Pokazywanie postów oznaczonych etykietą poważka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą poważka. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 24 stycznia 2023

Bez powtórzeń


Przestrzeń pomiędzy
- tak nazwał swój najnowszy album Raul Refree, jeden z moich ulubionych producentów i muzyków.

O producenckich walorach tego Katalończyka pisałem już niejednokrotnie. O tym, jakim jest muzykiem po prostu, jeszcze mi się nie zdarzyło. Refree jest przede wszystkim gitarzystą, zaczynał w barcelońskich hardcore’owych składach, choć dziś z tego niewiele zostało w jego muzyce (ale nie nic, o czym przekonuje końcówka el espacio entre). Nie wiem, też, czy nadal jest “przede wszystkim” gitarzystą, bo album z Liną nagrał prawie wyłącznie na syntezatorach, a tutaj duża część kompozycji powstała na pianinie. 

Poza produkowaniem innych i graniem w duetach, Refree zajmuje się również komponowaniem muzyki do filmów i stąd pochodzi część materiału, czy może inspiracji do niego. Koncept el espacio entre zrodził się podczas pisania nowej, autorskiej ściezki dźwiękowej do La aldea maldita, klasyka niemej hiszpańskiej kinematografii. Z filmu Refree wziął poczucie pustki, wykorzenienia i przekształca je w przestrzeń “między tym, kim jesteśmy, a tym kim byliśmy”. Przy tym, stawia wyraźnie na tezę, że ludzkie życie nie składa się z samych powtórzeń. Raczej przypadkowych wydarzeń, obrazów zmieniających się jak w kalejdoskopie. 

Wszędzie znajduje inspiracje, może być to widok za oknem pociągu, podsłuchana rozmowa. Wierzy też, że w codzienności można znaleźć magię. Jest przy tym wszystkożerny - zderza ze sobą zdekonstruowany madrygał Lament nimfy Verdiego z nagraniami terenowymi, szumami przesterów, surowością gitary akustycznej, medytacyjnymi, oszczędnymi partiami fortepianu, organowymi pasażami czy wreszcie blackmetalowymi perkusyjnymi blastami. Udaje mu się nie wywołać uczucia przeładowania, nie odchodzi od pewnej surowości i minimalizmu brzmienia, które wypracował w pracy z innymi. Przenosi te doświadczenia do własnej muzyki. 

Gdy sięga po gitarę, faktycznie momentami przypomina Raphaela Rogińskiego - jak podpowiada wydawca. Podobnie porusza się po muzyce wywodzącej się z duchowości i religijności, bardzo mocno słychać na el espacio entre wpływy kościelnego baroku. Również podobnie jak Rogiński, Refree zręcznie porusza się między rejestrami, gatunkami i kontynentami, zszywa z tych wszystkich wpływów poruszającą, emocjonalną całość. Wie, jak zagrać na uczuciach, ale też nie przesadza, nie robi tego zbyt ostentacyjnie.

Pierwszą z płyt roku już mam.

poniedziałek, 29 sierpnia 2022

Wpływ genzetów


„Nie miałam jeszcze czasu się zatrzymać. Ciągle jestem w trasie, a ta jest coraz dłuższa. Może w grudniu, kiedy wszyscy wyjadą na święta, świat trochę zwolni, będę miała chwilę spokoju, by o tym wszystkim pomyśleć, przetrawić to, co się stało. Na razie moje życie wygląda jak szalona przejażdżka pociągiem, podczas której dzieje się wiele pięknych rzeczy. Chyba po prostu jestem wreszcie szczęśliwa” – mówi mi Arooj Aftab, gdy pytam ją, jak zmieniło się przez ostatni rok jej życie. 

Kilka dni po OFF Festivalu porozmawiałem z Arroj Aftab. O zmianach w życiu, poezji, Grammy i jeszcze paru innych rzeczach.

piątek, 22 lipca 2022

Inny Egipt


To nie jest nowy pomysł - prowadzenie dialogu ze starymi nagraniami i budowanie wokół nich własnych kompozycji. W świecie arabskim zajmuje się tym chociażby Jerusalem in My Heart czy Raed Yassin, u nas podobną ścieżką idzie Polmuz Michała Fetlera za bazę biorący szelakowe płyty z muzyką wielkopolską wydawane na rynku niemieckim czy składający hołd warszawskim kantorom DJ Lenar. Nancy Mounir na tym tle wydaje się typowa jak i wyjątkowa.

Debiutancki album tej aleksandryjskiej kompozytorki zaczyna się niczym kolejne wydawnictwo Canary Records. Ukryty za trzeszczącym szelakiem głos. Pojawiające się po chwili instrumenty już tak nie trzeszczą. Tam, gdzie czas zatarł dźwięki wkracza Mounir, budując wokół ocalałego nagrania wielogłosowe, rozbudowane aranżacyjnie kompozycje. Głos śpiewaków i śpiewaczek sprzed wieku nie jest dla niej źródłem sampli, nie jest materiałem wyjściowym do całkowicie autonomicznych kompozycji. Nancy pracuje z nagraniami, jakby byli to żywi wykonawcy, materiał źródłowy zostawia prawie nietknięty. Jednocześnie nie stara się odtwarzać pierwotnych aranżacji, choć wiernie podąża za klasyczną muzyką arabską początków XX wieku, za rozwiązaniami stosowanymi chociażby przez Mohammeda Abdela Wahaba czy Farida Al-atrasza. Wybrzmiewają sekcje smyczków, kanuny, bębny obręczowe, udy, akordeon, theremin. Na większości z nich zagrała sama Mounir. Gdzieniegdzie dogrywa swój głos, harmonizuje zwykle monofoniczne utwory.

Podejście Mounir jest przeciwieństwem do zdobywających popularność występów hologramów, choć sceniczna wersja Nozhet El Nofous jest bardzo teatralna. W jej centrum jest pustka, nikt nie udaje, że śpiewacy są żywi, nikt tego braku nie próbuje zamaskować. Jest w tym smutek, żal za utraconą przeszłością, jest nostalgia, ale Mounir na niej nie żeruje. Stara się stworzyć takie kompozycje, w których to, co sprzed wieku i to, co współczesne jest prawie nieodróżnialne, nie widać szwów po tej operacji. Z jednej strony to muzyczna archeologia - Mounir zabiera się za kompozycje dziś zapomniane, ale ówczesne przeboje - z drugiej bardzo świadoma kreacja. Nie próba uwspółcześnienia, raczej nadania ponadczasowej jakości. Oczywiście - zupełnie jak w przypadku Jazz Bandu Młynarski-Masecki - nikt tak wtedy nie grał. Nie o odtwarzanie tu chodzi.

Promenada dusz - tak można przetłumaczyć tytuł albumu. Mounir wspomina na nim czasy, kiedy Egipt przechodził - jedną z wielu - prób modernizacji. Utwory opowiadają o intymności, cielesnych przyjemnościach, kobiecej niezależności, są świadectwem tego, jaki Egipt mógł być. Są poruszającym głosem z przeszłości, który pokazuje, że nie wszystko jest jeszcze stracone, że inny Egipt był i jest możliwy.


Nancy Mounir wystąpi na Le Guess Who? w cyklu Hidden Musics.

poniedziałek, 27 września 2021

Więcej patosu, słuchacz wytrzyma


„Raz na milion lat dochodzi do odłamu planetoid, swoistego zderzenia, które niesie za sobą niezliczone konsekwencje. Strumienie biegu czasu i nieskończone ilości miejsc przenikają się ze sobą w piękny i nieobliczalny sposób, zmieniając zastałe światy. Między pokryte najdostojniejszą rdzą szacunku symbole, wierzenia i tradycje wkrada się coś im obcego. Razem tworzą nowe.

Ten album to ten moment - raz na milion lat.” - głosi notka promująca Pieśni współczesne Miuosh i Śląska. Czy to prawda?

Nie będę czarował, ani budował suspensu. Nic z tej zapowiedzi się nie sprawdza. Miuosh pod płaszczykiem czegoś wyjątkowego sprzedaje po prostu pop. Czy to źle? Oczywiście, że nie. Tylko, że to jest zły pop, okraszonym klasycyzującymi aranżacjami, z bel canto śpiewaków Śląska. Poza Dolinami nie ma tu nic, co przykuwało by uwagę na więcej niż 15 sekund.

Gdybym miał opisać ten album jednym zdaniem byłoby to „Więcej patosu, słuchacz wytrzyma”. Nienośny patos wylewa się litrami z każdego dźwięku. Oto Miuosh, artysta z zupełnie innego świata, przekracza granice gatunków i ofiaruje światu swoje nawet nie Dzieło, tylko DZIEŁO. Wprowadza ten patos bardzo prostymi i oczywistymi środkami. A to zabrzmią groźnie kotły, a to smyczki szumnie zatrylą, a to sekcja dęta wprowadza podniosłe, wolne frazy, a to pojawiają się wokalizy. Oczywista oczywistość, ciężko się nabrać na te zabiegi, są zbyt wyraźne, zbyt grubymi nićmi szyte.

Pieśni współczesne są skażone przypadłością ścieżek dźwiękowych blockbusterów. To muzyka całkowicie przezroczysta, której jedynym celem jest budowanie podniosłego nastroju, wrażenia obcowania z czymś wielkim, niepowtarzalnym. Wystarczy jednak wsłuchać się odrobinę uważniej, potraktować je jako coś więcej niż tylko muzykę tła, by zorientować się, że jest to wydmuszka. Muzyka nie niesie ze sobą żadnej wartości, jest do bólu bezpieczna, wygładzona. W zasadzie poza użyciem łemkowskiego przez Igora Herbuta nie ma w niej niczego zaskakującego. Żaden z zaproszonych wokalistów nie wyszedł ze swojej strefy komfortu, nikt nie postarał się, żeby w nawet najdrobniejszy sposób zrobić coś nieoczywistego. Najlepiej słychać to w Zmierzchu z Kwiatem Jabłoni. To po prostu ich piosenka z troszkę innym aranżem. Jak pojawia się Król, to wiadomo, że muszą być syntezatory. Proste? Ach, zapomniałbym, pojawia się zza grobu Kora. Popkulturowa nekrofilia w pełnej krasie.

Wszystko może byłoby mniej bolesne, gdyby Miuosh nie dorabiał do tego szumnej ideologii. Gdyby nie twierdził, że razem ze Śląskiem tworzą nową, ale zakorzenioną w tradycji muzykę regionu. Zastanawiam się, czy poza Zespołem Pieśni i Tańca, region nie ma nic do zaprezentowania? Nie ma kapel, nie ma instrumentalistów? Zresztą, jaka to jest przełomowość, kiedy po podobne tropy sięgał 9 lat temu Donatan na Równonocy, kiedy mnóstwo jest albumów, na których popowe piosenki odgrywają orkiestry symfoniczne. A przecież można wplatać w muzykę rozrywkową czy alternatywną motywy oparte na tradycji na dużo ciekawsze sposoby. Pisałem o tym tyle razy, że nie widzę sensu w powtarzaniu się. Zostawię tylko link.

Taki album zdarza się raz na milion lat? Bardzo bym sobie tego życzył, ale obawiam się, że nastąpi wysyp podobnych potworków. Zresztą, album najlepiej podsumował sam autor w wywiadzie dla Wyborczej: W naszym kraju w ciągu ostatnich 25 lat zauważalna jest tendencja, żeby z kultury czy dziedzictwa robić cepelię. Mnie nie pozostaje nic innego, jak tylko się z nim zgodzić.

piątek, 25 czerwca 2021

Skrzypce i UFO


Kacper Pobłocki w „Chamstwie”, opisując strategie radzenia sobie chłopów pańszczyźnianych z traumą przemocy, wymienia na pierwszym miejscu muzykę – tańce w karczmach, wesela, chrzciny były tymi momentami, kiedy chłopi, czeladź i baby mogli się choć na chwilę oddać zapomnieniu. Zapomnieć o garbowaniu skóry, o wiecznej przemocy, podstawie stosunków społecznych „w Polszcze”. Muzykanci posiedli umiejętność zawieszania patriarchalnej hierarchii, unieważniania rzekomo odwiecznego porządku, którym rządziły się wieś i dwór. Unieważniali go tylko na chwilę, ale już samo to sprawiało, że byli niebezpieczni dla panów i znajdowali się w wiecznym ruchu. 

W Dwutygodniku piszę o Diabelskich skrzypcach, wiejskiej operze Radical Polish Ansambl i Cezarego Duchnowskiego, odtwarzającej świat, w którym skrzypkowie byli obdarzeni magicznymi mocami.

piątek, 10 maja 2019

Śpiewający z duchami



Kanada wydaje się rajem na ziemi i - szczególnie po wyborach prezydenckich w 2016 roku - odwrotnością Stanów Zjednoczonych. Miejscem, gdzie każdy może poczuć się dobrze, potrzebny. Gdzie nieważne są poglądy, religia, pochodzenie. Każdy może zbudować swój “kanadyjski sen”. To piękny obrazek, ale nie zawsze tak było i nie do końca tak jest i dzisiaj, o czym przypomina na swoim debiucie Jeremy Dutcher.

Dutcher to ledwie dwudziestoośmiolatek. Wychował się w Nowym Brunszwiku, jednej z atlantyckich prowincji Kanady, w jednym z sześciu tamtejszych rezerwatów Pierwszych Narodów. Pochodzi z narodu Wolastoqiyik i jest jedną ze stu osób, które swobodnie posługują się tym językiem. Studiował śpiew operowy w Nowej Szkocji i tam jedna z jego nauczycielek, również przedstawicielka Pierwszych Narodów, skierowała jego uwagę na archiwum woskowych cylindrów z nagraniami pieśni sprzed ponad stu lat. On sam mówi, że usłyszenie swoich przodków było dla niego momentem transformującym całe dotychczasowego jego życie.

Wolastoqiyik Lintuwakonawa to efekt pięciu lat pracy Dutchera jako archiwisty, mozolnie spisującego zachowane pieśni, które nie przetrwały w żywej tradycji, ale i jako kompozytora i aranżera. To nie tak, że Jeremy usiadł, jak na okładce, i zaśpiewał te pieśni jeszcze raz. Nie, on je zaaranżował na barokowy pop z mocnymi elementami muzyki partyturowej. Dutcher nie boi się patosu i podniosłości. Blisko mu momentami do Antony & Johnsons (ale na szczęście jest mniej egzaltowany) czy Rufusa Wainwrighta, czy też dzięki staniu na rozdrożu między “poważką” a popem do islandzkiego kolektywu Bedroom Community (w szczególności do Sama Amidona i jego interpretacji amerykańskiej tradycji).

Dość oczywistym, ale świetnie przemyślanym pomysłem było wszycie w materię utworów rozmów ze starszą kobietą, która opowiada o potędze muzyki i fragmentów nagrań źródłowych. Już na samym początku Dutcher fenomenalnie wchodzi z nimi w dialog w Mehcinut. Pokazuje ponadczasowość kultury i nadaje jej nowe życie, dosłownie rozmawiając z duchami.

Ten aspekt, przywracania zapomnianej tradycji, odnajdywania dla niej miejsca we współczesnym świecie jest dla mnie jednym z najwartościowszych prądów ostatnich lat. Bo przecież działania Dutchera w zasadzie niewiele różnią się od tego, co robią Altın Gün grający piosenki Neşeta Ertaşa na funkowo-psychodeliczny sposób, Bastarda wychodząca od muzyki średniowiecznej renesansowej, a przerabiająca ją na własny, oparty na burdonach język, Jan Młynarski i Marcin Masecki w Jazz Bandzie, Polmuz wykorzystujący przedwojenne nagrania muzyki wielkopolskiej czy wreszcie zastępy muzyków “niezachowych", łączący swoją tradycję ze współczesnymi dźwiękami i technikami.

Kanada po latach przymusowego wykorzenienia wspólnot rdzennych przeprosiła ustami swoich oficjeli Pierwsze Narody. Wyrządzone szkody są nieodwracalne, a jednak jest nadzieja wyrażona w Eqpahak - muzyka może przywrócić język do życia.


piątek, 3 marca 2017

Sześcdziesiątka i osiemdziesiątka


Na sześćdziesiątych urodzinach Polityki zagrał Wacław Zimpel ze swoim południowoindyjskim zespołem Saagara. Jako że był to koncert "zerowy" trasy promującej 2, muzycy pozwolili sobie na zaskakująco dużo luzu. Koncert w redakcji potraktowali jako rozgrzewkę, próbę generalną. Skupili się na materiale z debiutu (z 2 zabrzmiał tylko jeden fragment), który rozciągali do granic możliwości. Zimpel często usuwał się w cień, jedynie akompaniując popisom swoich indyjskich kolegów. Nic dziwnego, zebrał w końcu jednych z najlepszych karnatackich muzyków pod wodzą wirtuoza ghatamu (instrumentu perkusyjnego wyglądającego jak, i w zasadzie będącego glinianym garnkiem) Giridhara Udupy. To w niego wpatrywali się pozostali muzycy, to on dowodził, nadawał rytm. Jednocześnie widać było, że oni po prostu świetnie się bawią w swoim towarzystwie. nawet nie chodzi o śmieszkowanie między utworami czy zabawne anegdotki, które ze sceny opowiadali Zimpel i Udupa. Ten luz widać było przede wszystkim w graniu, pewnej swobodzie, która jest cecha wirtuozów. Nawet najbardziej karkołomne pasaże czy rytmy grali jakby od niechcenia, z zupełnym spokojem i świadomością, że to tylko rozgrzewka.

Dwa dni później już w Narodowym Instytucie Audiowizualnym zagrali koncert premierowy (więcej o 2 już niedługo). Bardziej skupieni, choć nadal skorzy do żartów i perkusyjnych popisów. Muzyka na 2 jest bardziej zimplowa niż karnatycka, dużo w niej elementów, które pojawiały się na LAM i Lines. Najpiękniejszy moment koncertu to właśnie kompozycja tytułowa z solowej płyty Zimpla, która pojawiła się też na jedynce Saagary (bo tak spodobała się muzykom). W NInA zabrzmiała po środku drogi między tymi nagraniami, biorąc z jednej i drugiej wersji to, co najlepsze.

Zimpel pojawił się też na osiemdziesiątych urodzinach Dwójki. Tak szacowny jubileusz wymagał wyjątkowej oprawy. Zapewniła ją Jerz Igor Orkiestra, która zagrała 12 piosenek napisanych specjalnie na tę okazję przez 12 kompozytorów. W tym właśnie Wacława, którego "To Escape" spokojnie mogłoby się znaleźć na którejś z jego trzech ostatnich płyt. Pomysł z 12 piosenkami od 12 kompozytorów był karkołomny, ale udany, bo udało się pokazać bogactwo i różnorodność polskiej muzyki. Nie wszystkie kompozycje mi się podobały, ale to cecha takich projektów. Mam nadzieję, że to nie koniec i na następny śpiewnik Dwójki nie trzeba będzie czekać do kolejnego jubileuszu.

Jerz Igor Orkiestra nie była jedyną orkiestrą, która tego dnia zagrała w studiu Lutosławskiego. Na rozgrzewkę wystąpiła Warszawska Orkiestra Sentymentalna w wiązance przedwojennych przebojów, z Nikodemem na czele. A pomiędzy nimi DJ Lenar odegrał dowcipne słuchowisko złożone z pociętych fragmentów archiwalnych audycji, bardzo w duchu Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia.

Dla mnie najważniejszym wydarzeniem dnia był koncert Raphaela Rogińskiego w studiu Szpilmana. Raphael pierwszy raz zagrał kompozycje ze świeżo wydanej płyty z gitarowymi interpretacjami muzyki Purcella. Styl gry Rogińskiego jest na tyle charakterystyczny, że nieważne, czy gra muzykę żydowską, barokową, kurpiowską czy Coltrane'a, od razu słychać, że to on. Tak samo jest w przypadku Purcella. Rogińskiemu towarzyszyła Olga Mysłowska, której zmysłowy, niski głos przepuszczony przez efekt brzmiał niczym wezwania z zaświatów i nadawał muzyce kościelnego, nieco pogrzebowego charakteru.

Urodziny dwójki zakończył Marcin Masecki swoimi interpretacjami nokturnów Chopina. Tego koncertu słuchałem już w domu, przez radio. Masecki nie byłby sobą, gdyby nie wymyślił jakiegoś haczyka. Grał już Bacha na rozklekotanym pianinie i nagrywał to na dyktafon, sonaty Beethovena grał w zatyczkach, by poczuć się jak tracący słuch kompozytor. Te triki łączy poszukiwanie wartości w pomyłce i udawanej amatorszczyźnie. Kompozycje Maseckiego często znajdują się na granicy rozpady. Myk przy nokturnach polega na tym, że Masecki gra je ze słuchu, polegając na własnej pamięci, a nie zapisie nutowym. Marcin zagrał Chopina z ogromną czułością i uczuciem, prawie w ogóle nie było słychać jego charakterystycznego humoru i kwadratowości. Z jednej strony to zaskakuje, bo przecież pianista jest znany z tego, że lubi psuć, wywracać do góry nogami, ale z drugiej, w wywiadzie dla Polityki kilka lat temu, przyznał się do swojej miłości do Chopina i rodzącym się pomyśle nagrania jego utworów. Piękny, potoczysty, bardzo chopinowski koncert (i płyta też, nagrana zresztą w tym samym studiu).

Bardziej "klasycznie" Masecki zagrał w niedzielę, na koncercie Warszawskiej Orkiestry Rozrywkowej w Polin, gdzie pod wodzą Pawła Szamburskiego kameralna inkarnacja WOR zaprezentowała przedwojenne przeboje napisane przez Żydów. Masecki pojawił się mniej więcej w połowie na minirecital ragtime'ów, którego kulminacją był Nikodem, którego trzy dni później słuchałem w studiu Lutosławskiego.

sobota, 25 lipca 2015

Miejcie na nich oko: Resina



Solowe utwory Karoliny Rec, trójmiejskiej wiolonczelistki (możecie ją kojarzyć z Cieślaka i Księżniczek, grała z Olivierem Heimem, Michałem Bielą, czy Nathalie and the Loners) są zawieszone między ilustracją a abstrakcją. Przywołują obrazy natury, spokojnej i pozornie statecznej, choć w rzeczywistości bardzo dynamicznej. To tylko część prawdy, bo muzyka Karoliny jest wielowymiarowa i nieoczywista. Czasem zbliża się do piosenkowej melodyjności, by zaraz zatopić się w powolnych pasażach i budowanych pieczołowicie warstwach dźwięku.

Na razie Karolina udostępniła jeden utwór z nadchodzącej płyty, ale jej koncerty z premierowym materiałem każą z niecierpliwością wypatrywać całości.


czwartek, 2 stycznia 2014

Polska 2013: miejsca 15-11

15. Angela Gaber Trio - "Opowieści z Ziemi"



Sanockie trio pod przewodnictwem Angeli Gaber mającej za sobą epizod w Widymo na Facebooku określa się dość pretensjonalnie jako "polsko-kazchski proces muzyczny". Niemniej jest w tym określeniu sporo racji, utwory na debiutanckim albumie niespiesznie rozwijają się, są niczym tytułowe opowieści. Jednocześnie minimalistyczne, ale brzmiące maksymalnie dzięki nagrywaniu w kościele. Nad przeplatającymi się instrumentami króluje głos Angeli śpiewającej w sześciu językach tradycyjne piosenki. Niezwykle przejmująca płyta.

14. Kixnare - "RED"




Pięknie wydana rzecz, soczyście czerwona okładka, winyl i koperta. No ale nie o tym. W sumie wsytarczyłyby dwa słowa, by uzasadnić jej miejsce w dwudziestce "Gucci Dough", ale album częstochowskiego producenta na każdym kroku czaruje wysmakowanymi bitami.



13. Hokei - "Don't Go"




Pierwszy na liście z ziołkowych projektów. Najbardziej połamany, najbardziej mathrockowy, ale nie najgłośniejszy. Za ideę zespołu odpowiada Piotr Bukowski ze Stworów, ale stoi w cieniu, oddając głos Ziołkowi. Szkoda tylko, że dwie perkusje, za którymi siedzą Igor Nikiforow i Tomek Popowski na płycie tracą trochę mocy znanej z koncertów.



12. Marcin Masecki - "Polonezy"




Już za sam pomysł napisania polonezów na orkiestrę dętą Maseckiemu należą się ogromne brawa. A ponieważ są one skomponowane z charakterystyczną dla niego pozorancką nonszalancję i prawdziwą brawurą, słucha się ich świetnie. Nie można za to za bardzo do nich potańczyć, niemniej za odświeżenie tego skostniałego tańca i sięgnięcie po format orkiestry kojarzony bardziej ze strażakami i cygańskimi orkiestrami niż z filharmonią, czyli sięgnięcie do korzeni, Masecki ma ode mnie ogromne propsy. I lubelskie Kody za zamówienie tego projektu również.

11. Kayah - "Transoriental Orchestra"




Najbardziej w tym roku zaskoczyła mnie Kayah, która zeszłoroczną edycję festiwalu Warszawa Singera przygotowała materiał śladami Żydów. Podobnie, jak Angela Gaber śpiewa w wielu językach i podobnie nie ma w tej wielojezyczności nadekspresji, która trapi nowy album Karoliny Cichej. Na radiowe potrzeby trzy piosenki zaśpiewała po polsku na drugiej płycie, a do tego doliczmy przejmującą wersję "Warszawo ma" (porównywalną z wykonaniem Stanisławy Celińskiej) i przebojowe "EL Eliyahu", a wszystko skąpane w dźwiękach Bliskiego i Środkowego Wschodu. Pobrzmiewa tu Persja, Indie, Turcja, Grecja, Bałkany. Wielki powrót etno do głównego nurtu? Mam nadzieję.


Miejsca 20-16 tu.