piątek, 28 października 2022

Do upadłego

Jak prawie każdy mieszczuch, Paweł Klimczak do inspiracji polską muzyka wiejską doszedł pokrętną ścieżką. Zaczął od fascynacji metalem, potem przyszedł rap, a z nim jazz i muzyka elektroniczna. Od jazzu niedaleko do muzyki afrykańskiej – afrobeatu, highlife'u. To wszystko słychać na Naphta & the Shamans z 2018 roku. Z Michałem Szczepańcem daje upust zajawce na sci-fi i Japonię w Gaijin Blues, w duecie samplują japoński folk i budują z niego własną opowieść. Dopiero po tych wszystkich wojażach, Paweł poszedł w stronę samplowania archiwalnych nagrań muzyki wiejskiej i robienia z niej współczesnej, dystopijnej, może trochę futurystycznej muzyki. Taka była EP Dom strawiło nowe otwarcie Naphty.

Ta droga jest bardzo typowa. Żeby docenić to, co jest za miedzą, pod ręką, często trzeba zjeździć cały świat. Tak narodziła się polska scena folkowa – muzycy zaczynali od wykonywania muzyki irlandzkiej, bałkańskiej czy andyjskiej, by dopiero później zwrócić się w stronę polskiej wsi. Tak też robili niektórzy incrudowcy, jak Janusz Prusinowski. Taką drogę – choć wiodła przez Bałkany, Sahel, Iran – mam za sobą. Po prostu po przesłuchaniu kilkuset płyt z muzyką tradycyjną lub odnoszącą się do niej, zacząłem zastanawiać się, czy i u nas nie można tak grać, gdzie podziała się polska tradycja. Ten brak popularności czy nawet obecności muzyki odnoszącej się do tradycji w mediach niespecjalistycznych to temat na niejeden tekst.

Ani Żałość, ani Dom strawiło nie powstałyby w takim kształcie, gdyby nie trwający od kilku lat zwrot ludowy w historiografii i literaturze, porównywalny z tym, co dzieje się w społeczeństwach postkolonialnych. Adam Leszczyński zainspirowany Howardem Zinnem spojrzał na historię Polski przez pryzmat klas niższych i pracujących, Radosław Rak głównym bohaterem swojej baśniowo-fantastycznej powieści uczynił Jakuba Szelę i krzywdy mu wyrządzone przez pana. Łukasz Kozak opisał upiory jako w zasadzie ofiary nieludzkiego systemu. Systemu, który stoi w centrum Chamstwa Kacpra Pobłockiego – absolutnej i niepodważalnej władzy ojców, głów rodzin – tych „nuklearnych” i tych bardziej symbolicznych, klanowych, wiejskich i pańskich. Systemu, który opierał się na przemocy, na groźbie jej użycia oraz ojcowskiej łasce. Systemu, który ciąży nad polską do dziś. Wiem, że to wszystko oczywistości, ale bez nich nie da się zrozumieć Żałości.

Żałość, żałoba, żal. Duchota, ucisk, od którego ucieczką jest tylko taniec. Do upadłego, do wycieńczenia, opadnięcia z sił. Taniec, w którym trzeba się zatracić, bo tylko tak można zapomnieć o upodleniu, o szubienicach, o kieracie, o bezsensownej pracy w korporacji, niskiej pensji, szefie-psychopacie. Tak, muzyka klubowa spełnia podobną rolę, co kiedyś oberki i mazurki, wirujące, rozciągające czas. Klimczak grzebie w tym wszystkim, do pewnego stopnia wciela się w rolę wiejskiego muzykanta, wywleka na wierzch brudy, echa tej przemocy, bo tylko tak można poradzić sobie z traumą. Gościnne występy Zosi Hołubowskiej, która jako Mala Herba odgrywa rolę współczesnej szeptuchy, wiedźmy po prostu, przypominają o rządzącej wiejskim życiem innej niż współczesna racjonalności. Jej głos jest hipnotyczny niczym zaśpiewany rusałek i podobnie zwodniczy. 

Klimczak nie romantyzuje wiejskiego życia, stara się spojrzeć na wielopokoleniowe, nawarstwione traumy, dać podstawę do katharsis. Żałość stoi tu w jednym szeregu, co Kust i Diabelskie skrzypce, ale również jest krokiem do „odzachodnienia” polskiej muzyki tanecznej. Podobnie jak Niewte, inny zespół należący do środowiska Radykalnej Kultury Polskiej, Naphta zderza muzykę klubową i wiejską, widzi ich wspólną funkcję. To samo dzieje się na pozostałych wydawnictwach Tańców, jednoosobowej, prowadzonej przez Łukasza Warnę-Wiesławskiego oficyny, w której ukazały się Żałość i Dom strawiło. Radykalne samplowanie, przetwarzanie muzyki wiejskiej nie powinno dziś szokować, w końcu minęło prawie 30 lat od Oj Dadana Ciechowskiego. Cięcie i zestawianie na nowo archiwalnych nagrań może szokować tylko największych ortodoksów. Zresztą, szokowanie nie jest celem Pawła. Żałość jest kolejnym głosem w budowaniu nowej opowieści o Polsce (i „Polszcze” Pobłockiego), opartej na pamięci o kulturze wiejskiej ze wszystkimi jej jasnymi i ciemnymi stronami, bez przemilczeń. 

Gdy spojrzeć na Żałość, Tańce, Radykalną Kulturę Polską z szerszej, globalnej perspektywy, na spór o historię Polski, nowe narracje, które wychodzą na wierzch, widać wyraźnie, że to część większego ruchu obejmującego właściwie wszystkie kontynenty. To sprzeciw wobec zapatrzonego w siebie centrum, odrzucenie hierarchii, która stawia Londyn i Nowy Jork wyżej od Warszawy, Dakaru, Buenos Aires, Bangkoku, Tangeru czy Kijowa. To głos na rzecz wielobiegunowości, odzyskiwania podmiotowości – podobnie jak podmiotowość po wiekach niewoli odzyskali pańszyźniacy – na własnych zasadach. 

piątek, 14 października 2022

Muzyka globalnego południa


Ruchy dekolonizacyjne, antyrasistowskie wbijają klin w ustalone narracje, przypominają, że rzeczywistość nie jest taka, jak się ją przedstawia w mediach, że pod znanymi historiami kryje się coś więcej. Jedną ze strategii jest przejmowanie i budowanie własnych opowieści, odkłamujących stereotypy. To strategia coraz powszechniejsza i coraz skuteczniejsza. Właśnie jako przejmowanie narracji, pokazywanie zróżnicowania, bogactwa azjatyckiej muzyki eksperymentalnej i niszowej widzi swoją rolę londyńska oficyna i kolektyw Chinabot.

W Dwutygodniku piszę o tym, jak oficyna prowadzona przez Saphy'ego Vonga stałą się jedną z najważniejszych platform dla eksperymentujących muzyków z Azji. 12 minut czytania


Pełen chill

Nie zazdroszczę Vieux Farce Touremu. Podobnie jak synom Lennona. Żyją w cieniu ojców i chyba nigdy z niego nie wyjdą. Nie ma bardziej znanego malijskiego, może nawet po prostu afrykańskiego gitarzysty niż Ali Farka Toure. Z taką legendą nie można się mierzyć. Można próbować się przeciw niej buntować, można z nią nie walczyć, kontynuując rodzinne dzieło i dziedzictwo. 

Tę ostatnią taktykę przyjmują na przykład synowie Feli Kutiego, jak ojciec grający żarliwy afrobeat. Synowie Boba Marleya są solidnymi wykonawcami reggae. Rodzinną ścieżką kontynuuje Vieux Farka. Śpiewa, pisze piosenki, gra na gitarze. Snuje te sahelskie opowieści w ojcowskim duchu. Z Khruangbin robi coś innego niż zwykle, a jednak mocno wpisującego się w dotychczasową drogę. Teksańczycy zafascynowanie Alim Farką, zaproponowali synowi wspólne granie utworów ojca.

Zgodził się, może nie czuje się tym dziedzictwem tak przytłoczony jak Julian Lennon, z którym niedawno rozmawiał Jarek Szubrycht. Może chce, by to dziedzictwo nie tylko przetrwało, ale też zataczało jak najszersze kręgi. Ali Farka nie przepadał ani za światem zachodnim, ani za sukcesem, który przyszedł w latach 90. Nie lubił jeździć w trasy, wielokrotnie zastanawiał się nad rzuceniem kariery muzyka. Ciągnęło go do siebie, do rodzinnego Niafunke, którego pod koniec życia stał się burmistrzem i które niechętnie opuszczał. Vieux Farka jest tu ojcowskim przeciwieństwem - ciągle w trasie, ciągle wymyśla kolejne projekty, angażuje się w rozmaite współpracę. Wierny jednak pustynnym językowi muzyki, ale nie obawia się wpuszczania nowości w ten świat.

Taki jest Ali. Vieux Farka i Khruangbin ani są niewolniczo przywiązani do oryginalnych kompozycji, ani ich nie dekonstruują. Raczej ubarwiają leniwym, rozmytym brzmieniem, gitarową mgiełką. Wszystko jest tu okrągłe, słoneczne. Nawet głos Tourego brzmi jakby dobywał się zza chmurki. To chyba wpływ Khruangbin, których muzyka jest właśnie wycofana i nieinwazyjna, na granicy windowego muzaka. Trochę przez zmiękczają przesłanie często zaangażowanych piosenek Alego Farki. Większy nacisk kładą na samą ich strukturę, dodają do niej sporo funku, a sobie pozwalają na swobodę, słychać, że to efekt improwizowanych, jamowych sesji.

Wszechobecny pogłos, nałożony chyba na każdy instrument, schowanie wokali w miksie, w wyciągnięcie w nim na pierwszy plan basy kojarzą się z dubem i jego kleistością. To muzyka, która podkreśla letnie upały. Jest kolorowa, ale to kolory wyblakłe na słońcu, delikatnie funkująca, buja i kołysze. Nie ma tu ani grama pośpiechu, pełen chill. 

Dobrali się idealnie. Khruangbin brakowało od dawna wyrazistości, Vieux Farce rozpoznawalnego partnera, który doda czegoś nowego. Wykorzystali nawzajem swoje atuty, Khruangbin przemyca tajski groove, to ładne brzmienie, Vieux Farka dodaje swoją gitarową wirtuozerię. I tak to się kręci. Nic wielkiego, ale czasem nie potrzeba niczego więcej. A ojciec? Byłby z niego dumny.


sobota, 8 października 2022

Na obrzeżach x Radio Kapitał 5 X 2022


W Iranie trwają protesty przeciwko władzy ajatollahów spowodowane śmiercią Kurdyjki Jiny Amini. Zginęło już ponad 100 osób. W dzisiejszej audycji tylko muzyka muzyka z Iranu, momentami rewolucyjna, momentami melancholijna. Grana przez kobiety i mężczyzn, w kraju i zagranicą.

Kayhan Kalhor & Ali Bahrami Fard - Here I Am Alone Again
Liraz - Roya (female version)
Liraz - Roya
Sote - Life
Marjan Vahdat - Homeland
Fared Shafinury - Barafshan
Googoosh - Shehayat
Googoosh - Man Amadean
Kayhan Kalhor & Ali Bahrami Fard - I Will Not Stand Alone


środa, 5 października 2022

Kobiety, życie, wolność


W Czasie Kultury możecie przeczytać mój tekst o Liraz, której trzeci perskojęzyczny album Roya ukazuje się w najbliższy piątek. Nikt nie spodziewał się, że ukaże się w samym środku największych irańskich protestów od 2009 roku. 16 września zmarła Jina (Mahsa) Amini, 22-letnia Kurdyjka, śmiertelnie pobita przez policję obyczajową za nieodpowiednio skromny strój. Iranki wyszły na ulice, palą chusty, portrety ajatollahów, ścinają włosy. Po całym Iranie niesie się hasło "Zan, zendegi, azadi" - Kobiety, życie, wolność. Rozmawialiśmy w lipcu, przed jej koncertem na Globaltice. Miałem kwadrans na rozmowę, ale wyszło na tyle dobrze, że nie tylko jej fragmenty trafiły do tekstu, ale wrzucam całość na blog.

Słuchałem już twojej nowej płyty, Roya. Bardzo podoba mi się w niej to, że jest jednocześnie bardzo podobna i bardzo inna od twoich dwóch poprzednich albumów. Jak wyglądał proces tworzenia Royi?

Za każdym razem, kiedy robię coś niespodziewanego, otwierają się drzwi do jeszcze bardziej niespodziewanych wydarzeń. Mój poprzedni album, Zan, zadedykowałam wyciszanym irańskim kobietom. Irańskie artystki i artyści dograli się do niego online, online pisaliśmy wspólnie piosenki. To były te pierwsze drzwi, które się otworzyły, które pozwoliły mi choć trochę poznać Iran, za którym tęsknię codziennie, choć nigdy tam nie byłam. Iran nie wpuszcza Izraelczyków, nasze kraje nie żyją w pokoju. Dobija mnie to każdego dnia, ale nie poddaję się. Dlatego nagrałam album właśnie z Irankami i Irańczykami. Wspólna praca choć trochę uśmierza ten ból. 

Za tymi pierwszymi drzwiami pokazały się kolejne - pojawiła się możliwość spotkania i nagrania muzyki osobiście. Nagrywaliśmy dosłownie w podziemiu, w stambulskim studiu nagraniowym mieszczącym się w piwnicy. Czułam się tam, jak Alicja w Krainie Czarów, jakbym przeszła na drugą stronę lustra. Irańskie artystki były ze mną w tym samym pomieszczeniu. Takie piękne, tak utalentowane, tak niezwykle odważne. Przyjazd do Turcji był dla nich dużo większym wyzwaniem niż dla mnie i mojego zespołu. Do tego cały czas musiały pozostać anonimowe, nikt nie dowie się, że kto zagrał na moim albumie, kto przyleciał. Nikomu nie mogą opowiedzieć swoich historii.

Widzisz, Izraelczycy i Irańczycy mogą się kochać, mimo tego, że nasze kraje się nienawidzą. Jesteśmy kobietami, potrzebujemy opowiedzieć światu, że trzeba nam wolności, że czekamy na nią. Roya nawołuje do tej kobiecej wolności, poszukuje pokoju i nadziei w bardzo artystyczny sposób. To jak piszemy teksty, jak piszemy muzykę i jak ją nagrywamy samo w sobie jest wiadomością dla świata. Włożyliśmy w ten album nasze serca, świetnie nam się współpracowało, kosztowało nas to dużo odwagi. 

Roya w farsi oznacza fantazję, marzenie. Jakie jest twoje marzenie?

To było moim marzeniem… A co jest moim największym marzeniem… to dobre pytanie, wiesz? Moim największym marzeniem jest otwarty świat, świat bez granic, w którym Izrael żyje w pokoju z Iranem. Póki to nie nastąpi, zrobiłam kolejny krok w stronę Iranu, dzięki współpracy z irańskimi muzyczkami. Tak, to było moim marzeniem, może nawet żyłam marzeniem. Do tej pory nie mogę do końca przetrawić tego, co się wtedy stało. Strasznie szalona rzecz.

Co w tym szalonym czasie było najbardziej szalone?

Odkryłam, że ja sama jestem szalona, odbija mi co jakiś czas. Z jednej strony byłam niesamowicie szczęśliwa, ale cały czas się bałam, obawiałam się o siebie, dziewczyny, z którymi grałam, o nasze rodziny. 

Podczas nagrywania Royi przekonałam się, że muzyka, sztuka nie jest o nas, artystach. Chodzi w niej o opowiadanie historii, przekazywanie ich. Dlatego to był wielki zaszczyt dla mnie - mogłam przekazać opowieść moich irańskich przyjaciółek, sprawić, że ludzie będą je lepiej rozumieć.

Muzyka wydaje się idealnym medium do takich rzeczy.

Tak, masz rację. Dostaliśmy od losu szansę, musieliśmy z niej skorzystać i wykrzyczeć te historie. Nawet jeśli czasem to wszystko jest przerażające, nie możemy się bać. Nie będę kłamać, sama czasem czuję strach, jestem bardzo ostrożna, wiem, że różni ludzie wiedzą, co zrobiliśmy. Jestem jednak pewna, że jeśli zobaczą rezultat, zrozumieją, że mówimy językiem miłości, wszystko będzie dobrze.

Zaczęłaś myśleć o śpiewaniu w farsi po odwiedzeniu Tehrangeles, irańskich dzielnic Los Angeles. Tam zaczęłaś budować swoja tożsamość na nowo. Czy trudno było ci zrobić ten krok?

Tę decyzje podjęłam bardzo szybko, byłam bardzo zdeterminowana. Od razu po powrocie z Tehrangeles poinformowałam mój zespół - managera, agenta, muzyków - że zaczynam śpiewać w farsi, że musimy całkowicie zmienić moją muzykę. Byłam zdeterminowana, ale jednocześnie było ciężko, całe lata zajęło mi przekonanie ludzi w Izraelu, w moim własnym kraju, że ma to sens, wytłumaczyć im, o co mi chodzi. Wiesz, zagranicą było łatwiej, nikt nie znał mojej wcześniejszej muzyki. 

To czasem jest zabawne. Zanim przyleciałam do Europy na tę trasę, udzieliłam wywiadu w izraelskiej telewizji. Dziennikarz pytał mnie, czy naprawdę w Polsce czy na Słowacji jest tak dużo Irańczyków, że opłaca się grać koncerty. Musiałam tłumaczyć, że to nie Irańczycy przychodzą na moje koncerty, tylko po prostu ludzie, którzy kochają muzykę. Zagranicą ludzie lepiej rozumieją moją historię niż w Izraelu, ale to na szczęście się powoli zmienia.

Jacy są Irańczycy w Tehrangeles?

Wydaje mi się, że z tego powodu, że mieszkają wśród innych Irańczyków - w Los Angeles jest ich milion - trochę mniej są ciekawi Iranu takiego, jakim jest naprawdę. W Izraelu nie mam żadnych irańskich przyjaciół, nie mamy irańskich ulic, restauracji czy sklepów z płytami. A to wszystko jest w Los Angeles. Mam w sercu wielką, ziejącą dziurę, którą próbuję załatać muzyką.

Dużo śpiewasz i mówisz o miłości, ale wydaje mi się, że to jest też metafora twojej tęsknoty za Iranem, krajem przodków, którego nie możesz odwiedzić. Jak się tęskni za czymś, czego się nigdy nie doświadczyło?

Tak, to metafora tęsknoty za kimś, kogo nigdy nie poznałam, ale znam go najlepiej na świecie. Trudno to prosto wytłumaczyć po angielsku czy po hebrajsku. Farsi jest językiem pełnym metafor, szczególnie w swojej literackiej formie. Do tego ma bardzo długą historię poezji. Podtekst jest taki, że tęsknię za ukochanym, którego nie poznałam, nie znam go, ale czuję, że znam każdy cal jego ciała, jego osobowości, doskonale znam jego zachowanie. Znam go tak dobre, że tracę zmysły na samą myśl, że nie mogę go dotknąć, go kochać w rzeczywistym świecie.

Jesteś też aktorką. Czy ma to wpływ na to, jaką jesteś piosenkarką?

Oczywiście. Uwielbiam wchodzi w postać pisząc teksty. Tekst piosenki jest jak monolog, gdy go śpiewam i gdy go piszę, zastanawiam się, jakby to było, gdybym urodziła się w Iranie, jak by to było gdybym poznała ten Iran-ukochanego. Jak sprawić, żeby to marzenie się urzeczywistniło. Opowiadam historię o poszukiwaniu miłości życia, aktorskie doświadczenie bardzo mi w tym pomaga.

Gdy byłaś dzieckiem, jakie było twoje marzenie - zostać piosenkarką czy aktorką?

Marzyłam o wielu rzeczach. Chciałam zostać piosenkarkę, tancerką, pekusistką, pianistką… wymieniać dalej? Moja mama, która jest bardzo mądrą irańską kobietą, powiedziała mi, bym wybrała dwie rzeczy, najważniejsze, takie, bez których nie mogę żyć i skupić się na nich. Skupiłam się na śpiewaniu i aktorstwie, ale ciągle uczę się nowych rzeczy. Zaczęłam grać na setarze, co jakiś czas wracam do perkusji. Kocham wszystko, co łączy się z muzyką i tańcem.

Gdy wróciłaś ze Stanów, przywiozłaś mnóstwo płyt z przedrewolucyjną irańską muzyką. Masz ulubionego wykonawcę z tego okresu?

Googoosh, bez najmniej cienia wątpliwości. Kocham ją za jej głos, za wolność, która w nim jest. Kocham ją, bo nigdy się nie poddała. Wycofała się z życia publicznego na 21 lat, została w Iranie, dopiero w 2000 roku zamieszkała w stanach i wróciła na scenę. Uwielbiam ją, jest moją wielką inspiracją. Daje nadzieję po prostu, szanuje siebie i innych. Na Naz moim pierwszym albumie śpiewam jej jedną piosenką, Hala Bavar, zdarzało mi się śpiewać na koncercie jej inne utwory, ale teraz, gdy nagrywam płyty z własnymi piosenkami, pokazuje swoją prawdziwą irańską twarz. Tkam własną opowieść.

Chciałabyś z nią kiedyś zagrać? 

Tak, to kolejne moje marzenie i prawie się spełniło. Miałyśmy grać na jednym festiwalu w Kanadzie, jednak ciąża nie pozwoliła mi na tak długą podróż. Mam jednak nadzieję, że kiedyś do tego dojdzie.

Może w Teheranie.

Prędzej w Tehrangeles, zresztą gram tam niedługo koncerty.

Myślisz, że uda ci się odwiedzić Iran?

Są dni, że jestem pewna, że to nastąpi. Są dni, kiedy nie mam w sobie takiego optymizmu. Jeśli jednak Izraelczycy będą mogli jeździć do Iranu, to to zrobię, nawet, jak będę bardzo stara. Albo wcześniej wjadę tam jako podwójna agentka.

wtorek, 4 października 2022

Soundtrack współczesności


Korzeni Al-Qasar można szukać w wielu miejscach. Lider zespołu, Thomas Attar Bellier mieszkał i pracował w Nowym Jorku, Los Angeles, Londynie i Lizbonie. Jako muzyk sesyjny, producent i inżynier dźwięku pracował z gwiazdami muzyki alternatywnej, jazzu, zjeździł Europę i Stany. Przede wszystkim tych korzeni należy szukać w Barbes, robotniczej i imigranckiej dzielnicy Paryża, położonej niedaleko Gare du Nord, największego miejskiego dworca. W Barbes mieszkają przede wszystkimi imigranci z Maghrebu – Algierii i Maroka, to istny tygiel kulturowy, który Bellier miał pod ręką.

W Radiowym Centrum Kultury Ludowej piszę o Who Are We? Al-Qasar.