Na potrzeby tekstu "Ocalić od zapomnienia" wymieniłem kilka maili z Ianem Nagoskim, założycielem Canary Records, malutkiej wytwórni zajmującej się przede wszystkim kompilacjami nagrań z szelakowych płyt grających na 78 obrotów na minutę. Do niedawna dostępne były dostępne jedynie na winylach, teraz prawie cały katalog jest dostępny na bandcampie.
Dlaczego postanowiłeś założyć Canary Records?
W 2007 roku skompilowałem dla Dust-to-Digital "Black Mirror: Refelction in Global Musics". Miałem sklep płytowy i w jego ramach przygotowywałem mikstejpy na CD-rach, znałem już wtedy Mississippi Records, przede wszystkim Erica Isaacsona. Eric zasugerował, bym wydał u nich kontynuację "Black Mirror". Odpowiedziałem, że w zasadzie myślę o założeniu własnego labelu, ale niestety nie mam pieniędzy. Isaacson i jego wspólnik zgodzili się, żebym w ramach ich wytwórni miał własny imprint. Mam w nim prawie całkowitą wolność, oni zajmują się dystrybucją, projektami okładek i akceptują moje projekty. Za każdą kompilację dostaję od nich pieniądze. Ten układ działa bardzo dobrze do dziś. Muszę dodać, że z Erikiem współpracuje mi się świetnie, wydaliśmy 15 albumów w ciągu czterech lat, a do tej pory się nie spotkaliśmy osobiście.
Co jest najczęstszą przeszkodą w Twojej pracy?
Dostęp. Dostęp do materiałów źródłowych. Nagrań, informacji o nich, tłumaczeń (znam tylko angielski). Po czwartym albo piątym wydawnictwie Canary Records zacząłem sam digitalizować, czyścić z szumów i robić mastering nagrań. To bardzo żmudna i ciężka praca, ale jednocześnie niezwykle satysfakcjonująca. Sam piszę teksty do wkładek, czasem ktoś pomoże mi przy korekcie i tłumaczeniach.
Gdzie znajdujesz nagrania do swoich kompilacji?
Na pchlich targach, bazarach, targach staroci. W piwnicach i na strychach. Czasem ktoś mi sprezentuje płyty, to też ważne. Przeglądam internetowe aukcje, starając się upolować coś za niską cenę - rzeczy, które mogą być dobre, ale nikt inny ich nie kupi. Od czasu do czasu znajduję karton płyt w dobrym stanie za niewielką cenę w sklepie.
Zawsze pracuję nad kilkoma projektami naraz. Zbieram nagrania, staram się je jakoś usystematyzować, rozpuszczam wici wśród znajomych, że potrzebuję takich a takich płyt, by uzupełnić projekt. Często znajduje się ktoś, kto mi je użyczy.
Czy strona prawna jest problemem?
Ani mniej, ani bardziej niż w przypadku każdego innego niezależnego wydawcy podobnych kompilacji nieznanych, czy zapomnianych nagrań z początków XX wieku. Wszyscy znajdujemy się trochę poza zasięgiem wzroku drakońskiego prawa autorskiego. Mam nadzieję, że jesteś świadom, że w świetle amerykańskiego prawa żadne nagranie nie przechodzi do domeny publicznej. Możemy jednak wydawać te kompilacje, ponieważ nadal działa instytucja dzieła "osieroconego".
Dlaczego w swojej działalności wydawniczej skupiasz się na nieanglojęzycznej muzyce nagranej w USA?
Przede wszystkim dlatego, że mieszkam i pracuję w Stanach. Większość nagrań, które spotykam na swojej drodze, czy to za sprawa ślepego trafu, czy jakiejś opatrzności jest mdła, banalna - i po angielsku, i w innych językach. Wiele jest niezłych, ale wpisują się w historie, które zostały już dawno opowiedziane lub pasują do jakiegoś większego narratywu w historii muzyki. Jednak te, którymi się zajmuję, przez lata pozostawały w cieniu. Opowieści, które nie zostały opowiedziane w odpowiedni sposób albo w ogóle to historie i muzyka imigrantów. Spektakularne lub przynajmniej niezwykle dobre nagrania, które z jakiegoś powodu były ignorowane przez pokolenia kolekcjonerów.
Wreszcie, interesujące jest pytanie, dlaczego pewne rzeczy zostały zapamiętane, a inne nie? Dlaczego? Czasem się zastanawiam, jak to możliwe, że niezwykle piękna muzyka, przynajmniej dla moich uszu, została zapomniana na 70, 80 lat. Jeśli mam możliwość ponownego jej odkrycia, robię to, czuję się za nią odpowiedzialny. To po prostu ważne.