piątek, 30 września 2016

Muzyczne dialekty Kaukazu


Choć Kaukaz zamieszkuje ponad 70 grup etnicznych, z których każda ma długą i interesującą historię, to o wielu z nich nie wiemy prawie nic. Ani o ich tradycjach muzycznych. Owszem, znane są w Europie mughamy z Azerbejdżanu, polifoniczne śpiewy z Gruzji, czy brzmienie armeńskiego duduka. Ale co z resztą? Jak podśpiewują sobie Czeczeni, na czym grają Awarzy? Istna terra incognita. Ciekawskim w sukurs przychodzą magia Internetu, grupki zapaleńców i nagrania terenowe.

Bułat Chalilow z kolektywu Ored Recordings (ored po czerkiesku znaczy 'piosenka'), zapytany czy zna innych dokumentalistów, wymienia inicjatywę Sayat Nova z Gruzji i przelotne wizyty Vincenta Moona, francuskiego reżysera, twórcy La Blogotheque i Petites Planetes. Są nagrania z lat sowieckich, ale one nie oddają autentyzmu. Muzyka tradycyjna jest związana z określonym miejscem, studio nagraniowe ją zabija. - mówi mi Chalilow. Ored Recordings tworzy z żoną Milaną i przyjacielem Timurem Kodzoko. Sami są Czerkiesami, narodem rozsianym po całym Kaukazie i tureckim wybrzeżu Morza Czarnego.

W stronę field recordingu zwrócili się dzięki tak awangardowym artystom, jak Jakob Kierkegaard czy Chris Watson. Oczywiście, swoją rolę odegrał też Alan Lomax, nestor etnomuzykologicznych nagrań terenowych. Chalilow w swoich działaniach kieruje się nieodpartą potrzebą zachowania tradycji. Kultura popularna dąży do homogenizacji, istnieje tylko jeden kaukaski pop, nie ma różnicy między popem osetyńskim, a abchaskim. My chcemy pokazać, że można się różnić. - tłumaczy artysta. Na Bandcampie możecie posłuchać ich pierwszych nagrań. Byli na festiwalu kultury czerkieskiej, w dagestańskiej wiosce zamieszkałej przez Laków, odwiedzili Czeczenię. W planach mają nagrania Greków Pontyjskich z Abchazji, sufickich rytuałów z Czeczenii, czerkieskiej diaspory. Nie zamykamy się na północny Kaukaz,po prostu tu żyjemy, więc tu najłatwiej nam pracować. W przyszłości chcemy nagrywać wszystko, co jest warte uwiecznienia. - mówi mi Bułat. Początkowo efekty ich działań miały ukazywać się jedynie cyfrowo. Z czasem jednak okazało się, że są chętni nadać im fizyczny wymiar.

Sayat Nova (od pierwotnej publikacji tekstu zmienili nazwę na Mountains of Tongues) skupia się właśnie na fizyczności. Za tą nazwą, imieniem wielkiego osiemnastowiecznego ormiańskiego poety i aszyka (odpowiednik minstrela), kryją się dwoje Amerykanów i jeden Gibraltarczyk. Ben Wheeler, Anna Harbaugh i Stefan Willamson-Fa działają z Tbilisi, ponieważ, jak sami mówią, stolica Gruzji jest najlepszym miejscem, by zebrać kontakty. Wśród mieszkańców są przedstawiciele prawie wszystkich mniejszości zamieszkujących kraj. Z Tbilisi łatwiej jest też dotrzeć do publikacji naukowych i istniejących już nagrań, choć nie dość, że jest ich niewiele, to jeszcze pochodzą z czasów sowieckich.

Skoro mieszkają po drugiej stronie gór, do tej pory skupiali się na Zakaukaziu, w przeciwieństwie do Ored Recordings. Poza tym, obie inicjatywy mają ze sobą wiele wspólnego. Interesują ich mniejszości, ginące tradycje. Różni ich też fakt, że efekty swoich sesji nagraniowych Sayat Nova Project wydają na nośnikach fizycznych. Na koncie mają Mountains of Tongues winyl dla L.M. Dupli-cation, wytwórni A Hawk and a Hacksaw, CDr, oraz wydany kilka tygodni temu boks czterech kaset, Kazbek. Szczęśliwie, by zapoznać się z ich pracą, nie musicie poszukiwać tych wydawnictw. Przekrojowo wygląda ich profil na Soundcloudzie, gdzie możecie posłuchać muzyki Gruzinów, Kurdów, Udynów, Tuszetyńców, gruzińskich Awarów. Niektórych z tych narodowości nikt wcześniej nie nagrywał.

Możliwe, że nie wszystkie grupy etniczne, nagrane przez Ored Recordigs i Sayat Nova Project przetrwają. Rozpłyną się wśród dominujących narodowości. I wtedy zostaną po nich tylko nagrania.

mimagazyn.pl, wrzesień 2014

Miejcie na nich oko: bezgwiezdnie


Słuchając i oglądając młodziutki zespół bezgwiezdnie w czwartek, gdy supportowali Girls Names, miałem wrażenie, że jestem świadkiem narodzin czegoś wielkiego. Jeszcze nie do końca uporządkowanego, jeszcze szukającego własnego języka, ale już wyjątkowego. Dwóch chłopaków i dziewczyna ożywiają ducha surowego, post-hardcore'u w duchu Drive Like Jehu i Unwound (zresztą z dumą przyznają się do tej inspiracji). Grają z pasją, żarem, zaangażowaniem, momentami wściekłością. Świetnie operują kontrastem i emocjami, choć czasem zdarza im się wpaść w nastoletnią pretensjonalność.

Jeszcze niedawno grali po szkołach (wystąpili nawet w murach mojego ogólniaka), a teraz stają się ważnym elementem stołecznego niezalu. Może też zabiorą się za poważne nagrywki.

niedziela, 25 września 2016

Qais Essar – "Tavern of Ruins"



Afganistan leży na skrzyżowaniu kultur i szlaków handlowych. Mieszały się tu wpływy perskie, indyjskie, chińskie, turkijskie. Hinduizm stykał się z islamem. Od lat kojarzy się przede wszystkim z wojną i religijnym fundamentalizmem, a jej wielkie muzyczne bogactwo jest prawie nieznane na Zachodzie.

Qair Essar gra na rababie, afgańskiej lutni, która, choć dzieli nazwę z perskim i arabskim smyczkowym rebabem, jest dość podobna do indyjskiego sitaru. Qais Essar zna i klasykę afgańską, i europejską, swobodnie porusza się w obu tych muzycznych idiomach i z łatwością je łączy. Najlepszym przykładem tej zręczności na Tavern of Ruin jest nieprzypadkowo wybrany na singla Poppy Flowers Bloom in the Springtime of My Love. To piosenka prawie popowa, bardzo „zachodnia”, ale jednocześnie bardzo „wschodnia”, pełna zamyślenia i melancholii. Rabab pływa nad przepiękną balladą. W połowie drogi znajduje się także rozpoczynające album Flame Eterne, w połowie zmieniające się z folkowej miniaturki do niemalże rockowego kawałka. Thaw mocno przypomina koncepcyjnie twórczość jednego z moich ulubionych muzyków, Fareda Shafinury'ego. Nieprzypadkowo, bo obaj mają podobne podejście do muzyki. Pochodzą z kultur nie tylko sobie pokrewnych (Afganistan leży przecież w strefie kultury irańskiej), ale też obaj wychowali się na Zachodzie.

Jednocześnie Essar oddaje hołd afgańskiej muzyce klasycznej. Night Flight with Singed Wings, w którym wybrzmiewa i saksofon, i harmonium, tabla, i gitary prezentuje bardzo ciekawe i osobiste do niej podejście. Blushing Dawn (Bhairavi) zgodnie z nazwą jest wariacją na temat jednej z podstawowych północnoindyjskich rag i otwiera oczy na silne związki Afganistanu z Indiami.

Tavern of Ruin to także mistyczna pocztówka z górskiego krajobrazu Afganistanu. W dźwiękach rababu odbijają się niezdobyte szczyty Hindukuszu, zapomniane przez czas wioski, ale też tętniący życiem Kabul.



poniedziałek, 19 września 2016

Historyczne graffiti


Z poprzedniego koncertu Yawning Man w Polsce pamiętam miejsce - wrocławską piwnicę Od zmierzchu do świtu - i że był to straszliwie gorący dzień. Pamiętam też, że koncert bardzo mi się podobał i to, że Mario Lalli nie dojechał do Europy. Sięgam po swoją relacją z tamtego koncertu - grali Rock formations i bas był za głośno.

Te dwie rzeczy zgadzają się z tym, co działo się w Chmurach. Też zagrali Rock formations  i też bas momentami przytłaczał wszystko. Zapamiętam jednak przede wszystkim pejzaże, jakie malowali dźwiękami. Kolorowe, jasne, pełne słońca, jak ich rodzinna pustynia. Zapamiętam, że w końcu usłyszałem przepiękny Catamaran, który najbardziej znany jest z wersji Kyussa.

***
Do Warszawy Amerykanie przyjechali promować swój najnowszy album, Historical Graffiti, będący zapisem wyjątkowej sesji. W legendarnym studiu ION w Buenos Aires do Yawning Mand dołączyli muzycy na co dzień zajmujący się tangiem. Skrzypce, bandoneon i melotron dodają nowego wymiar gitarowej muzyce tria Arce-Lalli-Stinson (które zresztą na obecnej trasie rozrosło się do kwartetu). Oczywiście, to tylko dodatki, nadal Yawning Man można rozpoznać po charakterystycznym, miękkim, rozmytym oraz po niespiesznych tempach, które podkreśla gra basu.

30 lat improwizowania wyraźnie procentuje na Historical Graffiti. Nie ma tu miejsca na nudę, a to przecież trudne zadanie, bo Yawning Man grają bardzo ilustracyjnie. Potrafią jednak utrzymać uwagę, a gdy tylko wkradają się cienie monotonii, szybko reagują wprowadzając nowe wątki w utwory. 

Najbardziej cieszą The Wind Cries Edalyn i kompozycja tytułowa, w których najbardziej słychać argentyńskich gospodarzy. W nich też najbardziej słychać, że Yawning Man mogliby grać tak bez przerwy, bez końca oddając hołd kalifornijskiej pustyni.

niedziela, 18 września 2016

Maria Usbeck - "Amparo"



Amparo, debiut mieszkającej na Brooklynie Ekwadorki, Marii Usbeck jest dziennikiem podróży do tak odległych miejsc jak Wyspa Wielkanocna, Buenos Aires, Barcelona, Lizbona, Kostaryka. Z każdego z tych miejsc Maria przywoziła nie tylko piosenki, ale i same dźwięki, nagrania terenowe, które potem wykorzystała do ilustracji swoich utworów. Wplata w nie też słowa z lokalnych języków, by jeszcze wzmocnić wrażenie przebywania w tych miejscach. Wreszcie, piosenki są ułożone chronologicznie, odzwierciedlając podróże artystki.

Amparo to zmaganie się z życiem na emigracji. Dorastając w Quito, Maria była otoczona merengue, muzyką andyjską, cumbią, ale, jak sama przyznaje, bardzie wtedy interesowało ją to, co działo się w Stanach i Wielkiej Brytanii. Do Nowego Jorku przeprowadziła się w wieku 17 lat i grała tam w Selebrities, electropopowym duecie. Jednak trzy lata temu dopadła ją spóźniona tęsknota za Ekawdorem. Równiez z tej tęsknoty zrodziło się Amparo. Maria wróciła na niej do hiszpańskiego, ale przede wszystkim wróciła do muzyki, którą odrzuciła jako nastolatka. Amparo wybrzmiewa muzyka andyjską, rytmami cumbii, tropikalną dżunglą. Ogromną rolę odgrywają tradycyjne instrumenty, a przecież w pierwszych szkicach piosenki były całkowicie elektroniczne.

Sposób, w jaki Maria łączy elektronikę z tradycją jest częścią szerszego nurtu w latynoskiej muzyce alternatywnej. Prym wiedzie tutaj Kolumbia i Argentyna. To w Buenos zrodziła się przecież cyfrowa cumbia, niezwykle płodny i fascynujący gatunek właśnie będący w połowie między pampą a roztańczonymi klubami stolicy. Amparo dość blisko jest do Amazonico Gravitante Matiego Zundela, ale jednocześnie słychać, że album wydała Cascine Records (wytwórnia odpowiedzialna chociażby za sukces Yumi Zouma). Piosenki są eleganckie, trochę wycofane i dyskretnie przebojowe.

Maria Usbeck, jeżdżąc po całym świecie "wróciła" do domu i nagrała płytę stęsknioną za Ekwadorem, płytę, która zapada na długo w pamięć.


poniedziałek, 12 września 2016

Le pays des Grands Froids



Kanada to lepsza wersja Stanów Zjednoczonych, pozbawiona ich wad. Nie ma powszechnego dostępu do broni palnej, jest publiczna i darmowa służba zdrowia, premier Justin Trudeau wydaje się całkowicie odmienny od amerykańskich polityków. Kanada ma też świetną scenę muzyczną, hojnie wspieraną przez władze państwowe, które potrafią łożyć nawet na takie zespoły jak Fucked Up. Muzyka z kraju klonowego liścia to nie tylko Neil Young, Bryan Adams, Arcade Fire, czy Japandroids. Bardzo dużo dzieje się na mniejszą skalę. Tę różnorodność i żywotność stara się pokazać warszawski minifestiwal Canada vs Poland. W zeszłym roku impreza trwała dwa dni, w tym wystąpią cztery zespoły, każdy z innej bajki. 

Mnie jednak brakuje dość ważnego elementu tej układanki pod nazwą "kanadyjska muzyka alternatywna". Zresztą brakuje go nie tylko na tej imprezie, ale po prostu w ogólnym obrazie kanadyjskiej muzyki, który dociera zagranicę. To muzyka frankofońska. Oczywiście, wszyscy znają Celine Dion, ale przecież nie o nią tu chodzi. Alternatywna muzyka po francusku z Quebecu i innych prowincji jest bardzo interesująca. Jest także zupełnie inna od muzyki anglojęzycznej. Tak inna, jak Quebec różni się od reszty kraju, czyli bardzo wyraźne są w niej wpływy metropolitarnej Francji. A kogo z tego kolorowego środowiska chciałbym najbardziej zobaczyć na takim przeglądzie?

Coeur de Pirate
O muzyce Beatrice Martin pisałem już w różnych miejscach (chociażby tutaj i tutaj). Zaczynała od prostych, krótkich piosenek na fortepian i głos (osiem lat temu), a dzisiaj jest jedną z największych gwiazd w Quebecu i coraz większą we Francji. Jedyne, czego szkoda to porzucenia francuskiego na rzecz angielskiego na zeszłorocznej "Roses".


Canailles
To jeden z tych zespołów, które zostawiają po sobie zgliszcza. Są nieprzewidywalni, są dzicy, są skorzy do awantur. Grają country, ale gdyby każdy grał tak, jak oni, to ja już dawno wyjechałbym na prerię zaganiać krowy.

Catherine Leduc
Debiutancka (i jak na razie jedyna) płyta Catherine Leduc, byłej wokalistki Tricot Machine, to idealna pozycja na nadchodzącą zimę. Przyznaję, że zapomniałem o niej na długi czas i wróciłem do niej, szukając ochłody w czasie sierpniowych upałów. Zadziałała bardzo skutecznie, swoimi aksamitnymi piosenkami, w których odbija się zimowy, pełen śniegu krajobraz.

Les Soeurs Boulay
Siostry Boulay to kolejny przedstawiciel mojej ulubionej kanadyjskiej wytwórni - Dare to Care/Grosse Boite. Wspominałem o nich tutaj przy okazji debiutu, ale to przy jego następcy, "4488 de l'amour" warto zatrzymać się na dłużej. Z niego pochodzi jedna z moich ulubionych kanadyjskich piosenek, "Fais-moi un show de boucane", która porywa już od pierwszych dźwięków akustycznej gitary.

Safia Nolin
Taki głos to skarb, a dwudziestoczteroletnia Safia Nolin, wie, jak z niego korzystać. Wokół niego plecie wyciszone, akustyczne piosenki.

Pierre Kwenders
Pochodzący z Konga raper był w 2014 roku jedną z sensacji w Montrealu (czego efektem bły nominacje do nagród Polaris i Juno). Zupełnie zasłużenie, bo jego debiutancki album "Le Dernier empereur bantou" porywa od pierwszych dźwięków, mieszając Afrykę z zimną Kanadą, a Pierre swobodnie przeskakuje między angielskim, francuskim, a linga i luba (jednymi z urzędowych języków Konga).

Caroline Savoie
Na tę pochodzącą z Nowego Brunszwiku wokalistkę i gitarzystkę trafiłem dzięki BRBRTFO, świetnemu kanałowi na YouTube, który dokumentuje muzykę fankofońską poza Quebekiem. Za dwa tygodnie wychodzi jej debiutancka płyta, na razie można posłuchać singla, "Aux alentours" i nagranego dla BRBRTFO "Premiere neige".