wtorek, 20 grudnia 2016

Miejcie na nich oko: Maniucha i Ksawery

fot. Tomek Kaczor


Bezkresne, spowite mgła pola, samotne drzewo. Wschodzi słońce, rozprasza mrok. Nie ma zupełnie nikogo.

Pamiętam pierwszy koncert Maniuchy Bikont i Ksawerego Wójcińskiego. Grali w Pardon, To Tu, przed koncertową premierą solowego debiutu Ksawerego. Pamiętam, ze w duecie na mnie ogromne wrażenie. Pierwotność i surowość improwizacji poleskich w połączeniu z ich pięknem i przeszywającym głosem Maniuchy sprawiały, że chciałem zatopić się w bezkresie tej muzyki. Teraz wreszcie skończyli debiutancki album, udostępnili cztery piosenki. Za pomocą jedynie głosu i kontrabasu tworzą muzykę obezwładniająco totalną, wypełniającą całą przestrzeń, ale nie duszną, wręcz przeciwnie, pełną oddechu. Coś podobnego udało się Resinie, choć Karolina do pomocy miała looper.

W totalności blisko Maniusze i Ksaweremu do Yonder Mutant Goat (skandalicznie przemilczanej), nie tylko z powodu podobnych środków, ale przede wszystkim wrażenia sięgania do najpierwotniejszych pokładów duchowości. Inne natrętne skojarzenie to Sefardix - trio braci Olesiów i Jorgosa Skoliasa, którzy z kolei sięgają po muzykę greckich Żydów sefardyjskich, choć trzeba zaznaczyć, że Maniucha i Ksawery (przynajmniej w tych czterech fragmentach) są mniej wirtuozowscy, mniej szarżujący.

Wreszcie, to kolejna odsłona dwóch bardzo bliskich mi zjawisk - odwoływania się do przyrody i ludowości oraz związanej z nią duchowości. Jest na co czekać, a jeśli Was też porwały improwizacje poleskie, możecie dołożyć się do wydania płyty. Naprawdę warto.

poniedziałek, 12 grudnia 2016

5 płyt na urodziny Instant Classic


W ciągu pięciu lat Instant Classic stała się jedną z najważniejszych polskich wytwórni, docenianą w kraju i zagranicą. Nic dziwnego, co płyta to strzał w dziesiątkę. Z taką nazwą nie mieli innego wyboru. Wydają prawie wszystko - od metalu po jazz, od gitar po elektronikę. Kilka miesięcy temu Maciek Stankiewicz opowiadał mi o historii labelu i kilku najważniejszych płytach dla Bandcamp Daily.

Dzisiaj, po urodzinowym One Louder Niby Fest III (gdzie Lotto dali taki koncert, że do tej pory nie wiem, co tam się wydarzyło i jak to było możliwe), by przedłużyć świętowanie jubileuszu, wybrałem swoją piątkę Instant Classic.

Alameda 3 - Późne królestwo



Choć tryumfalny pochód Instant Classic (i samego Kuby Ziołka) zaczął się od Starej Rzeki, to pierwsza Alameda jest moją ulubioną płytą krakowskiej oficyny (i Ziołka też). Na Późnym Królestwie Ziołek razem Tomkiem Popowskim i Mikołajem Zielińskim robią przelot przez psychodeliczny noise rock w stylu Comets on Fire i Six Organs of Admittance, rzucają odniesienia do kabały, filozofii, wplatają black metal, folk, ambient, mistycyzm i budują wizję świata po jego końcu. Tak o Alamedzie pisałem trzy lata temu.




Jakub Ziołek/Innercity Ensemble - One Louder



 Najnowsze, jubileuszowe wydawnictwo krakowiaków, specjalnie na urodzinową imprezę. Jakub Ziołek i Innercity Ensemble biorą na warsztat cudzesy. Ziołek w swojej wersji Misty Mountain Silver Apples nie oddala się zbytnio od tego, co robił pod szyldem Starej Rzeki. Innercity Ensemble natomiast z towarzyszeniem Jaśminy Polak przenoszą It's a Rainy Day Sunshine Girl w rejony III. Bardzo udana wizytówka Instant Classic.



Kristen - LAS




Naprawdę nie wiem, jak to robią. Każda kolejną płytą stawiają sobie poprzeczkę jeszcze wyżej i za każdym razem ją bez problemu przeskakują. Tym razem doprowadzają swoją minimalistyczną formę do perfekcji. Więcej pisałem tutaj.



Wild Books - Wild Books



Razem z Kaseciarzem, Stubsami i Fertile Hump, Wild Books tworzą w Instant Classic zakątek luźnego, bezpretensjonalnego rokendrola. Takiego do jazdy samochodem, tańczenia na koncertach, jeżdżenia na deskorolce. Pięknie przesterowany, przybrudzony i cholernie przebojowy.




Wacław Zimpel - Lines





Przejście Wacława Zimpla do Instant Classic było dla mnie jednym z największych zaskoczeń kończącego się roku. Klarnecista wcześniej wydawał w wytwórniach jednoznacznie związanych z jazzem - For Tune i Multikulti. Jednak w swoich poszukiwaniach oddalał się coraz bardziej od jazzu, dlatego potrzebował nowego wydawcy (również po to, żeby dotrzeć do nowych słuchaczy). Lines otwiera nowy rozdział w muzyce Zimpla, spajając jego dotychczasowe inspiracje - minimal music, muzykę sakralną, tradycje Dalekiego Wschodu. To jednocześnie bardzo przystępny i melodyjny materiał, nieinwazyjny, ale hipnotyzujący. Więcej pisałem niedługo po premierze pisałem tutaj.


poniedziałek, 5 grudnia 2016

W centrum: Zapaska


Zaczęło się w Kamieńcu Podolskim. Tam poznali się Jana Szpaczinska i Pawło Niechytajło i powstała Zapaska, jeden z najciekawszych ukraińskich zespołów poruszających się po szeroko rozumianej muzyce alternatywnej. Na początku grali akustycznie, z czasem dołożyli elektronikę, w tym loopery i automaty perkusyjne. I mieszali. Swobodnie przeskakują między ukraińskim a angielskim, pojawia się polski (w cudownie absurdalnym Niema Ryby z ich drugiej Epki, Translitom), słowacki. Po dwóch Epkach wydanych przez rodzimą oficynę XXX Waves, trafili do jednej z moich ulubionych wytwórni, słowackiej Slnko.

Bardzo dobrze się w nią wpasowali, a może po prostu od początku pasowali do koncepcji Słowaków, czyli nowoczesnej muzyki odwołującej się do lokalności. Jana i Pawło przyznają się do takich odległych inspiracji jak malijski blues, muzyka z Bollywoodu czy hip hop. Jednocześnie ich muzyka jest oparta na ukraińskiej melodyce.

Najlepiej to słychać na ich najnowszej płycie, wydanej na początku tego roku Pomalu. Akustyczne brzmienia zeszły na dalszy plan, zostały przykryte cieplutką elektroniką, poszatkowanymi samplami i chillwave'owym rozmyciem. Pawło uprawia pseudo rap, Jana schowana za warstwą efektów wyśpiewuje czarujące, słowiańskie melodie. Piosenki są trochę surrealistyczne, czasem wydają się zaledwie szkicami, napisanymi w sypialni, ale to nie wada, bo ja uwielbiam taka lekko amatorską estetykę. Tym bardziej, że często trafiają się prawdziwe perełki, jak chociażby utwór tytułowy, elektropopowe Shkoliarska czy Generosity albo słoneczne Lety. Pomalu może nie zachwyca od początku do końca, ale na pewno to rzecz warta posłuchania i sprawdzenia, jak to się robi za miedzą.

Nie było mnie na Budapest Showcase Hub, gdzie dyskutowano na temat przyszłości muzyki, powiedzmy, środkowoeuropejskiej i jej szans na sukces. Jednym z rozwiązań ma być stworzenie prawdziwej, wspólnej sceny, wspólnego obiegu muzyki, żeby najpierw myśleć o Warszawie, Pradze, Wilnie czy Zagrzebiu, a dopiero potem o podboju reszty świata. Mnie to bardzo się podoba i kibicuję temu pomysłowi (zresztą z tego samego powodu zacząłem ten cykl), bo warto wspierać to, co lokalne. Najbliższa okazja już w piątek i sobotę, gdy Zapaska przyjedzie na dwa koncerty do Warszawy i Mińska Mazowieckiego.

czwartek, 1 grudnia 2016

Między Bosforem a kosmosem

fot. Moyan Brenn

Bizancjum, Konstantynopol, Stambuł. Miasto leżące na styku dwóch kontynentów od momentu założenia jest łącznikiem między Wschodem a Zachodem. Przeplatały się w jego historii wpływy greckie, arabskie, anatolijskie, ormiańskie, żydowskie. 



Doskonale to oddaje nie tylko architektura miasta, ale tez muzyka, która powstaje nad Bosforem. 15 dni w Stambule spędził Xavier Thomas, bardziej znany jako débruit, francuski producent muzyki elektronicznej z zacięciem do wycieczek w stronę niezachu. Nad Złotym Rogiem spotkał się z wybitnymi postaciami stambulskiej muzyki. Taka współpraca to dla niego nie nowość, trzy lata temu nagrał fenomenalny album z Alsarah, który przenosił muzykę sudańską w kosmos.

Stambuł w jego wizji jest także zawieszony między przeszłością a przyszłością, tradycją nowoczesnością. Poszatkowana, retrofuturystyczna elektronika Francuza zderza się z psychodelią miasta, bliskowschodnimi tradycjami, ale też z turecka alternatywą (która jest bardzo prężna i interesująca). débruit współpracuje zarówno z muzykami młodszego pokolenia, jak zjawiskowe wokalistki Gaye Su Akyol (o której więcej poniżej) i Melike Şahin, są też legendy jak Murat Ertel, lider niezwykle wpływowego zespołu Baba Zula (w którym śpiewa też Melike), Okay Temiz - perkusista mający na koncie współpracę z Donem Cherrym, fenomenalny klarnecista Cüneyt Sepetçi, i wreszcie Mustafa Özkent, człowiek, który tworzył współczesne tureckie brzmienie.

Débruit ma na tyle charakterystyczny styl i pomysł na muzykę, że nie daje się przytłoczyć gościom. Bardzo wyraźnie słychać, że to jego płyta, oparta na jego patentach. Z talentów gości korzysta nie tyle oszczędnie, co umiejętnie wpisując ich w swoje utwory. Ich obecność sprawia, że wizja Thomasa nabiera kolorów i tego charakterystycznego, dekadenckiego posmaku Stambułu.

débruit & Istanbul to świetny wstęp do tureckiego niezalu (bo przecież niezach też ma swoje niezale) i kolejna bardzo dobra pozycja w katalogu Xaviera Thomasa.



***


Skojarzenia z eksploracją kosmosu i odległych światów budzi już sama okładka Hologram İmparatorluğu, drugiego albumu Gaye Su Akyol. Sugeruje, że ona także będzie przenosić muzykę
turecką w nowy wymiar. I tak rzeczywiście jest, choć Gaye robi to zupełnie innymi środkami niż débruit.

Akyol swoją muzykę bardziej opiera na lokalnej, anatolijskiej tradycji. Łączy ją z gitarami w duchu psychodelicznego, anatolijskiego rocka. Dużo tu surfu, kwaśnych klawiszy, ale też tradycyjnych instrumentów, choć pojawiają się rzadziej niż na debiutanckiej Develerle YaşıyorumHologram İmparatorluğu jest dużo odważniejszy od swojej poprzedniczki, Gaye nie obawia się dźwiękowych eksperymentów i radykalnych pomysłów. Wyróżnia się także bardziej narkotyczny klimat całości. Rozmyte, zamglone dźwięki wydają się unurzane w haszyszu i raki.

Gaye ponownie czaruje swoim głębokim, aksamitnym głosem. Gdybym miał wybrać tylko jeden element, który najbardziej świadczy o wyjątkowości Turczynki, byłby to właśnie jej wokal. Opatula jak ciepły kocyk, ale potrafi być niepokojący. Hipnotyzuje i kusi.

Choć Gaye na Hologram İmparatorluğu spogląda w kosmos, trzyma się twardo rzeczywistości. Najbardziej narkotyczny utwór Nargile to jednoznaczna krytyka Erdoğana (bo Turcja pod jego rządami przechodzi bad trip). Większość utworów opiera się na wielowiekowej tradycji klasycznej i tradycyjnej muzyki tureckiej, a Gaye przenosi je na nowy poziom. Zdecydowanie jedna z najlepszych płyt roku.


wtorek, 22 listopada 2016

Jeremy Barnes - "Summer '16"


W zeszłym roku, mniej więcej o tej samej porze, pisałem o solowej kasecie Heather Trost z A Hawk and a Hacksaw. Na taki sam wyskok pokusił się kilka miesięcy temu jej partner z zespołu, Jeremy Barnes.

Podobnie, jak Ouroboros, Summer '16 jest bardzo odległe od środkowoeuropejskich wojaży AHAAH, choć pewnie miały one na tę kasetę niebagatelny wpływ. Za to dość blisko tutaj do tegorocznej płyty Barnesa z Johnem Dieterichem z Deerhoof. Oba wydawnictwa mają ten sam surrealistyczny i ironiczny klimat. Oba są też w pełni instrumentalne, choć to w przypadku Barnesa nie jest niczym zaskakującym.

Summer '16 jest także lustrzanym odbiciem Ouroboros Heather Trost. Słychać te same inspiracje, tę samą pejzażowość i obrazowość. Utwory oparte są na na dźwiękach syntezatorów, ubrane jednak w bardziej zwarte formy. I podobnie kierują skojarzenia w kierunku baśniowości, zbliżając Summer '16 do ostatniej pozycji w katalogu AHAAH, fenomenalnej You Have Already Gone to the Other World. Barnes osiąga zbliżony efekt zupełnie innymi środkami. Ukraińską zimę zastąpił rozgrzanym, lepkim powietrzem Nowego Meksyku.

Zastanawia mnie jedna rzecz. Skoro Ouroboros i Summer '16 są ze sobą tak związane, to czy to oznacza, że A Hawk and a Hacksaw odejdą od swoich ludowych brzmień, czy może to tylko odskocznia, odpoczynek od formy, z którą Barnes i Trost są związani ponad dekadę?


wtorek, 15 listopada 2016

Nowa gwiazda



W czerwcu Bandcamp uruchomił Bandcamp Daily, kolejny po Bandcamp Weekly dział, który ma polecać najciekawszych artystów znajdujących się w serwisie. O ile Weekly to audycja muzyczna, Daily to blog wskrzeszający stare portalowe praktyki, pełny wywiadów, artykułów i recenzji. Prawie każdy tekst oferuje coś interesującego, ale też każdy uświadamia, że nie da się posłuchać wszystkiego, żyjemy w dobie nadpodaży muzyki. Na swojej bandcampowej liście życzeń mam teraz około siedemdziesięciu płyt, większość trafiła tam, żebym nie zapomniał, że chcę ich posłuchać. A codziennie pojawiają się nowe.

Sam nie jestem bez winy. W lipcu ukazał się mój tekst o Instant Classic, jednej z moich ukochanych wytwórni. Dzisiaj natomiast możecie przeczytać rozmowę z Cleą Vincent, francuską wokalistką i pianistką, która miesiąc temu wydała bardzo ładny debiutancki album Retiens mon desir. Cleę poznałem dzięki bihajpowi, kolejnemu miejscu, w którym szukam nowej muzyki. Clea gra bardzo taneczną muzykę opartą na sentymencie do lat 90., po francusku dystyngowaną. O początkach jej przygody z muzyką i nadziejach związanych z wydanym kilka tygodni temu debiutem możecie poczytać tutaj.

poniedziałek, 31 października 2016

Śpiewający las


O płycie Żywizny pisałem krótko na Facebooku, większa recenzja pojawi się w grudniowym numerze Magnetofonowej. Tutaj chciałbym się skupić na jej jednym aspekcie - lesie. To naturalne środowisko dla kurpiowskich pieśni, to w lesie etnomuzykolodzy nagrywali Stanisława Brzozowego. To w lesie Żywizna, czyli Raphael Rogiński i Genowefa Lenarcik, nagrali swój debiut. A las śpiewał z nimi.

***
Styczeń. Człowiek z wiolonczelą i las świerków przykrytych śniegiem. Instrument ma pięć wieków, zrobiony jest z drzewa tego lasu. Człowiek opiera go na pniu i wbija nóżkę poziomo w korę. Stroi i zaczyna grać suitę Bacha na wiolonczelę solo. Wystrzeliwuje niskie nuty prosto w drewno, eksploruje je cierpliwie, zagłębia się w nie, aż zaczyna się coś dziać. Drzewo - trzydziestometrowy olbrzym - reaguje. Budzi się, drgania wchodzę we włókna, stają się przedłużeniem instrumentu. Czymś więcej. Pół lasu dźwięczy, powtarza, jakby je znało na pamięć. Rozpoznaje głos przodka. (...) Wiolonczela stała się drzewem i zawładnęła lasem.
***
Ten fragment Legendy żeglujących gór Paolo Rumiza od razu skojarzył mi się nie tylko z Żywizną, ale i z debiutem Resiny. Dla Karoliny Rec przyroda, las jest ogromną inspiracją. To tak silne w jej muzyce, że doskonale bym o tym wiedział, nawet gdyby mi o tym nie mówiła w wywiadzie. Każdy dźwięk wyraża podziw dla natury, zachwyt i ukojenie. A gdyby zrobiła tak jak Mario Brunello i zamiast wykreować leśną przestrzeń w studiu, wbiła nóżkę instrumentu w pień drzewa, czy jej wiolonczela zawładnęłaby lasem?

***
Las zaśpiewał też Izie Dłużyk, niewidomej od urodzenia gdańszczance (Karolina z kolei jest gdynianką, mieszkańcy Trójmiasta mają z przyrodą wręcz niemiejski związek). Iza nagrywa ptaki, ich śpiew. Kilka tygodni temu ukazał się jej album z nagraniami terenowymi z polskiego lata. Można je było usłyszeć na Unsoundzie. By las zaśpiewał, Iza nie potrzebuje żadnego instrumentu, tylko słuchu i rejestratora. Dla niej las, dźwięki ptaków są najdoskonalszą muzyką.

sobota, 22 października 2016

W centrum: Katarzia




Tak naprawdę ten cykl wymyśliłem ponad rok temu, przede wszystkim, by napisać o Katarzii. Teraz mam do tego idealną okazję, bo Słowaczka wydała niedawno drugą płytę. 

Podobnie jak inni słowaccy artyści, o których pisałem w tym cyklu, Katarzia (naprawdę nazywa się Katarina Kubosiova) wydaje swoje płyty w Slnko Records, która chyba ma monopol na słowacką scenę alternatywną. Podobnie jak Bad Karma Boy, Katarzię widziałem w zeszłym roku na Waves Bratislava (grali nawet w tym samym miejscu) i był to jeden z najlepszych koncertów festiwalu.

Słowaczka swoją muzykę określa "girl folk rap po slovensky". Dużo w tym racji. Debiut Katarzii, Generácia Y to portret tytułowych millenialsów, ale także pełen bardzo osobistych historii. Katarzii w większości towarzyszy tylko gitara akustyczna. To piękne, intymne piosenki, bardzo dziewczęce i pełne emocji. trochę czerpiące z poezji śpiewanej (która za południową granice też jest popularna), bardzo europejskie, ale trochę kojarzy się swoja melancholijną atmosferą z debiutem Waxahatchee. Oczywiście, muzycznie to zupełnie inne podejście do akustycznego grania. W kilku piosenkach Katarzia sięgała po ekspresje bliską rapowi, choć były to bardziej melorecytacji niż pełnokrwisty rap.

Trochę ponad miesiąc temu ukazał się drugi album Słowaczki, Agnostika. Nagrany z zespołem, odważnie sięgający po różne gatunki (co jednak nie zawsze wychodzi dobrze), zupełnie inny od debiutu. Piosenki brzmią pełniej, ale nie tracą na intymności, mimo jeszcze bardziej publicystycznych tekstów. Świetnie brzmi nowofalowe Srnka, w którym słyszę echa jugosłowiańskiego post-punku. Fajnie wypada rapowa, ascetyczna brzmieniowo Princezna Lolita, którą zapamiętałem z Waves jako dość nieporadną piosenkę. Pięknych, poruszających piosenek jest tu całe zatrzęsienie, od rozpoczynającej album Milovať s hudbou do końcowej Rozprávkar. Wpadką jest  Hodinový hotel, w którym zupełnie niepotrzebnie pojawia się prostacki drop. Mimo tego Agnostika to jedna z lepszych płyt wydanych w tym roku - piękna i poruszająca.


poniedziałek, 17 października 2016

Prawdziwa muzyka świata



O tym, że nie znoszę terminu muzyka świata, wspominam chyba przy każdej okazji. To określenie w gruncie rzeczy nic nieznaczące (bo przecież niewiele mają ze sobą wspólnego birmańska muzyka klasyczna z gardłowymi śpiewami Inuitów), protekcjonalne, wpychające od jednego worka nie tylko muzykę spoza anglosaskiego idiomu, ale też różne porządki z tych samych kultur - muzyką świata jest i malijski rap, i obrzędowa muzyka Dogonów, czy klasyczna muzyka hindustańska i szamańskie pieśni Baulów. Dlatego bardzo ucieszyłem się, gdy Bartek Chaciński na wzór niezalu ukuł bardzo zgrabny termin "niezach".

Jest jednak pewien obszar, gdzie ten nieszczęsny termin jest zasadny. To wszystkie zderzenia kultur z różnych części świata, tworzące nową jakość. Nie granie każdy sobie, ale rzeczywiste wykuwanie czegoś nowego i interesującego. To także kreatywne mieszanie wszystkiego ze wszystkim bez żadnych ograniczeń. Tak ten termin zdają się rozumieć Szwedzi z Goat, tytułując swój debiut World Music właśnie.

Na najnowszej, trzeciej płycie rozwijają ten koncept najpełniej. Wszystko spina psychodeliczny, hipisowski klimat, ale pomiędzy pojawiają się i gitary wyjęte żywcem ze złotej ery zachodnioafrykańskich bigbandów, subsaharyjskie polirytmie, bogactwo trynidadzkiego calypso, nagrania muezzinów, latynoskie rytmy, dźwięki kory. Naprawdę wszystko. Może się wydawać, że od takiej mieszanki może rozboleć, jednak Requiem przy całym swoim eklektyzmie jest płytą może nie wybitną, ale na pewno więcej niż solidną i najlepszą w dyskografii Szwedów.

Dużo skromniejszy brzmieniowo, ale równie spektakularny (i - przypadkowo? - mający premierę tego samego dnia) jest drugi album Xylouris White, Black Peak. Następca - nomen omen - Goats. Dużo tych zbiegów okoliczności, a muzyka inna i podobna jednocześnie. Giorgios Xylouris (syn słynnego kreteńskiego lirnika Psarantonisa) i Jim White (fenomenalny australijski perkusista) podbijają wyspiarską tradycję i przenoszą ją na inny poziom. Ni to folk, ni to rock, ni to post-punk (choć może do niego jest najbliżej). Xylouris swobodnie porusza się między graniem bliskim tradycyjnym wzorcom, a rockowym idiomem, w czym sekunduje mu White, którego słuchanie jest po prostu fascynujące. To nie tylko muzyka kreteńska przefiltrowana przez post-punk, ale też dialog dwóch wyrazistych, artystycznych osobowości. Słychać, że przy drugim spotkaniu czują się w swoim towarzystwie bardzo swobodnie, pozwalając sobie na więcej luzu i stosując bardziej otwarte (choć wciąż dosyć piosenkowe) formy. Black Peak to pozycja ciemniejsza niż debiut duetu, również za sprawą matowego barytonu Xylourisa. O ile na Goats wokal pojawiał się sporadycznie, tutaj dołącza do lauto i perkusji jako jeden z głównych aktorów spektaklu. Podczas kolejnego przesłuchania Black Peak uderzyło mnie, jak bliskie mają podejście do Sefardix, czyli tria braci Olesiów i Jorgosa Skoliasa. Z tym że w przypadku Polaków punkty wyjścia do poszukiwań to muzyka greckich żydów i jazz. Łączy je przytłaczająca atmosfera, brzmienie perkusji i pewna dzikość. Takiej właśnie "muzyki świata" chciałbym słuchać na co dzień - odważnej, kreatywnej, frapującej.

Xylouris White zagrają jutro na Unsoundzie, którego tegoroczna edycja została skrojona pode mnie. Pod tematem przewodnim Dislocation kryje się "dialog peryferii z centrum". Krakowska edycja jest kulminacją trwającego cały rok projektu, w ramach którego Unsound odwiedził Azję Centralną (Duszanbe i Biszkek) oraz Władywostok. Stąd specjalne spotkania zderzające muzyków z różnych kultur. Moritz von Oswald zagrał wczoraj z Kirgizami z Ordo Sakhna, Stara Rzeka zagra jutro z Tadżykami z Samo. Stąd dzisiejszy koncert Dwarfs of East Agouza, tria łączącego krautrock z deltą Nilu. Stąd wspólny występ Indonezyjczyków z Senyawa z Libańczykiem Rabihem Beainim jako KAFR. Niestety, nie uda mi się być na całym festiwalu, ale jeśli jesteście w Krakowie, to sprawdźcie program i idźcie na koncerty, bo ten wyjątkowy festiwal jest w tym roku jeszcze bardziej interesujący.



PS. Pozostając w temacie wokół Unsoundu, Dan Boeckner z Wolf Parade i Operators w wywiadzie zdradził mi, że bardzo chciałby zagrać w Krakowie ze swoim nowym zespołem Frankfurt Boys.

niedziela, 9 października 2016

Jozef van Wissem - "When Shall This Bright Day Begin"


Czasem nie trzeba zmieniać zbyt wiele. Tak jest w tym przypadku. Van Wissem korzysta z tych samych patentów: wolno powtarzanych fraz, lekko modyfikowaych w czasie, wraca do motywów, nadaje muzyce cyrkularny charakter. Lutnista gra oszczędnie, bez nadmiaru ozdobników, pozwala wybrzmieć dźwiękom. Czasem powtarza frazy wokalu. Wszystko to już u Jozefa słyszeliśmy, i odwołania do minimalizmu, i do muzyki renesansowej również.

A jednak When Shall This Bright Day Begin to płyta inna od poprzednich pozycji van Wissema. Różni ją jasność brzmienia. Lutnia momentami aż się perli trelami w Detachment, jakby właśnie wstawał dzień nad bezludną, piaszczystą plażą. Nie jest to jednak brzmienie ciepłe – ta wyimaginowana plaża znalazłaby się nad Zatoką Fińską lub Morzem Północnym – wieje zimny wiatr, szarpie nadmorskie wydmy. Jasność momentami ustępuje miejsca charakterystycznemu dla muzyki Holendra mrokowi, tak jest w początkowych fragmentach The Purified Eye of the Soul Is Placed in the Circle of the Eternal Sun. Pojawia się również oniryczność, potęgowana wokalizami Zoli Jesus w otwierającym album To Lose Yourself Forever Is Eternal Happiness. Głos niesie się szerokim echem, jeszcze mocniej odrealnia prostą kompozycję. Jednak to Ruins, drugi utwór z udziałem Zoli Jesus jest najbardziej elektryzującym momentem płyty. Monumentalny, potężny brzmieniowo, najmniej abstrakcyjny ze wszystkich. Do niego wracam najczęściej z całego albumu.

Van Wissem sięga także do słowa mówionego, tym razem wplata w swoje kompozycje wypowiedzi o architekturze. I może też właśnie dlatego te kompozycje są tak jasne, bo są to opowieści o modernie, oślepiającym białymi fasadami. Van Wissem zdaje się opowiada o architekturze za pomocą dźwięków. Samo w sobie jest to ciekawym połączeniem, ale przecież Holender łączy te wypowiedzi z brzmieniem archaicznej lutni, wiąże historyczną formę z nowoczesną treścią.

Gdyby cały album był tak intensywny jak „Ruins” byłaby to pewnie płyta fantastyczna. When Shall This Bright Day Begin to po prostu płyta bardzo dobra. Kolejna w dorobku Jozefa van Wissema.



mimagazyn.pl, kwiecień 2016

piątek, 30 września 2016

Muzyczne dialekty Kaukazu


Choć Kaukaz zamieszkuje ponad 70 grup etnicznych, z których każda ma długą i interesującą historię, to o wielu z nich nie wiemy prawie nic. Ani o ich tradycjach muzycznych. Owszem, znane są w Europie mughamy z Azerbejdżanu, polifoniczne śpiewy z Gruzji, czy brzmienie armeńskiego duduka. Ale co z resztą? Jak podśpiewują sobie Czeczeni, na czym grają Awarzy? Istna terra incognita. Ciekawskim w sukurs przychodzą magia Internetu, grupki zapaleńców i nagrania terenowe.

Bułat Chalilow z kolektywu Ored Recordings (ored po czerkiesku znaczy 'piosenka'), zapytany czy zna innych dokumentalistów, wymienia inicjatywę Sayat Nova z Gruzji i przelotne wizyty Vincenta Moona, francuskiego reżysera, twórcy La Blogotheque i Petites Planetes. Są nagrania z lat sowieckich, ale one nie oddają autentyzmu. Muzyka tradycyjna jest związana z określonym miejscem, studio nagraniowe ją zabija. - mówi mi Chalilow. Ored Recordings tworzy z żoną Milaną i przyjacielem Timurem Kodzoko. Sami są Czerkiesami, narodem rozsianym po całym Kaukazie i tureckim wybrzeżu Morza Czarnego.

W stronę field recordingu zwrócili się dzięki tak awangardowym artystom, jak Jakob Kierkegaard czy Chris Watson. Oczywiście, swoją rolę odegrał też Alan Lomax, nestor etnomuzykologicznych nagrań terenowych. Chalilow w swoich działaniach kieruje się nieodpartą potrzebą zachowania tradycji. Kultura popularna dąży do homogenizacji, istnieje tylko jeden kaukaski pop, nie ma różnicy między popem osetyńskim, a abchaskim. My chcemy pokazać, że można się różnić. - tłumaczy artysta. Na Bandcampie możecie posłuchać ich pierwszych nagrań. Byli na festiwalu kultury czerkieskiej, w dagestańskiej wiosce zamieszkałej przez Laków, odwiedzili Czeczenię. W planach mają nagrania Greków Pontyjskich z Abchazji, sufickich rytuałów z Czeczenii, czerkieskiej diaspory. Nie zamykamy się na północny Kaukaz,po prostu tu żyjemy, więc tu najłatwiej nam pracować. W przyszłości chcemy nagrywać wszystko, co jest warte uwiecznienia. - mówi mi Bułat. Początkowo efekty ich działań miały ukazywać się jedynie cyfrowo. Z czasem jednak okazało się, że są chętni nadać im fizyczny wymiar.

Sayat Nova (od pierwotnej publikacji tekstu zmienili nazwę na Mountains of Tongues) skupia się właśnie na fizyczności. Za tą nazwą, imieniem wielkiego osiemnastowiecznego ormiańskiego poety i aszyka (odpowiednik minstrela), kryją się dwoje Amerykanów i jeden Gibraltarczyk. Ben Wheeler, Anna Harbaugh i Stefan Willamson-Fa działają z Tbilisi, ponieważ, jak sami mówią, stolica Gruzji jest najlepszym miejscem, by zebrać kontakty. Wśród mieszkańców są przedstawiciele prawie wszystkich mniejszości zamieszkujących kraj. Z Tbilisi łatwiej jest też dotrzeć do publikacji naukowych i istniejących już nagrań, choć nie dość, że jest ich niewiele, to jeszcze pochodzą z czasów sowieckich.

Skoro mieszkają po drugiej stronie gór, do tej pory skupiali się na Zakaukaziu, w przeciwieństwie do Ored Recordings. Poza tym, obie inicjatywy mają ze sobą wiele wspólnego. Interesują ich mniejszości, ginące tradycje. Różni ich też fakt, że efekty swoich sesji nagraniowych Sayat Nova Project wydają na nośnikach fizycznych. Na koncie mają Mountains of Tongues winyl dla L.M. Dupli-cation, wytwórni A Hawk and a Hacksaw, CDr, oraz wydany kilka tygodni temu boks czterech kaset, Kazbek. Szczęśliwie, by zapoznać się z ich pracą, nie musicie poszukiwać tych wydawnictw. Przekrojowo wygląda ich profil na Soundcloudzie, gdzie możecie posłuchać muzyki Gruzinów, Kurdów, Udynów, Tuszetyńców, gruzińskich Awarów. Niektórych z tych narodowości nikt wcześniej nie nagrywał.

Możliwe, że nie wszystkie grupy etniczne, nagrane przez Ored Recordigs i Sayat Nova Project przetrwają. Rozpłyną się wśród dominujących narodowości. I wtedy zostaną po nich tylko nagrania.

mimagazyn.pl, wrzesień 2014

Miejcie na nich oko: bezgwiezdnie


Słuchając i oglądając młodziutki zespół bezgwiezdnie w czwartek, gdy supportowali Girls Names, miałem wrażenie, że jestem świadkiem narodzin czegoś wielkiego. Jeszcze nie do końca uporządkowanego, jeszcze szukającego własnego języka, ale już wyjątkowego. Dwóch chłopaków i dziewczyna ożywiają ducha surowego, post-hardcore'u w duchu Drive Like Jehu i Unwound (zresztą z dumą przyznają się do tej inspiracji). Grają z pasją, żarem, zaangażowaniem, momentami wściekłością. Świetnie operują kontrastem i emocjami, choć czasem zdarza im się wpaść w nastoletnią pretensjonalność.

Jeszcze niedawno grali po szkołach (wystąpili nawet w murach mojego ogólniaka), a teraz stają się ważnym elementem stołecznego niezalu. Może też zabiorą się za poważne nagrywki.

niedziela, 25 września 2016

Qais Essar – "Tavern of Ruins"



Afganistan leży na skrzyżowaniu kultur i szlaków handlowych. Mieszały się tu wpływy perskie, indyjskie, chińskie, turkijskie. Hinduizm stykał się z islamem. Od lat kojarzy się przede wszystkim z wojną i religijnym fundamentalizmem, a jej wielkie muzyczne bogactwo jest prawie nieznane na Zachodzie.

Qair Essar gra na rababie, afgańskiej lutni, która, choć dzieli nazwę z perskim i arabskim smyczkowym rebabem, jest dość podobna do indyjskiego sitaru. Qais Essar zna i klasykę afgańską, i europejską, swobodnie porusza się w obu tych muzycznych idiomach i z łatwością je łączy. Najlepszym przykładem tej zręczności na Tavern of Ruin jest nieprzypadkowo wybrany na singla Poppy Flowers Bloom in the Springtime of My Love. To piosenka prawie popowa, bardzo „zachodnia”, ale jednocześnie bardzo „wschodnia”, pełna zamyślenia i melancholii. Rabab pływa nad przepiękną balladą. W połowie drogi znajduje się także rozpoczynające album Flame Eterne, w połowie zmieniające się z folkowej miniaturki do niemalże rockowego kawałka. Thaw mocno przypomina koncepcyjnie twórczość jednego z moich ulubionych muzyków, Fareda Shafinury'ego. Nieprzypadkowo, bo obaj mają podobne podejście do muzyki. Pochodzą z kultur nie tylko sobie pokrewnych (Afganistan leży przecież w strefie kultury irańskiej), ale też obaj wychowali się na Zachodzie.

Jednocześnie Essar oddaje hołd afgańskiej muzyce klasycznej. Night Flight with Singed Wings, w którym wybrzmiewa i saksofon, i harmonium, tabla, i gitary prezentuje bardzo ciekawe i osobiste do niej podejście. Blushing Dawn (Bhairavi) zgodnie z nazwą jest wariacją na temat jednej z podstawowych północnoindyjskich rag i otwiera oczy na silne związki Afganistanu z Indiami.

Tavern of Ruin to także mistyczna pocztówka z górskiego krajobrazu Afganistanu. W dźwiękach rababu odbijają się niezdobyte szczyty Hindukuszu, zapomniane przez czas wioski, ale też tętniący życiem Kabul.



poniedziałek, 19 września 2016

Historyczne graffiti


Z poprzedniego koncertu Yawning Man w Polsce pamiętam miejsce - wrocławską piwnicę Od zmierzchu do świtu - i że był to straszliwie gorący dzień. Pamiętam też, że koncert bardzo mi się podobał i to, że Mario Lalli nie dojechał do Europy. Sięgam po swoją relacją z tamtego koncertu - grali Rock formations i bas był za głośno.

Te dwie rzeczy zgadzają się z tym, co działo się w Chmurach. Też zagrali Rock formations  i też bas momentami przytłaczał wszystko. Zapamiętam jednak przede wszystkim pejzaże, jakie malowali dźwiękami. Kolorowe, jasne, pełne słońca, jak ich rodzinna pustynia. Zapamiętam, że w końcu usłyszałem przepiękny Catamaran, który najbardziej znany jest z wersji Kyussa.

***
Do Warszawy Amerykanie przyjechali promować swój najnowszy album, Historical Graffiti, będący zapisem wyjątkowej sesji. W legendarnym studiu ION w Buenos Aires do Yawning Mand dołączyli muzycy na co dzień zajmujący się tangiem. Skrzypce, bandoneon i melotron dodają nowego wymiar gitarowej muzyce tria Arce-Lalli-Stinson (które zresztą na obecnej trasie rozrosło się do kwartetu). Oczywiście, to tylko dodatki, nadal Yawning Man można rozpoznać po charakterystycznym, miękkim, rozmytym oraz po niespiesznych tempach, które podkreśla gra basu.

30 lat improwizowania wyraźnie procentuje na Historical Graffiti. Nie ma tu miejsca na nudę, a to przecież trudne zadanie, bo Yawning Man grają bardzo ilustracyjnie. Potrafią jednak utrzymać uwagę, a gdy tylko wkradają się cienie monotonii, szybko reagują wprowadzając nowe wątki w utwory. 

Najbardziej cieszą The Wind Cries Edalyn i kompozycja tytułowa, w których najbardziej słychać argentyńskich gospodarzy. W nich też najbardziej słychać, że Yawning Man mogliby grać tak bez przerwy, bez końca oddając hołd kalifornijskiej pustyni.

niedziela, 18 września 2016

Maria Usbeck - "Amparo"



Amparo, debiut mieszkającej na Brooklynie Ekwadorki, Marii Usbeck jest dziennikiem podróży do tak odległych miejsc jak Wyspa Wielkanocna, Buenos Aires, Barcelona, Lizbona, Kostaryka. Z każdego z tych miejsc Maria przywoziła nie tylko piosenki, ale i same dźwięki, nagrania terenowe, które potem wykorzystała do ilustracji swoich utworów. Wplata w nie też słowa z lokalnych języków, by jeszcze wzmocnić wrażenie przebywania w tych miejscach. Wreszcie, piosenki są ułożone chronologicznie, odzwierciedlając podróże artystki.

Amparo to zmaganie się z życiem na emigracji. Dorastając w Quito, Maria była otoczona merengue, muzyką andyjską, cumbią, ale, jak sama przyznaje, bardzie wtedy interesowało ją to, co działo się w Stanach i Wielkiej Brytanii. Do Nowego Jorku przeprowadziła się w wieku 17 lat i grała tam w Selebrities, electropopowym duecie. Jednak trzy lata temu dopadła ją spóźniona tęsknota za Ekawdorem. Równiez z tej tęsknoty zrodziło się Amparo. Maria wróciła na niej do hiszpańskiego, ale przede wszystkim wróciła do muzyki, którą odrzuciła jako nastolatka. Amparo wybrzmiewa muzyka andyjską, rytmami cumbii, tropikalną dżunglą. Ogromną rolę odgrywają tradycyjne instrumenty, a przecież w pierwszych szkicach piosenki były całkowicie elektroniczne.

Sposób, w jaki Maria łączy elektronikę z tradycją jest częścią szerszego nurtu w latynoskiej muzyce alternatywnej. Prym wiedzie tutaj Kolumbia i Argentyna. To w Buenos zrodziła się przecież cyfrowa cumbia, niezwykle płodny i fascynujący gatunek właśnie będący w połowie między pampą a roztańczonymi klubami stolicy. Amparo dość blisko jest do Amazonico Gravitante Matiego Zundela, ale jednocześnie słychać, że album wydała Cascine Records (wytwórnia odpowiedzialna chociażby za sukces Yumi Zouma). Piosenki są eleganckie, trochę wycofane i dyskretnie przebojowe.

Maria Usbeck, jeżdżąc po całym świecie "wróciła" do domu i nagrała płytę stęsknioną za Ekwadorem, płytę, która zapada na długo w pamięć.


poniedziałek, 12 września 2016

Le pays des Grands Froids



Kanada to lepsza wersja Stanów Zjednoczonych, pozbawiona ich wad. Nie ma powszechnego dostępu do broni palnej, jest publiczna i darmowa służba zdrowia, premier Justin Trudeau wydaje się całkowicie odmienny od amerykańskich polityków. Kanada ma też świetną scenę muzyczną, hojnie wspieraną przez władze państwowe, które potrafią łożyć nawet na takie zespoły jak Fucked Up. Muzyka z kraju klonowego liścia to nie tylko Neil Young, Bryan Adams, Arcade Fire, czy Japandroids. Bardzo dużo dzieje się na mniejszą skalę. Tę różnorodność i żywotność stara się pokazać warszawski minifestiwal Canada vs Poland. W zeszłym roku impreza trwała dwa dni, w tym wystąpią cztery zespoły, każdy z innej bajki. 

Mnie jednak brakuje dość ważnego elementu tej układanki pod nazwą "kanadyjska muzyka alternatywna". Zresztą brakuje go nie tylko na tej imprezie, ale po prostu w ogólnym obrazie kanadyjskiej muzyki, który dociera zagranicę. To muzyka frankofońska. Oczywiście, wszyscy znają Celine Dion, ale przecież nie o nią tu chodzi. Alternatywna muzyka po francusku z Quebecu i innych prowincji jest bardzo interesująca. Jest także zupełnie inna od muzyki anglojęzycznej. Tak inna, jak Quebec różni się od reszty kraju, czyli bardzo wyraźne są w niej wpływy metropolitarnej Francji. A kogo z tego kolorowego środowiska chciałbym najbardziej zobaczyć na takim przeglądzie?

Coeur de Pirate
O muzyce Beatrice Martin pisałem już w różnych miejscach (chociażby tutaj i tutaj). Zaczynała od prostych, krótkich piosenek na fortepian i głos (osiem lat temu), a dzisiaj jest jedną z największych gwiazd w Quebecu i coraz większą we Francji. Jedyne, czego szkoda to porzucenia francuskiego na rzecz angielskiego na zeszłorocznej "Roses".


Canailles
To jeden z tych zespołów, które zostawiają po sobie zgliszcza. Są nieprzewidywalni, są dzicy, są skorzy do awantur. Grają country, ale gdyby każdy grał tak, jak oni, to ja już dawno wyjechałbym na prerię zaganiać krowy.

Catherine Leduc
Debiutancka (i jak na razie jedyna) płyta Catherine Leduc, byłej wokalistki Tricot Machine, to idealna pozycja na nadchodzącą zimę. Przyznaję, że zapomniałem o niej na długi czas i wróciłem do niej, szukając ochłody w czasie sierpniowych upałów. Zadziałała bardzo skutecznie, swoimi aksamitnymi piosenkami, w których odbija się zimowy, pełen śniegu krajobraz.

Les Soeurs Boulay
Siostry Boulay to kolejny przedstawiciel mojej ulubionej kanadyjskiej wytwórni - Dare to Care/Grosse Boite. Wspominałem o nich tutaj przy okazji debiutu, ale to przy jego następcy, "4488 de l'amour" warto zatrzymać się na dłużej. Z niego pochodzi jedna z moich ulubionych kanadyjskich piosenek, "Fais-moi un show de boucane", która porywa już od pierwszych dźwięków akustycznej gitary.

Safia Nolin
Taki głos to skarb, a dwudziestoczteroletnia Safia Nolin, wie, jak z niego korzystać. Wokół niego plecie wyciszone, akustyczne piosenki.

Pierre Kwenders
Pochodzący z Konga raper był w 2014 roku jedną z sensacji w Montrealu (czego efektem bły nominacje do nagród Polaris i Juno). Zupełnie zasłużenie, bo jego debiutancki album "Le Dernier empereur bantou" porywa od pierwszych dźwięków, mieszając Afrykę z zimną Kanadą, a Pierre swobodnie przeskakuje między angielskim, francuskim, a linga i luba (jednymi z urzędowych języków Konga).

Caroline Savoie
Na tę pochodzącą z Nowego Brunszwiku wokalistkę i gitarzystkę trafiłem dzięki BRBRTFO, świetnemu kanałowi na YouTube, który dokumentuje muzykę fankofońską poza Quebekiem. Za dwa tygodnie wychodzi jej debiutancka płyta, na razie można posłuchać singla, "Aux alentours" i nagranego dla BRBRTFO "Premiere neige".

piątek, 26 sierpnia 2016

"Niczego nie planujemy" - wywiad z EEK




Egipskie trio EEK pod wodzą magika keyboardu Islama Chipsy'ego zrobiło furorę na OFF Festivalu. Tak wielką, że zagrali dwukrotnie, zastępując Wileya, który postanowił nie przyjechać na festiwal. Zanim to nastąpiło porozmawiałem z zespołem. Odpowiadał przede wszystkim Mahmoud Refat, jeden z perkusistów i jednocześnie tłumacz na angielski.

Kiedy narodziło się electro chaabi?

Myslę, że to było w 2006 roku, w Kairze, ale poza najbardziej modnym centrum miasta. Powstało dzięki dwóm gościom: Figo i Haaha. Do dziś zresztą się kłócą, który z nich był pierwszy.

Czy to muzyka z politycznym przesłaniem?

Z naszej perspektywy, chaabi nie ma nic wspólnego z polityką. Electro chaabi powstało, by ludzie mieli do czego tańczyć, bawić się, zresztą jest grana na weselach. Jednak, z drugiej strony, wszystko jest polityczne. To, co wydarzyło się w 2011 roku, to był wybuch młodych ludzi, którzy chcieli mieć szansę na nadzieję. Możesz usłyszeć tę rebelię w naszej muzyce, mimo że bezpośrednio jako EEK się do tego nie odnosimy.

Zaskoczyła Was popularność w Europie?

Do Kairu przyjeżdżało dużo ludzi z Europy, by filmować to, co robimy. Za naszym sukcesem stoi dużo pracy promocyjnej, za którą odpowiada nasza wytwórnia Nashazphone. To oni rozpuścili wici, wysyłali płyty dziennikarzom. Na samym początku byliśmy zszokowani tym, że ludzie nas tu słuchają, ale teraz chyba rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.

Dlaczego?

Dlatego, że europejska muzyka taneczna powtarza się od dłuższego czasu. Ludzie potrzebowali nowego brzmienia i nowej energii. Nasza muzyka jest bliskowschodnia, arabska, ale jest mieszanką rozmaitych stylów, ma swoje wyraziste, charakterystyczne brzmienie, przez co dociera do ludzi z różnych kultur i środowisk. Z EEK możemy zagrać i w artystycznej galerii, małym klubie w Warszawie, dużej sali w Londynie. Rozmawiałem niedawno z portugalskim dziennikarzem i powiedział mi, że sekret naszego sukcesu leży w tym, że nasza muzyka sprawia, że ludzie czują i ruszają się w sposób, w jaki nigdy tego nie robili.

Jaki jest związek waszej muzyki z innymi arabskimi tanecznymi gatunkami?

To, jak gramy – dwa zestawy perkusyjne i keyboard – jest teraz bardzo modne w Egipcie. Nasza muzyka jest kombinacją różnych rodzajów muzyki „orientalnej”. Ale to nie jest tak, że gramy jak Omar Souleyman. On przecież zajmuje się muzyką Beduinów, z gór, do tego śpiewa poezję, a my gramy instrumentalnie. Oczywiście, są podobieństwa, ale mniejsze niż może się to wydawać dla europejskiego ucha.

Wplatacie w swoją twórczość elementy i motywy muzyki tradycyjnej lub klasycznej?

Nasza muzyka powstaje przede wszystkim na scenie. Jak mówiłem, to mieszanka różnych elementów. Nie planujemy, że będziemy grali tak, czy inaczej, improwizujemy. Jak wyimprowizowany motyw nam się spodoba, staje się to piosenką, którą potem nagrywany. Idea EEK polega na tym, że to, co sprawdza się na scenie, trafia do naszego repertuaru.

Co jest Wasza największą inspiracją?

Publiczność. Jeśli widzimy, że ludzie świetnie się bawią przy jakiejś piosence, potrafimy grać ją przez 25 minut.

Czego oczekujecie od zagranicznych tras?

Latania samolotem i pieniędzy (śmiech). Wiem, że to brzmi brutalnie, ale takie jest życie, to nasz zawód.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

"Niezach" na ratunek

Jambinai

OFF miał w tym roku wyjątkowego pecha. Koncerty odwołało pięciu wykonawców, jeden artysta przyleciał spóźniony, innemu linie lotnicze zgubiły sprzęt. Jednak była to najlepsza edycja, na której byłem.

Drugi dzień tegorocznego OFF Festivalu był dla mnie idealny. Poza jednym wyjątkiem widziałem tylko artystów „niezachowych”. Dwóch z nich zagrało na głównej scenie w najlepszych, headlinerskich slotach. I tylko fakt, że nie było to działanie celowo, a łatanie dziur po odwołanych wykonawcach, psuje ten piękny obrazek.

Na głównej zagrali Jambinai i Islam Chipsy z EEK. Ci pierwsi zostali przetransferowani ze sceny Eksperymentalne, która po raz trzeci na jeden dzień zamieniła się w scenę etno. Pierwotnie mieli ją zamykać, ale szczęśliwie zagrali zamiast GZA. Porwali tłumy, chwalił ich nawet sam Artur Rojek. Bo też miał za co – Jambinai prezentują bardzo świeże podejście do post-rocka, jednego z najbardziej wyeksploatowanych gatunków, łącząc go z tradycyjnymi koreańskimi instrumentami. Polecałem ich bardzo przed festiwalem, a teraz mogę spokojnie napisać, że czeka ich wielka kariera. To jednak nie oni zrobili na mnie największe wrażenie. Grający na dawnej scenie Leśnej Egipcjanie z EEK pokazali, jak tańczy się w Kairze i jak rozkręca się najlepsze imprezy. Magik keyboardu – Islam Chipsy – i dwóch, wygrywających polirytmie perkusistów – EEK – oto przepis na sukces. Szaleństwo porównywalne do tego, co działo się na koncercie Omara Souleymana (choć sami muzycy odżegnują się od porównań z Syryjczykiem) i dlatego to właśnie oni finalnie zastąpili the Kills. Choć trudno w to uwierzyć, ten drugi koncert był jeszcze lepszy. O ile na Leśnej rozkręcali się powoli, jakby trochę onieśmieleni, to na Głównej od razu weszli na najwyższe obroty, nie pozostawiając cienia wątpliwości, kto najlepiej gra do tańca.

A przecież mieli ogromną konkurencję – cała Leśna została w tym roku poświęcona tanecznej elektronice. Poza tym w sobotę tańce rozkręcili dwaj goście z Afryki. Ata Kak, odkryty kilka lat temu przez Briana Shimkovitza z Awesome Tapes from Africa, po raz pierwszy pojechał w trasę. Widać było, jak go to wszystko cieszy i zaskakuje. Jego połączenie highlife'u, disco, funku i oryginalnego rapu sprawiło, że podłoga w namiocie Eksperymentalnej się zatrzęsła. Jeszcze więcej tańca zapewnili Orlando Julius i the Heliocentrics. Orlando, starszy już pan przecież, zaczarował swoją grą na saksofonie i kondycją. Tak świetnego afrobeatowego grania nie słyszałem, ale tak naprawdę, nie ma czemu się dziwić, bo Orlando jest jednym z twórców nurtu, w jego zespole grał Fela Kuti. Do tego świetny zespół, pozytywne (i polityczne) przesłanie, zjawiskowa, charyzmatyczna wokalistka i podłoga po raz drugi zaczęła się bujać.

Bujała się także podczas koncertu ściągniętych na ostatnią chwilę Fumaça Preta, łączących muzykę południowoamerykańską z kwaśnym rockiem. A na początek dnia na Eksperymentalnej zagrali perfekcyjni Japończycy z Goat.

W sobotę tym jedynym anglosaskim wykonawcą, którego widziałem była Basia Bulat, która wróciła do Polski po sześciu latach. Był to powrót przeze mnie bardzo wyczekiwany i udany. Nowe oblicze, bardziej popowe niż folkowe, Basia dużo pewniejsza na scenie, niestraszne były jej chwilowe problemy techniczne. I wreszcie na koniec W zielonym zoo Ludmiły Jakubczak, stały punkt polskich koncertów Kanadyjki.

Pozostałe dni nie były tak spektakularne, ale równie dobre. Pierwszego dnia zachwycili Master Musician of Jajouka, którym linie lotnicze zgubiły rytualne stroje i bęben obręczowy (który zastąpiła centrala z zestawu perkusyjnego). Dało to jednak możliwość spojrzenia na ich muzykę w oderwaniu od stereotypów. Zagrali wspaniale, transowo, hipnotycznie. Najpiękniej zabrzmieli właśnie z towarzyszeniem skrzypiec, przejmująco do szpiku kości. Zachwyciła też Brodka, której show oparty w ogromnej większości na nowej płycie, jest dopracowany w każdym szczególe. Zaskoczeniem byli Show Me the Body, którzy zagrali bardzo intensywnie. Dość powiedzieć, że koncert zaczął się od oplucia przez wokalistę pierwszych rzędów, a skończył rzuceniem statywu w ochroniarza i obowiązkową wycieczką w publiczność i crowdsurfingiem. Wszystko w dwadzieścia minut.

Wspaniały był duet Zimpel/Ziołek, choć ich wolałbym zobaczyć w klubie. Podobnie Williama Basinskiego i jego hołd dla Davida Bowiego. Toruńska Jesień pokazała, że jest gotowa na podbój scen ze swoją wersją gitarowego hałasu. Właśnie, podobnie jak w poprzednich latach polska reprezentacja była dobrana bardzo dobrze. Skupiona muzyka Laudy przenosiła do wyimaginowanego filmu, Lotto zmiażdżyło walcowatością, Kaliber 44 przypomniał swoje najlepsze czasy. Masecki vs Sienkiewicz zaskoczyli o tyle, że spodziewałem się czegoś wyjątkowego, a zagrali dość zachowawczo.

Siła OFFa do tej pory były gitary z Ameryki, ale w tym roku widziałem tylko trzy takie koncerty. Beach Slang zagrali bezpretensjonalnie, pozytywnie i mnie porwali. Ja wiem, że takich zespołów jest w Stanach na pęczki, w co drugim garażu, ale co zrobić, skoro piszą takie dobre piosenki. Mudhoney widziałem po raz trzeci, nie zaskoczyli, ale i nie zawiedli. FIDLAR zaczęli od Sabotage Beastie Boys i to był najlepszy moment ich koncertu.

W tym roku odwołanie koncertów przez większość największych gwiazd zaowocowało tym, że na pierwszy plan wyszli muzycy mniej znani, a ciekawsi i bardziej wartościowi. Mam nadzieję, ze organizatorzy wyciągną z tego wnioski i w przyszłym roku nie będą potrzebne wypadki losowe, by pokazać bogactwo „niezachu”.

czwartek, 4 sierpnia 2016

10 koncertów OFF Festivalu, których nie wolno przegapić



Jutro zaczyna się kolejna edycja OFF Festivalu, więc wybrałem 10 koncertów, na które wybieram się koniecznie. Z dala od największej sceny i headlinerów, bo to taki festiwal, gdzie najciekawsze rzeczy dzieją się na obrzeżach, na mniejszych scenach i o wczesnych porach. 

Show Me The Body, piątek, scena Trójki, 16:10 (posłuchaj)
Wkurzone małolaty robią hałas i rozpierduchę, grają na banjo. Widzimy się pod sceną.

Zimpel/Ziołek, piątek, scena Eksperymentalna, 17:00
Obu muzyków uwielbiam, obaj są wybitnymi postaciami polskiej sceny, obaj nagrywają solo i w rozmaitych konstelacjach. Do tego spotkania tak naprawdę musiało dojść, biorąc pod uwagę ich oryginalność, ale także podobne podejście do muzyki.

Masecki vs. Sienkiewicz, piątek, Scena Electronic Beats, 18:45
Jeden jest bodaj najoryginalniejszym polskim pianistą, nagrywał Bacha na dyktafon, grał polonezy z orkiestrą dętą, bawił się hymnami, założył kilka świetnych składów. Drugi jest królem polskiego techno. Co wyniknie z tego spotkania? Chyba nawet oni sami tego do końca nie wiedzą.

Master Musicians of Jajouka led by Bachir Attar, piątek, Scena Eksperymentalna, 20:50 (posłuchaj)
Prawdziwa legenda. Pochodzą z małej wioski w Maroku, ale nagrali płytę dla Briana Jonesa ze Stonesów. Grają muzykę tradycyjnego dla swojego regionu, przesiąkniętą sufickim mistycyzmem. Dlaczego przy nazwie pojawia się dopisek o osobie lidera? By odróżnić się od innej grupy pretendującej do kontynuowania tradycji oryginalnego składu. 

Islam Chipsy & EEK, sobota, Scena Electronic Beats, 18:45 (posłuchaj)
Pamiętacie,co działo się na koncercie Omara Souleymana w 2011 roku (albo na każdym jego innym koncercie)? Dzikie tańce, pęknięta podłoga na Scenie Eksperymentalnej. To teraz wyobraźcie sobie, że będzie bardziej. Ale tak naprawdę bardziej, jakby Rizan Sa'id grał jeszcze szybciej, jeszcze bardziej narkotycznie. Do tego przenieśmy scenerię z syryjskiego wesela do zatłoczonego kairskiego klubu. Właśnie tak będzie na koncercie kolejnego magika keyboardu, Islam Chipsy'ego i EEK (czyli dwóch - tak! - perkusistów). Ja już nie mogę się doczekać.

Basia Bulat, sobota, scena Trójki, 19:45 (posłuchaj)
Najładniejsze piosenki festiwalu? Możliwe, że nie. Moje ulubione piosenki festiwalu? Z całą pewnością. To nie będzie najbardziej dyskutowany koncert tegorocznego OFFa. Dlaczego nie wolno go przegapić? Po pierwsze, to będzie powrót Basi po latach do Polski. Po drugie, nagrała swoją najlepszą płytę, którą zrywa z poprzednią, folkową stylistyką. Po trzecie, bo będzie ciekawie zobaczyć, co zmieniła w swoich starych piosenkach. Po czwarte wreszcie, Basia gra fantastyczne koncerty.

Orlando Julius & the Heliocentrics, sobota, Scena Eksperymentalna, 23:10 (posłuchaj)
Kolejna legenda, tym razem z Nigerii. To właśnie twórczością Orlando inspirował się Fela Kuti, tworząc afrobeat. Do Katowic Julius przyjeżdża z towarzyszeniem the Heliocentrics, brytyjskimi specjalistami od współpracy z afrykańskimi mistrzami. Razem nagrali dwa lata temu wyśmienitą, taneczną płytę. 

Ata Kak, sobota, Scena Eksperymentalna, 20:50 (posłuchaj)
Pierwsze odkrycie Briana Shimkovitza z Awesome Tapes from Africa. Jeśli ta rekomendacja wam nie wystarcza, po prostu posłuchajcie.

Jambinai, sobota, scena eksperymentalna, 01:40 (posłuchaj)
Kto by się spodziewał, że najbardziej ekstremalnych wrażeń na tegorocznym OFFie najprawdopodobniej dostarczą Koreańczycy grający na tradycyjnych instrumentach. A przypominam, mają solidną konkurencję w postaci Napalm Death i Mgły. Ich muzyka jest ideałem mojego wyobrażenia "niezachu" (że tak ukradnę Bartkowi Chacińskiemu ten zgrabny termin) - zanurzona w lokalnej tradycji, czerpiąca z niej całymi garściami, ale jednocześnie nie zniewolona przez nią, przekraczająca granice. Tutaj usłyszycie i metal, i post-rock, oraz, co ważne, ani grama obciachu i cepelii.

Jesień, niedziela, scena Trójki, 15:00 (posłuchaj)
Dla nich warto wstać wcześnie w niedzielę i pojawić się na otwarciu festiwalu. Trzech chłopaków z Torunia gra w duchu najlepszych tradycji lat 90. Słychać też inspiracje sceną lokalną - Starymi Singersami, Ewą Braun. A na żywo są z 10 razy lepsi niż w studiu. Wiem, bo widziałem. 

piątek, 29 lipca 2016

Ocalić od zapomnienia



Lwia część zarejestrowanej kiedykolwiek muzyki nie została zdigitalizowana. Wiele z tych nagrań kurzy się w archiwach wytwórni, część istnieje tylko na pojedynczych egzemplarzach szelakowych czy winylowych płyt przetrzymywanych w sklepach ze starociami. Czeka je zapomnienie, gdy rozmagnesują się w końcu taśmy matki lub wylądują na śmietniku. Są ludzie, którzy postanowili do tego nie dopuścić.

W grudniu 2013 furorę zrobiła kompilacja Sonda. Muzyka z programu telewizyjnego. Pierwszy nakład rozszedł się jeszcze przed świętami, szykowane są dodatkowe tłoczenie i wersja winylowa. Albumu, który składa się z anonimowych utworów library music wyszperanych w Niemczech. Jednak dla wielu trzydziesto- i czterdziestolatków jest fascynującą podróżą w czasy dzieciństwa. Nostalgia to nie jedyny powód, dla którego podobne kompilacje stają się coraz popularniejsze. Równie ważna jest edukacja. W latach 60., 70. i 80. w Polsce powstawało wiele doskonałej muzyki, która - często nieopublikowana w postaci żadnego nośnika - przepadła. Zniknęła, a jest ważna i ciekawa. – mówi Michał Wilczyński, właściciel GAD Records, wydawcy Sondy.

Problemem najczęściej jest dostęp do dobrej jakości nagrań. Jak ognia unikamy przygotowywania kompaktowej reedycji płyty winylowej posługując się zgraniem muzyki wprost z winyla. Z tego powodu odpuściliśmy już niestety kilka projektów – przyznaje szef GAD Records. Podobnych skrupułów nie ma Ian Nagoski, prowadzący malutką oficynę Canary Records. Z prostego powodu, wydaje kompilacje nagrań pochodzących sprzed 70, 80, a nawet 100 lat. Istnieją jedynie na trzeszczących szelakowych płytach. Proces czyszczenia i digitalizacji wymaga sporo czasu i wysiłku. Niemniej, jak sam mówi, to bardzo satysfakcjonujące zajęcie. W swoim katalogu ma winylowe kompilacje muzyki imigrantów do Stanów Zjednoczonych. Z całego świata, od Polski po Daleki Wschód, choć najmocniej skupia się na byłych poddanych Imperium Osmańskiego, którym poświęcił cztery płyty. W mojej działalności największym problemem jest dostęp. Do nagrań, do opracowań, do jakichkolwiek materiałów źródłowych, ale to specyfika działki, jaką wybrałem – dodaje. Etnomuzykologiczne podejście prezentuje Dust-to-Digital Records, dla których Nagoski w 2007 roku wydał kompilację Black Mirror: Reflections in Global Musics. Ich wydawnictwa to bardziej książki z dołączonymi płytami, jak fantastyczna zeszłoroczna pozycja „Longing for the Past: The 78 rpm Era in Southeast Asia”.

Oprócz przekrojowych kompilacji, wytwórnie zajmujące się archiwalnymi nagraniami, coraz częściej decydują się na wydawanie reedycji zapomnianych i nieznanych w naszym kręgu kulturowym klasyków. Hiszpanie z Pharaway Sounds jako swoją specjalizację obrali Turcję i Iran, przypominając takich tuzów tamtejszej psychodelii, jak Erkin Koray, Ramesh, czy Selda. Po kilku latach funkcjonowania w blogosferze za reedycje zabrał się Brian Shimkovitz z Awesome Tapes from Africa. Czarny Ląd, jako kierunek poszukiwań wybrali także Holendrzy z Kindred Spirits, wydający big bandy z lat 70. Teranga Beat eksploruje scenę senegalską. Strawberry Rain zajmują się między innymi Azją Południowo-Wschodnią. I długo by jeszcze wymieniać, rynek, na którym funkcjonowało jeszcze niedawno kilkanaście wydawnictw, rozrasta się w szybkim tempie.

Nie tylko egzotyka jest w cenie. GAD Records skupia się na Europie Środkowo-Wschodniej, ma na koncie wydanie niepublikowanych wcześniej nagrań Jerzego Miliana, SBB, Klanu, czy czechosłowackiego Jazz Q. Finders Keepers - jedna z najważniejszych oficyn na rynku, założona przez Douga Shiptona i Andy'ego Votela - zaczęła swoją działalność od wznowienia albumu Jean-Claude’a Vanniera, francuskiego kompozytora. W swoim katalogu mają też kilka pozycji Andrzeja Korzyńskiego, trochę zapomnianego kompozytora muzyki filmowej, który najbardziej znany jest ze współpracy z Andrzejem Żuławskim. "Ludzi słuchających muzyki można podzielić na tych, którzy ograniczają się tylko do tej czynności i na tych, którzy szukają czegoś więcej, idą krok dalej, czytają spisy muzyków na płytach i tak dalej, sprawdzają wytwórnie. Nazwisko Korzyńskiego pojawiło się na kilku płytach, które lubimy, napisał muzykę do genialnego filmu Opętanie Żuławskiego. Andy Votel się z nim skontaktował i zaproponował wspólny projekt" – zdradza mi Shipton. Namówienie Korzyńskiego nie było problemem, a szperacze dostali nieograniczony dostęp do jego archiwów. Z tych poszukiwań powstały jak na razie dwie kompilacje niewydanych wcześniej nagrań i wydanie ścieżki dźwiękowej do Opętania. – Uderzyło nas, ze Korzyński był bardzo otwarty na nasze pomysły, w końcu nie tylko jest od nas sporo starszy, ale i pochodzi z innej kultury. A jednak nie było go trudno przekonać, że to, co robimy jest ok. Andrzej całkowicie nas wspiera, co daje nam kopa do dalszego działania. Na początku nie znaliśmy go zupełnie, a teraz mogę powiedzieć, że jesteśmy przyjaciółmi.

Nie zawsze jest tak łatwo. Znów oddajmy głos Shiptonowi. - Mieliśmy spore kłopoty z jednym indonezyjskim zespołem, ponieważ w ich kulturze wszystko musi być załatwiane twarzą w twarz i przypieczętowane uściskiem dłoni. Odmówili negocjacji w inny sposób, więc wybraliśmy się do nich. Inny ekstremalnie trudny przypadek to Vampires of Dartmoor. Jedyny ich członek, który żyje do dziś, nienawidzi przemysłu muzycznego do szpiku kości. Nie chciał z nami rozmawiać, w końcu wylicencjonowaliśmy jego nagrania od wytwórni, ale chcieliśmy się od niego dowiedzieć, kto wtedy grał w zespole. Często zaufanie, jakim muzyk obdarza podobne przedsięwzięcia, procentuje. Zupełnie nieznany poza rodzinnym Nigrem Mammane Sani, pionier tamtejszej muzyki elektronicznej, w tym roku zagra kilka koncertów w Europie dzięki wznowieniu jego debiutu La musique eletronique du Niger przez Sahel Sounds. Charanjit Singh, o którym krytycy mówią, że grał acid house w Bombaju dwa lata przed wynalezieniem tego gatunku w Detroit, w 2012 roku wyprzedał trasę po europejskich klubach i przygotowuje tournee po Ameryce. Najsłynniejszym muzykiem wyciągniętym z niebytu jest oczywiście Sixto Rodriguez, bohater filmu „Sugar Man”. Już kilka lat przed premierą obrazu, albumy Amerykanina wznowiła Light in the Attic, co spowodowało początek zainteresowania jego twórczością.

Właśnie ta możliwość przywrócenia zapomnianych muzyków choćby pamięci kolekcjonerów jest motorem działania większości podobnych wytwórni. Czasem się zastanawiam, jak to możliwe, ze niezwykle piękna muzyka, przynajmniej dla moich uszu, została zapomniana na 70, 80 lat. Jeśli mam możliwość ponownego jej odkrycia, robię to. To po prostu ważne. – mówi Nagoski. Nie uda się ocalić wszystkich nagrań, to pewne. Wiele z nich zostało utraconych bezpowrotnie. Tym bardziej warto raz na jakiś czas przerwać pogoń za nowościami i sprawdzić, jak brzmi przeszłość.

T-Mobile Music grudzień 2013