wtorek, 21 lipca 2015

Lubię pisać o innych ludziach - wywiad z Williamem Fitzsimmonsem


Na przecudownym Halfway Festivalu razem z Marcelem Wandasem z Off Radia Kraków porozmawialiśmy z Williamem Fitzsimmonsem, który zagrał jeden z najlepszych koncertów imprezy. Niewielu jest śpiewających psychoterapeutów, więc od tego tematu rozpoczęliśmy naszą rozmowę.


To dość banalne pytanie, ale czy z twojego doświadczenia zawodowego (jesteś w końcu psychoterapeutą) wynika, że muzyka może być „lekarstwem dla duszy”, może pomagać w ekstremalnych sytuacjach? Czy może to gruba przesada?

Wydaje mi się, że może tak być, jednak muzyka nie musi pomagać, może działać w zupełnie odwrotny sposób. Jak w wielu innych przypadkach, można czegoś używać we właściwy lub niewłaściwy sposób, pomagając sobie lub szkodząc. W moim przypadku bywało różnie. Często po prostu chcesz się czuć źle, potrzebujesz czegoś, żeby się zdołować, popaść w melancholię, i muzyka zdecydowanie może w tym pomóc.

Jak to jest w twoim przypadku?

Wydaje mi się, że chodzi o to, z jakim nastawieniem słuchasz muzyki. Kiedyś wydawało mi się, że chodzi o czas, który spędzam z piosenką lub albumem, szczególnie w przypadku tras koncertowych. Te bywają długie, zdarzało mi się spędzać w drodze rok czy dwa. W pewnym momencie wyczułem, że jest wyraźna linia, po przekroczeniu której to stawało się zwyczajną torturą.  Ale dziś wydaje mi się, że wszystko zależy od osobistego nastawienia, które pozwala nam pozostać przy zdrowych zmysłach lub popaść w depresję.

Jak każdy mam kilka swoich typów. W moim przypadku to na przykład Pink Moon  Nicka Drake'a. Od pewnego czasu unikam tej płyty, bo wprowadza mnie w zbyt mroczny nastrój. Poza tym to na przykład David Wilcox, wspaniały amerykański songwriter, piszący od jakichś 30 lat. Słucham go od dzieciaka. Nie wiem, dlaczego, ale jego muzyka przypomina mi, że powinienem być wdzięczny za to, co mam, wyprowadza mnie z nieprzyjemnych miejsc. Ale zabawne, że nie na każdego tak to działa, to nie są tak proste piosenki.

A jak działa na Ciebie twoja własna twórczość? Masz jakieś ulubione typy?


Wydaje mi się, że najlepiej działa na mnie tworzenie czegoś nowego. Tak było w przypadku mojego ostatniego albumu, który powinien być dla mnie trudny. Powstał po śmierci mojej babci, więc te kawałki mają bardzo mocny, emocjonalny wydźwięk. W końcu jednak było zupełnie inaczej. Pisząc te piosenki czułem się świetnie, spędziłem czas ze wspomnieniami, poza tym bardzo dużo dowiedziałem się o mojej rodzinie. To było bardzo wartościowe doświadczenie. Pod koniec pracy okazało się, że proces tworzenia podziałał na mnie niesamowicie pozytywnie. Z kolei moje stare nagrania traktuję jak dawno niewidzianych znajomych. Co prawda fajnie się na chwilę zobaczyć, ale nie chcę już spędzać z nimi więcej czasu.

Jednak ludzie pewnie nadal chcą ich słuchać, a ty musisz je grać. To chyba trudne?

Dlatego też nie gram ich zbyt często i nie przejmuję się nimi jak kiedyś. Choć zdarzają się piękne historie, szczególnie gdy rozmawiam z ludźmi po koncertach. Kiedyś podeszła do mnie młoda dziewczyna, myślę, że około siedemnastoletnia. Była ze swoim ojczymem, to chyba był koncert w Minneapolis. Podzieliła się ze mną tragiczną historią swojej rodziny i relacji ze swoim zmarłym ojcem. Okazało się, że moja muzyka bardzo jej pomogła przejść przez te trudne czasy. To mnie bardzo poruszyło, nie mogę zmyć z siebie emocji, które wtedy we mnie ożyły. Kiedy więc gram swoje stare piosenki myślę bardziej o mojej publiczności niż o sobie, wiem, że oni wnoszą w koncert też swoje historie. Prawda jest taka, że życie toczy się dalej.

Historie innych ludzi też inspirują twoje piosenki?

Jedyne "zewnętrzne historie", które znalazły się w moich piosenkach nawiązują do spraw rodzinnych lub przypadków moich klientów, z którymi pracowałem jako terapeuta. Takie historie są bardzo intensywne, te relacje trwają bardzo długo, niekiedy nawet lata. Polubiłem pisać o innych ludziach, choć te piosenki, jak mi się zdaje, są tak naprawdę o mnie. Przecież nigdy nie można poznać kogoś na wskroś.

A jak wyglądał research do twojego ostatniego albumu. Dużo czasu spędziłeś z rodziną?


Właściwie nie wiedziałem, że to research. Jednak śmierć mojej babci nie była zaskoczeniem. Przez długi czas cierpiała na demencję, zapominała kolejne rzeczy ze swojego życia. Bardzo dużo w tym okresie o niej rozmawialiśmy. Byłem po prostu jedną z osób, z którą moja mama może porozmawiać w trudnej sytuacji. To były często historie, które nie zazwyczaj nie wypływają, głównie dlatego, że wszyscy gdzieś się spieszą, są zajęci. Potrzeba naprawdę dużego wydarzenia, by się zatrzymać – w większości przepadków chodzi o czyjąś chorobę lub ślub. Nie wiedziałem na przykład, że pracowała przez 30 lat jako sekretarka w hucie... A kiedy pytałem, czemu dopiero teraz się o tym dowiaduję słyszałem, że nikt nie sądził, że to będzie dla mnie interesujące. Teraz, kiedy jestem starszy, chcę poznać te historie na tyle dokładnie, by móc przekazać je moim dzieciom.

Jakie historie chciałbyś w takim razie przekazać dalej?


To dobre pytanie... Właściwie chciałbym chyba powiedzieć im o mojej babci. Jest taka historia. Moja ciocia stwierdziła, że młoda generacja naszej rodziny nigdy jej nie pozna. Moje córki są zbyt małe, by ją zapamiętać. To jest najcięższe i najbardziej przykre, bo była wspaniałą osobą i bardzo mocno wpłynęła na moje życie. Teraz już wiem, o co chodziło mojemu tacie, który zawsze poganiał mnie, żebym zadzwonił do swoich dziadków.

A jak wygląda praca nad piosenkami, w których nawiązujesz do historii swoich pacjentów? Czy to metoda na metaforyczne przedłużenie relacji z osobami, które są dla ciebie ważne, jednak w pewnym momencie, przy zakończeniu terapii, muszą od ciebie odejść?


Te relacje muszą pozostać na pewnym poziomie. Choć rzeczywiście, poziom intymności na terapii może być zaskakujący. Pacjenci zwierzają się terapeutom z rzeczy, o których nie wiedzą ich żony, mężowie, najbliższa rodzina. Więc trzeba mieć bardzo mocne wyczucie granic. Napisałem te piosenki w taki sposób, że nikt nie zorientuje się, do których historii czy osób nawiązuje, nawet sami pacjenci. Chodzi o to, że te historie odciskają na terapeucie mocne piętno. I nie chodzi zresztą tylko o sytuację terapii. Tak samo jest, kiedy dowiadujesz się o czymś od swoich przyjaciół. „Hej, mam raka”. Albo „Hej, moja mama właśnie zmarła”. Nie jest tak, że lubię wykorzystywać takie sytuacje, broń Boże. Ale jeśli już coś takiego się dzieje, to chcę zawsze być z osobami, na których mi zależy, i wyrażać to również jako artysta.

Kiedykolwiek okazywało się, że te uczucia były dla ciebie przytłaczające?


Nigdy w terapii. Są pewne zasady, które określają to, co możesz zrobić. Często zdarza się, że pojawia się uczucie zauroczenia, głównie przez to, że ludzie są ze sobą blisko, długo rozmawiają. Ale w tym zawodzie chodzi o to, by nie zapuszczać się za daleko. Sam jestem dość mroczną osobą, bardzo pociągają mnie te brudne zakątki ludzkiej osobowości, ale wiem, że w pewnym momencie zwyczajnie trzeba się powstrzymać.

Zakończmy może czymś optymistycznym. Twoja broda – czy to już stały element show artystycznego? Nieodłączna jak piosenki?

To zwykła genetyka. W mojej rodzinie wszyscy mają takie brody. Wyrosła raz-dwa jak tylko zacząłem zapuszczać w college'u. Czasem się golę, zazwyczaj kiedy oczekujemy dziecka. Z moją żoną adoptowaliśmy dwie dziewczynki. Dzieciaki strasznie lubią bawić się brodą, to strasznie boli, szczególnie, kiedy za nią ciągną. Czyli przez ostatnich pięć lat ogoliłem się dwa razy. Co do wizerunku scenicznego to chyba nie przykładam do tego wielkiej wagi. Choć rzeczywiście wydaje się ona ważniejsza dla słuchaczy niż dla mnie. Tak samo w przypadku tatuażu, to normalne, że ludzie o nie pytają, że wydaje im się to ciekawe. A ja wolę mieć tę brodę niż jej nie mieć. 

Rozmowa pierwotnie została wyemitowana na antenie Off Radia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz