Dawno nie miałem takiego –
przedłużonego, ale zwykłego też – weekendu. Poczułem się, jak
przed pandemią. Przypominał o niej jedynie obowiązek noszenia maseczek.
Zacząłem
od mojej nowej-starej pasji, czyli rugby. Starej, bo jajowatą piłkę
staram się oglądac od kilku dobrych lat. Nową, bo dopiero tutaj, w
kraju, w którym jest to popularny sport, wsiąknąłem na dobre i na
tyle głęboko, że regularnie jeżdżę na mecze klubowe i – już
niedługo – reprezentacyjne, a na francuskie mistrzostwa świata za
dwa lata czekam z niecierpliwością. Tak, trochę zwariowałem na
tym punkcie. Może kiedyś napiszę o tym więcej, tym bardziej, że
już jeden kolega namawia mnie na blogowanie o jajowatej piłce.
Niestety, Stade francais przegrali z Montpellier, choć zdobyli 3
przyłożenia więcej, ale popełnili za dużo fauli. No, już nie
zamęczam was sportem.
Odzwyczaiłem
się od tłumów w muzeach, a zarówno wystawa Georgii O'Keefe w
Centre Pompidou, jak i Damiena Hirsta w Fondation Cartier były
oblegane. Choć zupełnie inne. O'Keefe w Pompidou zaprezentowano
bardzo przekrojowo – od pierwszych akwarel po ostatnie obrazy,
malowane z pomocą asystentów, gdy artystka traciła już wzrok.
Hirst w Cartierze wystawił swój najnowszy, zaskakująco klasyczny
cykl Cherry Blossoms.
Po prostu piękne obrazy kwitnących wiśni. Tylko tyle i aż tyle.
I
wreszcie muzyka. Dwa, a właściwie trzy koncerty. Najpierw w
Cartierze brukselski kwartet smyczkowy Ictus oraz organista Hampus
Lindwall. W programie kompozycje Jurga Freya, samego Lindwalla i
Ellen Arkbro. To ta ostatnia przekonała mnie, by ich zobaczyć.
Freyowski String Quartet no. 2
straszliwie mnie wymęczył, nawet jak na minimalizm jest to muzyka
po prostu nudna. Lindwall z Ictusem zagrali Brace for
Impact organisty, zupełny
kontrast do Freya. Dużo się działo w tej kompozycji, głośnej,
rozwydrzonej, trochę szczeniackiej, ale ożywczej.
Chordalities Arkbro trochę mnie
zawiodły, były zbyt poszatkowane, poszarpane.
W
Petit Bain, całorocznym odpowiedniku warszawskiej BarKi pierwsza na
scenie pojawiła się Ichiko Aoba. Sama, tylko z gitarą. Emanowała
urokiem, była kawaii.
Kawaii były też jej
piosenki, które pod tą lukrowaną warstwą były popisami nie tylko
piosenkopisarstwa Japonki, ale też jej gitarowych umiejętności.
Nie ona jednak tego wieczoru była najważniejsza.
Arooj
Aftab nagrała jedną – a może nawet tę jedyną, ciągle nie
potrafię się zdecydować – z płyt roku. Możliwe, że też i
dekady, ale o tym przekonam się za 9 lat. Vulture Prince
jest poruszająca, metafizyczną opowieścią o stracie. Na wielu
poziomach – od tego najbardziej osobistego, utraty brata po stratę,
którą odznaczają się wszyscy emigranci; życie w starej ojczyźnie
nie zatrzymuje się w miejscu, ten świat ginie bezpowrotnie,
emigrant też się zmienia. Pisałem o Vulture Prince
w samych superlatywach i zachwytach w „Czasie Kultury” i
przyznaję, że miałem ogromne oczekiwania.
Arooj
zagrała w trio z greckim kontrabasistą Petrosem Klampanisem i
szkocką harfistką Maeve Gilchrist, muzykami grającymi na albumie.
Dlatego tak dobrze rozumieli się na scenie. Skromny zespół, ale
Vulture Prince też
taka jest i kontrabas, harfa oraz głos w zupełności wystarczyły.
Gdy tylko Aftab zaintonowała swoim niskim, jedwabistym głosem
Baghon Main
wiedziałem, że ten koncert zostanie na długo w mojej pamięci. Od
głosu Pakistanki uginały się nogi i miękło serce. Przynajmniej
moje. I nie liczyło się nic innego. To, że Francuzi nie wiedzą,
czym jest wentylacja, więc klubie ledwo dało się oddychać, a
spływałem potem, jakbym był w saunie. Liczyła się tylko muzyka.
Pełna emocji, delikatna, wysublimowana i jednocześnie
bezpretensjonalna. Doskonale przemyślana, ale zostawiająca miejsce
na swobodę. Każdy popis na kontrabasie, każde odważniejsze
zagranie na harfie miało swoje uzasadnienie. Arooj często oddawała
pole swoim muzykom, ale gdy tylko sięgała po mikrofon, wiadomo
było, co jest najważniejsze. Jej głos. Żeby nie robiło się zbyt
podniośle, między utworami Arooj uprawiała prawie standup. To
chyba jedyna artystka, która mogłaby zagrać na moich dwóch
ulubionych festiwalach, Halfwayu i Globaltice.
Zagrali
cały Vulture Prince i
jeden dodatkowy utwór na bis. Osiem utworów rozłożonych na prawie
półtorej godziny. Last Night straciło
reggae'owy puls, przeszło na stronę jazzowych, klasycznych
improwizacji i to była największa zmiana. Pozostałe utwory
trzymały się w miarę blisko wersji albumowych, ale – jak już
pisałem – nie było to odgrywanie 1:1. Koncertowe wersje,
skromniejsze miały jeszcze większy ładunek transcendencji. To był
koncert na miarę wspólnego występu Kayhana Kalhora i Erdala
Erzincana na Ethno Porcie, Sharon Van Etten na Halfwayu, Alima
Qasimova na Skrzyżowaniu Kultur czy Zbiga na Offie. Zachwyt i
wzruszenie w najczystszej postaci.