudów, trąb, dzwonków. Koncert jednak był gitarowym zgiełkiem, wbijającym się w trzewia. Niestety, głośność i trudna do nagłośnienia hala zajezdni tramwajowej prawiły, że za dużo szczegółów umykało i ginęło. Za dużo. Totalność totalnością, przydałaby się jednak selektywność, choć w ogólnym rozrachunku ten występ też mogę zaliczyć do udanych.

* tytul podkradłem Inner Soundtracks


środa, 1 stycznia 2014

Polska 2013: miejsca 20-16

20. Psychocukier - "Diamenty"

Szósta płyta łodzian jest pierwszą, która przekonała mnie w całości. Proste, oszczędne, motoryczne, świetnie wyprodukowane i brzmiące granie. Pustki po obecnie zdziadziałych i bawiących się w herosów rocka QOTSA nie wypełnią, ale przynajmniej osłodzą żałobę.



19. Stefan Wesołowski - "Liebestod"



Drugi album młodego, trójmiejskiego kompozytora i skrzypka hipnotyzuje tajemniczą atmosferą wypełnioną mieszanką elektroniki i klasyki. Dużo tu repetytywności, są nagrania terenowe wzmacniające filmowość całości. Choć filmu do tej muzyki bałbym się oglądać, mam za słabe nerwy.



18. Kaseciarz - "Motorcycle Rock and Roll"



Maciek Nowacki zaczął śpiewać, jego zespół coraz bardziej oddala się od surfu. Same przeboje skąpane w krakowskim smogu.



17. Krzysztof Zalewski - "Zelig"




Po latach otrzaskiwania się w Heyu, Muchach, Japoto, z Brodką, Zalewski wraca na swoje. I to jak wraca. Od "Jaśniej" trudno się oderwać, a potem jest jeszcze lepiej. Bigbit, alternatywa, blues, delikatne machnięcia elektroniką robią wrażenie, pokręcone piosenki. Bombeczka.

16. Tatvamasi - "Parts of Entirety"




Lubelski kwartet miota się między jazzem a rockiem. Stojąc w rozkroku bierze z obydwu gatunków co najlepsze, nie podporządkowując się do końca żadnemu z nich.



środa, 20 listopada 2013

Kaseciarz - Motorcycle Rock and Roll


Ciężka, krakowska zima.

Dużo zmian u Kaseciarza. Z jednoosobowego projektu Maćka Nowackiego przekształcił się w prawdziwy zespół. Trio konkretnie, z Piotrem Lewickim na bębnach i Łukaszem Cegiełką na basie. Nie wydaja się sami, pod swoje skrzydła przygarnęła ich jedna z najciekawszych niezależnych oficyn, krakowski Instant Classic. No i najważniejsze, Nowacki zaczął śpiewać.

Z tym ostatnim można powiązać większą piosenkowość materiału na „Motorcycle Rock and Roll”. „The Greatest Hit” zgodnie z nazwą kusi przebojowymi melodiami, podobnie „Runnin’ Low”. Nie przeszkadza w tym zupełnie fakt, że wokal Maćka jest nagrany niewyraźnie, z nałożonym przesterem i jeszcze na dodatek schowali go głęboko w miksie. Jego chropawość tylko dodaje atrakcyjności kompozycjom. W bardziej rozbudowanych utworach, jak „Roadog” wokal pełni jedynie rolę miłego ozdobnika.

Śpiew jest, za surfu jakby mniej. Surowe i depresyjne warunki ciężkiej krakowskiej zimy, połączone ze smogiem trapiącym to miasto mocno wpłynęły na brzmienie drugiego albumu Kaseciarza. Jest brudniej, ciężej, mroczniej nawet. Depresyjną aurę przerywa promyk słońca w postaci wspomnianego już „The Greatest Hit”, któremu całkiem blisko jest do nowszych dokonań Pearl Jam (ach ta solóweczka). „Drive” to już spojrzenie w przeszłość, w stronę the Doors. „Le Sabre” od rockowego uderzenia przechodzi w jam jako żywo przypominający kyussowe „50 Million Year Trip (Downside UP)”. Chłopaki poprawili też produkcję, choć gitary skrzą się od przesterów, to całość brzmi dużo selektywniej i profesjonalniej. Nie znaczy to jednak, że zatracili swój charakterystyczny, zachęcający do rozróby sznyt.


„Motorcycle Rock and Roll” świata nie zmieni, oblicza rocka również. Pomoże za to przetrwać nadchodzącą zimę w miejskich warunkach. I porozpycha się w końcoworocznych podsumowaniach, niewiele wyszło lepszych gitarowych płyt w ciągu mijających dwunastu miesięcy.