AU zagrali w Warszawie już ponad miesiąc temu, ale nie mogłem jakoś zebrać się za spisanie tego wywiadu, który przeprowadziłem z Luke'iem Wylandem po tamtym występie. W końcu trochę zapomniany ląduje na blogu. Ostatnie pytanie nie jest przypadkowe, naprawdę zagrali w dniu urodzin Wylanda.
Spędziłeś prawie cały rok nagrywając „Both Lights”.
To było ciężkie doświadczenie. Pod koniec 2009 roku, gdy
kończyliśmy trasę koncertową, miałem bardzo dużo pomysłów na nowe piosenki, jak
powinny brzmieć i tak dalej. Musiałem znaleźć miejsce do nagrania ich,
wykorzystałem przestrzeń garażu kolegi. Spędziłem w nim 10 miesięcy, dzień w
dzień tworząc muzykę. Piosenki powstawały bardzo powoli. Wiedziałem, co
chciałem uzyskać, wszystko miałem w głowie, ale nie mogłem uzyskać
odpowiedniego brzmienia na taśmie. Trochę czasu zajęło mi przerobienie nagrań i
wydestylowanie właściwego soundu. Nigdy wczesniej nagranie płyty nie zajęło mi
tyle czasu.
Jak tworzysz piosenki?
Wiele z nich powstaje z improwizacji, gram na instrumencie i
sprawdzam, dokąd tym razem mnie zabierze. Zapętlam sekwencje lub próbuję grać
je z Daną. Piosenki zaczynają się wtedy, są jak małe ziarenko. Potem nakładam
kolejne warstwy na tę główną scieżkę. Początkowo jest ich mnóstwo, o wiele za
dużo. Praca nad piosenką polega przede wszystkim na wyrzucaniu niepotrzebnych
ścieżek. Przypomina to trochę rzeźbiarstwo. Mam wielki kawałek kamienia i
powoli go szlifuję aż nabierze właściwego kształtu.
Na „Both Lights” gra Colin Stetson, wiecznie zajęty muzyk.
Trudno było namówić?
Z Colinem grałem dawno temu w nowojorskim zespole tworzącym „awangardową
salsę”. Spotkaliśmy się w 2003 roku i od tamtej pory utrzymujemy ze sobą
kontakt. Zresztą jego pierwsza płyta wyszła w mojej poprzedniej wytwórni, więc
to nas też w pewien sposób łączyło. Po prostu napisałem do niego, że mam takie
a takie partie saksofonu i chciałbym, by je nagrał. Zgodził się bez problemu,
znalazł wolny dzień w kalendarzu i już. Jestem bardzo zaszczycony, że to
zrobił.
Dlaczego odszedłeś z poprzedniej wytwórni?
To dość długa historia. Z Aagoo współpracowałem od 2005
roku, jej szef jest moim bardzo dobrym przyjacielem. Dwa lata temu zaczął się
zastanawiać, czy prowadzenie wytwórnia ma jeszcze dla niego sens. Wiesz,
dopadło go dorosłe życie, ma żonę i trójkę dzieci, więc nie chciał ryzykować.
Obopólnie zgodziliśmy się, że nasze drogi na tej płaszczyźnie się rozejdą, ale
bardzo mi go brakuje.
AU jest obecnie duetem, ale w ostatnią trasę po Stanach
pojechaliście w trójkę.
Tak, grała z nami niesamowita wokalistka, Holland Andrews,
która powinna być tu następnym razem. Teraz niestety gra koncerty ze swoim
zespołem, Like a Villain. Właściwie w Portland gramy w piątkę, razem z małą
sekcją dętą. Gdy jeździmy w trasę po Europie, łatwiej jest podróżować małą
grupą.
Dlaczego Dana (Valatka, perkusista Jackie-O-Motherfucker) został
Twoim jedyny stałym współpracownikiem?
Znamy się już dwanaście lat, poznaliśmy się w Bostonie,
gdzie chodziłem do szkoły artystycznej, właśnie wtedy zacząłem tworzyć muzykę.
Dana nie grał od początku w AU. Po nagraniu „Verbs” w 2008, ludzie, z którymi
wtedy grałem nie mogli grać koncertów tak często, jak tego chciałem, wiesz,
mieli prawdziwą pracę i tak dalej. Dana z kolei mógłby nie wracać z trasy do
domu. Zreformowałem zespół i dostosowałem piosenki tak, by można było je zagrać
w duecie.
Wolisz grać koncerty w Europie czy USA?
W Europie (śmiech). Wydaje mi się, że to dość często odpowiedź,
ale jesteśmy tu lepiej traktowani. Może nasza muzyka lepiej działa na
Europejczyków. W Stanach jest ciężko, miejsca, w których odbywają się koncerty,
chcą przede wszystkim zarobić, więc w większości to zwykłe bary. Poza tym to
ogromny kraj i choć są w nim świetne miejsca do grania, to po drodze trzeba zagrać
w mniejszych miastach, gdzie ludzie raczej nie chodzą często na koncerty. Poza
tym, wiadomo, trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu. Dla
nas perspektywa trasy po Europie, poznawania nowych krajów i kultur jest po prostu bardzo
fascynująca.
Jaka muzyka wpływa na twoje piosenki?
Dorastałem grając muzykę klasyczną na fortepianie, przez co
uwielbiam Bacha. W liceum przerzuciłem się na jazz, improwizacje, potem miałem
fazę na bardzo eksperymentalny noise. Teraz często słucham Johna Cage’a, Steve’a
Reicha i innych współczesnych kompozytorów. Nadal jednak kocham jazz i muzykę z
całego świata. Mam ogromny szacunek do Michaela Jacksona i Puala Simona, którzy
będąc niezwykle kreatywnymi muzykami, odnieśli sukces i dotarli do milionów
ludzi. Wydaje mi się, że mój gust jest dość eklektyczny. Dana był metalowcem,
dzięki czemu jego gra na perkusji jest bardzo żywa, agresywna, fizyczna. Łącząc
te elementy i konfrontując je, przenosimy się na kolejny poziom, szczególnie na
nowej płycie.
Jakie jest twoje urodzinowe życzenie?
Nie powiem Ci, w końcu jest moje (śmiech).