Poprzednio pisałem o Johanie cztery lata temu, gdy wydawał debiutancką EPkę, Contre-jour, na której łączył części swojej złożonej tożsamości - greckie pochodzenie i marsylskie wychowanie. Teraz dokłada do tego odrobinę północnej Afryki.
Pomysł na muzykę Johan ma w zasadzie niezmienny. Jego piosenki sytuują się w rejonach electro popu i pop rapu (ale tego francuskiego), często buduje je na rytmicznym fundamencie muzyki greckiej, sięga chętnie chociażby po tsifteteli. W ten sposób tworzy lekko egzotyczną aurę. Chociaż taka “orientalność” nie jest niczym nowym na rynku francuskim - współczesny francuski pop jest przesycony arabszczyzną, Bliskim Wschodem i Afryką Zachodnią. Muzyka alternatywna również. Wystarczy wspomnieć coraz popularniejszych Mauvais Oeil, których fundamentem jest Algieria czy Murmana Tsuladze, żerującego na fascynacji postsowieckim wschodem. Murman w tę nową globalność wchodzi jako gruziński sprzedawca latających dywanów uzbrojony w saz i syntezatory.
Podobną globalność buduje Papaconstantino. Inspiracji szuka nad Morzem Śródziemnym - w Kairze, Atenach, na przedmieściach Marsylii. Ważne są dla niego też Paryż i Lyon, miejsca, gdzie wykuwał się francuski rap. Mniej otwarty jest na Stany - jak cały współczesny francuski rap, Papaconstantino spogląda raczej w stronę Afryki Północnej jako źródła inspiracji. Słychać to bardzo wyraźnie w sposobie, w jakim Johan korzysta z autotune’a - a korzysta z niego prawie bez przerwy - dużo bliżej mu do emulowania frazowania wokalistów rai niż trapowych, ślizga się melizmatami po melodiach.
Tu czas na małą dygresję - Pitchfork donosi, że muzyka arabska już zaraz globalnie wybuchnie, że słychać coraz więcej arabskich głosów. Globalnie - czyli zaczynają się interesować arabskimi wykonawcami słuchacze w Stanach. Poza jednozdaniowym wspomnieniem Umm Kulthum i Fairuz ani słowem nie zająknęli się, że Francji czy Belgii artyści z arabskiej diaspory funkcjonują od lat, że muzyka arabska jest słuchana na Globalnym Południu powszechnie, że nawet artyści niemający arabskich korzeni sięgają po elementy tej muzyki. Jak Papaconstantino właśnie. Dla Pitchforka globalne jest tylko to, co dociera do Stanów, pojawi się na radarze kulturowego hegemona.
Wróćmy jednak do Johana, niech nie zginie w mojej złości na Amerykanów. Nie poszedł w stronę rozbuchanych aranżacji, nadal gra skromnie, z oddechem. Coraz częściej sięga po buzuki, pojawia się w każdym utworze, ale jeśli bym miał określić jego muzykę jednym określeniem, byłby to jednak pop rap. Mocno słoneczny, leniwy, kolorowy. Takich zresztą dobiera gości - rad cartier w Beau temps leniwie rapuje jakby nie wyszedł ze swojej cloudrapowej banieczki. Jeśli pojawia się inspiracja Ameryką, to mocno przetworzona, dostosowana do lokalnych, śródziemnomorskich warunków. Tak samo robili pół wieku wcześniej muzycy tureccy, arabscy, kambodżańscy, latynoscy z rockiem psychodelicznym, dziś tak plastyczny jest rap. Zdobył świat i temu światu teraz się poddaje, pączkują lokalne odmiany, ciągle mutuje.
Johan wyciąga rękę do kolejnego globalnego fenomenu, reggaetonu. W Dans ma vie zderza nie tylko buzuki z Karaibami, ale jeszcze zaprasza do tej mieszanki kolumbijską wokalistkę Dreę Dury. Cały czas jednak podkreśla związek ze Śródziemnomorzem, bladobłękitnym niebem, wąskimi uliczkami, cykadami, cyprysami i piniami. W tekstach sięga po orientalizujące stereotypy i je odwraca, jak w Bricolo. Śpiewa też, że uwielbia, gdy jego kot tańczy, prawie nigdy nie jest poważny. Zawsze za to jest przebojowy.