środa, 13 lutego 2013

Aspekt mistyczny

W zeszłym roku wydali świetny debiut, „This Is The Last Song I Wrote About Jews. Vol.1”, choć żaden z tej piątki debiutantem nie jest. Właśnie kończą drugą płytą, ale powoli zaczynają myśleć już o następnej. Poza Daktari pochłaniają ich inne projekty i od tego zaczęliśmy rozmowę z Mateuszem Franczakiem i Mironem Grzegorkiewiczem.

Olgierd gra w kIRk, Miron ma How How, Maciek występuje w Plazmatikonie, a Ty?

Mateusz: Poza Daktari działam w 22pm, zespole z zupełnie innej, funkowo-rapowej beczki. Gram tam oczywiście na saksofonie, ale też i na klawiszach. Mamy bardzo rozbudowany skład: sekcja dęta, syntezator, gitara, raper. Myślę, że w tym roku uda nam się nagrać naszą pierwszą płytę. Zarejestrowaliśmy kilka demówek, singel, ale dopiero teraz przymierzamy się do pełnoprawnego debiutu.

Starasz się wplatać elementy z Daktari do 22pm lub odwrotnie?

Mateusz: Nie, zupełnie nie. Traktuję je jako zupełnie odrębne, nieprzenikające się światy. Udzielam się w różnych zespołach, na koncertach, w pojedynczych nagraniach w studiu i zawsze słychać moje brzmienie, ale za każdym razem staram się robić coś innego. Zresztą jest to bardzo rozwijające. Nagrywałem bardzo różne rzeczy, od punk rocka przez trip hop do elektroniki. Takie doświadczenie otwiera głowę na całkiem nowe pomysły.

Skąd się wzięła nazwa Waszego zespołu?

Miron: Ja przyszedłem do zespołu, gdy już istniał pod obecną nazwą.

Mateusz: „Daktari” w suahili znaczy „doktor”. Nazwę zaczerpnął Olgierd (Dokalski, lider Daktari – przyp. red.) z serialu o amerykańskim lekarzu pracującym w afrykańskiej dżungli.

Miron: Olgierdowi bliskie jest rytualne podejście do muzyki i jej mistyczny aspekt, ten lekarz nie jest przypadkowy.

Skoro nazwa pochodzi z suahili, to czy macie pomysł nagrania płyty inspirowanej Czarnym Lądem?

Mateusz: W pewnym momencie bardzo się inspirowałem Afryką, słuchałem dużo afrobeatu i etiopskich rzeczy. To wszystko we mnie zostaje. Gdy wracam po jakimś czasie do swoich nagrań, mogę się zorientować, w którym momencie mojego życia to było. Gram podobnie do tego, w czym się wtedy zasłuchiwałem, ale robię to nieświadomie. Wracając do pytania - nie wiem, czy są plany nagrania takiego albumu. Mamy jeden utwór, który ma dosyć afrykański temat, ale to na razie wszystko.

W jednym z wywiadów Olgierd mówił o swojej fascynacji antropologią i sztukami wizualnymi. Skąd jeszcze czerpiecie inspiracje?

Mateusz: Każdy z nas inspiruje się trochę innymi rzeczami i na różnych poziomach. Rozmowy z Olgierdem o jego propozycjach czy szkicach utworów często sprowadzają się do rzeczy teoretycznych. Bardzo inspirują go teksty antropologiczne, naukowe, które są podbudową jego kompozycji i solówek. Ja staram się słuchać jak najwięcej różnej muzyki i wykonywać najróżniejsze gatunki z nowymi ludźmi, bo od każdego można przejąć coś ciekawego. Teksty teoretyczne, muzykologiczne też mają na mniej pewien wpływ. Przez kilka lat współtworzyłem magazyn „Glissando” i zostawiło to we mnie ślady, jak choćby większe zrozumienie awangardy czy poważki. Za Mirona już się nie wypowiem (śmiech).

Miron: W dużej mierze zgodzę się z Mateuszem co do tego, skąd te inspiracje wypływają. Z tą różnicą, że miałem dosyć długi okres, gdy przestałem w ogóle słuchać muzyki. Zastanawiałem się nad sensem tego działania - czy ono pomaga w tworzeniu muzyki, czy wręcz przeciwnie, oddala od niej. Jest taka bardzo ciekawa strona, Free Music Archives, na której wszystkie pliki są objęte licencją Creative Commons. Można ściągać i słuchać do woli, można tam znaleźć mnóstwo bardzo ciekawych rzeczy, na które nie sposób trafić gdziekolwiek indziej. To mnie teraz inspiruje. Przestałem podążać za znanymi mi nazwiskami, słucham muzyki nie wiedząc nic o jej twórcach. Dopiero, gdy coś bardzo mi się spodoba, szukam czegoś więcej, ale to drugorzędna sprawa. W nieznanej szerszej publiczności muzyce dzieję się czasem znacznie więcej. Częstym zjawiskiem jest sytuacja, w której artysta tworzy naprawdę niesamowite rzeczy, zanim jego koncept zacznie być konsumowany na szerszą skalę. Kontekst odkrywania, docierania do twórczości, która dopiero się rodzi jest niezwykle intrygujący. Artyści opatrzeni, osłuchani bywają traktowani po macoszemu, co sprawia, że ich twórczość mimo że dalej jest na wysokim poziomie, traci impet. Rzadko trafia się wykonawca, którego każda kolejna płyta jest napakowana świeżymi pomysłami.

Mateusz: David Bowie.

Miron: No tak, ciągle sobie powtarzam, że muszę zgłębić jego dyskografię. Inspiracji szukam również w obrazie. Wizualność tworzy świetną przestrzeń do wypełnienia przez muzykę. Obraz jest mi bardzo bliski choćby z tego powodu, że zajmuję się grafiką i w moim domu sztuki wizualne miały ważniejszą pozycję niż muzyka.

Jakim liderem jest Olgierd?

Mateusz: Niekwestionowanym. Rzadko bywa autorytarny, ale to on założył ten zespół i to jego słowo jest decydujące. Oczywiście my mamy swobodę w obrębie struktur, które wymyśla. Często udziela nam wskazówek lub po prostu mówi, jak ma zabrzmieć dany fragment, w końcu to on bierze na siebie odpowiedzialność za efekt końcowy.

Czujecie się choć trochę klezmerami po nagraniu debiutu?

Mateusz: Ja mogę wypowiedzieć się tylko za siebie. Nie chciałbym się nazywać klezmerem, bo taka etykietka ciągnie za sobą określone konotacje, więc wolałbym zostać przy „muzyku”. Jednak bliskie mi jest podejście do klezmerki jako do paraleli tradycji jazzowej, folkowej, może nawet rootsowej. Pisało o tym wielu krytyków. To wszystko ma podobne korzenie. Nie ma znaczenia, czy grasz muzykę klezmerską, czy inspirowaną tradycją żydowską, czy z innego kręgu kulturowego. Dla mnie te gatunki są do siebie bardzo podobne, jeśli chodzi o sposób wyrażania się nie poprzez wirtuozerię, lecz amatorsko. Nie dyletancko, ale bez wykształcenia, które często zabiera świeżość spojrzenia.

Miron: To pojęcie jest osadzone w konkretnej kulturze i z tego, co wiem, żaden z nas z niej się nie wywodzi. W znaczeniu klezmerki jest też część interpretacji, z którą się utożsamiam, ale ta część nie dotyczy kultury żydowskiej, tylko jest niezależną od położenia geograficznego potrzebą wypowiedzenia, wyrażenia się. Też nie nazwałbym się klezmerem, bo to byłoby potężne nadużycie, nie znam na tyle dobrze muzyki żydowskiej.

Będą kolejne ostatnie piosenki o Żydach?

Miron: Tak, w planach jest druga część, jako trzeci album zespołu.

Mateusz: Cały czas powstają utwory, które mają w sobie żydowskie tematy.

Miron: Olgierd ma dużą łatwość poruszania się po żydowskich motywach.

Jaka będzie nowa płyta?

Mateusz: Nowe utwory mają inny charakter. Mniej piosenkowy, bardziej improwizatorski, staramy się budować je na żywo, podczas grania. Ograliśmy ten materiał prawie od razu po wydaniu debiutu, bo chcieliśmy najpierw sprawdzić go na koncertach. W studiu nagraliśmy po kilka wersji każdego utworu i różnią się one nawet o sześć minut.

Będziecie mieli tego samego wydawcę?

Mateusz: Najpierw chcemy uporządkować sprawę materiału. Musimy jeszcze wybrać wersje, zmiksować je i ustalić kolejność na płycie. Cały proces jest bardzo przemyślany i dużo nam zajmie koncept albumu - jak dawkować napięcie nie tylko w obrębie jednego utworu, ale i całej płyty. Już spędziliśmy na tym więcej czasu niż na nagrywaniu, które trwało 3 dni.

W jednym z wywiadów Olgierd mówił, że jako zespół jesteście właśnie rozdarci między dwiema tradycjami: mistyczną i humanistyczną. Która jest Wam bliższa?

Miron: To takie połączenie, którego nie chciałbym wyjaśniać. Szczerze mówiąc, nie rozmawiałem o tym z Olgierdem i nie chciałbym mylić jego tropu, ale dla mnie mistycyzm mieści się w humanizmie.

Mateusz: Dla mnie koncert za każdym razem jest pewnego rodzaju mistycznym przeżyciem. Każdy z nas ma swoje rytuały, które odprawia przed wejściem na scenę. Każdy występ jest w jakimś sensie przedstawieniem, obrzędem.

Miron: Nie palimy kadzideł na scenie, jest to gdzieś w tle. Z perspektywy odbiorcy to i tak jest mało znaczące. On czuje zawartość tej muzyki i jej przekaz, który dekoduje na własny sposób. Wydaje mi się, że ludzie, którzy grają muzykę, za dużo o niej mówią, za bardzo kierują słuchaczem, jak ma ją odbierać, a przecież on może pójść zupełnie inną ścieżką.

Jaki jest Wasz największy sukces?

Miron: Rok 2011. Przede wszystkim to, że płyta została dobrze przyjęta. Trochę ku naszemu zaskoczeniu, bo z różnych względów nabraliśmy do niej sporego dystansu. Podczas nagrywania albumu zespół istniał kilka miesięcy, dopiero się zgrywaliśmy. To była nasza pierwsza profesjonalna sesja, więc nie wiedzieliśmy do końca, czego potrzebujemy.

Mateusz: Zacznijmy od tego, że to nie miała być płyta. Dla mnie ta sesja nagraniowa była wprawką, ćwiczeniem przed poważnym nagrywaniem. Nagle się okazało, że robimy album, wydajemy go i zrobił się wokół niego spory szum. Od wielu lat gram w różnych składach, ale dopiero rok 2011 był tym momentem, w którym wszystko nabrało tempa, czułem, że konsekwencja w moich muzycznych działaniach w końcu się opłaciła.

Miron: Pojawił się odzew, który dał mi wiatr w żagle. Muzykę nagrywam od 13 roku życia, wcześniej grałem na pianinie w ognisku muzycznym, wszystko do przysłowiowej szuflady, a tu się okazało, że ktoś tego słucha i mu się jeszcze na dodatek podoba.

Nagralibyście jeszcze raz tak samo debiut?

Mateusz: Na tamtym etapie, to było wszystko, co mogliśmy zagrać. Nasza nowa płyta też jest zapisem, rzetelnym dokumentem tego, kim teraz jesteśmy. Bardzo rzadko jestem zadowolony z rzeczy, które nagrałem. Wydaje mi się to naiwne i że teraz zrobiłbym to zupełnie inaczej, na pewno dużo lepiej. Z perspektywy czasu jestem jednak nawet zadowolony z „This Is The Last Song I Wrote About Jews. Vol.1”. Po nagraniu rzadko wracam do utworów, płyt, w których brałem udział. Skupiam się na dalszej pracy.

Miron: Słuchanie swoich płyt może zaprowadzić pod ścianę (śmiech). Parę razy wracałem do niej, ogólnie jestem zadowolony, ale dziwi mnie, że ludzie nie słyszą tych wszystkich moich wtop... Gryzie mnie sumienie, bo jest wiele rzeczy, które mogłem zagrać lepiej. Cały ten pozytywny odzew mnie zaskoczył.

Mateusz: Tyle razy w tonację nie trafiłeś (śmiech).

Miron: Fascynujące jest to, że dla ludzi z zewnątrz to nie problem.

Mateusz: Dużo osób traktuje ten album jako taki energetyczny materiał, nagrany na setkę, i przy takich nagraniach można więcej wybaczyć.

Co sądzicie o ponownym nagrywaniu płyt?

Mateusz: Mam doświadczenie w słuchaniu takich rzeczy, bo wywodzę się ze środowiska punkowego i niektóre zespoły jak Kryzys nagrywają swoje stare utwory, żeby wszystko dobrze zabrzmiało. No właśnie, Kryzys. Siłą ich pierwszego, wydanego tylko we Francji albumu jest to, że był stworzony na słabym sprzęcie, wykonawczo też pozostawiał wiele do życzenia, ale było to prawdziwe i do tej pory ma ogromny urok. To nie tylko dokument tamtych czasów, lecz bardzo świeże granie.

Miron: To jest jak malowanie trupa. Nie wiem, jakie mogą być motywacje, by nagrać płytę jeszcze raz po dziesięciu latach. Na pewno bardzo różne. Kiedyś gadaliśmy o tym z Olgierdem. To były retoryczne rozmyślania. Mógłbym to zrobić, ale dla zabawy i z czystej ciekawości.

Mateusz: Chyba, że w zupełnie innej konwencji, disco na przykład.

Myśleliście o rejestracji koncertów?

Mateusz: Jest taki plan. Na razie nagrywamy koncerty na taki rejestrator jak twój i robimy to, by ułatwić pracę nad nowym materiałem. To pozwala na chłodno ocenić koncert i wyłapać zarówno dobre pomysły, jak i pomyłki.

Miron: To ekstra narzędzie do sprawdzenia tego, jak gramy. Profesjonalne zarejestrowanie koncertów jest skomplikowanym technicznie przedsięwzięciem. To na tyle duże i poważne zadanie, że musi być nagrana seria koncertów i to jeszcze wtedy, gdy jesteśmy w dobrej formie. Coś takiego prędzej czy później zrobimy.

Na próbach więcej gracie, czy rozmawiacie o muzyce?

Miron: Zdecydowanie więcej gramy. Rozmowy się ograniczają do rysów kawałków. Nie ma w tym za dużo ideologii.

Electric Nights styczeń 2011

PS. Przestała działać strona EN, w najbliższych dniach na blogu pojawi się większość moich tekstów dla nich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz