Kilka dni temu fejs przypomniał mi wpis Bartka Chacińskiego sprzed ośmiu lat o umierających i znikających blogach o muzyce. I o tych, których autorzy wtedy jeszcze stali na posterunku. Dziś ten spis przypomina cmentarzysko wypełnione głosami duchów. Część blogów jeszcze stoi, z ostatnimi wpisami sprzed lat, są jak zatopione w bursztynie świadectwo czasów. Po części nie został nawet adres strony internetowej. I choć mój blog jeszcze istnieje, to sam mam czasem wrażenie, że staje się takim duchem. Ale upadek blogowania i pisania o muzyce (i o kulturze w ogóle) to temat na zupełnie inną dyskusję (trochę o tym pisze u siebie Paweł Klimczak). Tutaj skupmy się na głosach z zaświatów.
Głosami duchów jest wypełniony najnowszy album A Lily, Jamesa Velli, szefa wyśmienitego labelu Phantom Limb (który w katalogu ma takie fantastyczne artystki jak Ami Dang czy Maroulita de Kol). Velle, Maltańczyk z pochodzenia, otrzymał dostęp do archiwów Magna Żmien, fundacji opiekującej się taśmami wysyłanymi przez maltańskich emigrantów do ojczyzny. Nagrywali na nie wiadomości, tęsknotę za starym krajem, dobre rady. Przelewali na nie swój ból emigranta. To były prawdziwe pocztówki dźwiękowe, a jednocześnie odpowiednik polskich pieśni dziadowskich - għana to lokalna poetycko-muzyczno-newsowa forma o charakterystycznym układzie rymów. I to właśnie je nagrywali maltańscy emigranci w Australii, Kanadzie, Stanach Zjednoczonych najczęściej.
Vella otoczył te nagrania - często jeszcze dodatkowo zniekształcone, żeby jeszcze bardziej przypominały glosy z zaświatów albo rozpadające się artefakty przeszłości, niknące w pamięci - zwiewną warstwą elektroniki. Są tu ambientowe plamy, syntezatorowe loopy, buzujące drony. Wszystko utopione w pogłosach, delikatne, rozwiewające się, lśniące i ulotne niczym babe lato. Nieostre, jakby nadawane z innego świata. Przeszłość tym właśnie jest, David Lieventhal pisał, że “przeszłość to obcy kraj”.
Żadnym zaskoczeniem nie jest, że Saru l-Qamar (Stali się Księżycem) wypełnia żal, nostalgia. Że porusza do łez. Nie trzeba znać maltańskiego, by poczuć te emocje. Często anonimowe, albo znane tylko z imienia głosy śpiewają o swoim bólu, o codzienności, dają dobre rady. Czasem dali się złapać na taśmie znienacka, jak chyba najbardziej poruszającym Sirna l-Qamar, w którym Żiżina (jedyny głos, który pojawia się na albumie dwukrotnie) nuci pod nosem melodię. Funkcjonując tylko jako oderwane głosy, emigranci stali się - jak wskazuje tytuł - Księżycem, według słów samego Velli byli jednocześnie obecni i niedostępni. A teraz, po latach, to oni są wiecznie młodzi, uwiecznieni na taśmie, podczas, gdy ich bliscy dawno zmarli.
Blisko temu albumowi do niesamowitego projektu Nozhet el nofous Nancy Mounir, na którym kompozytorka dogrywała do nagrań z początków XX wieku własne aranżacje, wchodziła w dialog z dawno zmarłymi śpiewaczkami i śpiewakami ze złotych lat egipskiego kabaretu i muzycznego teatru. Do starych nagrań piosenek przeznaczonych dla emigrantów sięgnął Bartek Kruczyński na Nocach i dniach Pejzażu i podobnie, jak Vella zatopił je w oniryczności. Wreszcie, można szukać pokrewieństwa między Saru l-Qamar a Innymi Pieśniami Piotra Kurka. A niesamowity ładunek emocjonalny, tęsknoty i łączy się z Canary Records i ciężką pracą Iana Nagoskiego odgrzebującego i eksplorującego muzyczne świadectwa emigranckiej Ameryki. Łączy się też na pewnym poziomie z Disintegration Loops Williama Basinskiego, sięga tak samo w przeszłość i jej nietrwałe zapisy.
Głosy duchów, zmarli i rodzinna pamięć traum jest osią Końca Marty Hermanowicz. Tam wnuczka śni sny swojej babki i upodabnia się do niej, jest naczyniem, w którym mieszają się wspomnienia tułaczki i zesłania. Zmarli mają przemożebny wpływ na żywych i rzeczywistość, chyba dużo więksi niż by oni chcieli i mieli za życia. Jeszcze nie skończyłem czytać tej powieści, ale czuję, że to literatura na miarę Księgi szeptów. Tylko że tam ci, którzy przeszli przez piekło mówili sami, szeptem, nie oddawali nikomu swoich snów.
Bohaterowie Saru l-Qamar sami stali się snem.