Pokazywanie postów oznaczonych etykietą improwizacja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą improwizacja. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 8 listopada 2021

Warstwy piosenek

Mariá Portugal - wybaczcie ten suchar - wbrew nazwisku nie pochodzi z Portugalii, lecz z São Paulo. Od prawie 20 lat jest ważną postacią tamtejszej sceny jazzowej - jako perkusistka, producentka i kompozytorka. Erosão to jednak dopiero pierwszy album sygnowany jej nazwiskiem.

Jak wiele innych albumów wydanych w dwóch ostatnich latach Erosão ostateczny kształt zawdzięcza pandemii. Zalążki, dwie pierwsze warstwy - jak sama pisze - powstały jeszcze w 2019 roku w São Paulo. Pierwsza z nich to same kompozycje, piosenki napisane przez Marię w duchu najlepszych dokonań MPB - wysmakowane i jazzujące, skomplikowane, ale bardzo lekkie i ładne, niebanalne - i współczesnych odnowicieli gatunku. To właśnie z ich udziałem, muzyków Metá Metá, Música de Selvagem, Quarteto Solto czy 5 a Seco, powstała druga, najważniejsza warstwa Erosão. Improwizowane sesje na podstawie kompozycji, z którymi "pod pachą" Portugal na początku ubiegłego roku wybrała się do niemieckiego Moers jako Improviser in Residence lokalnego festiwalu.

W Niemczech Maria poddała nagrania kolejnym, tym razem elektronicznym obróbkom. Dodała nie tylko szumy traszki, pogłosy i efekty, pozamieniała ścieżki, powycinała partie instrumentów, inne dodała, ale przede wszystkim zajęła się głosem. Manipuluje nim podobnie jak Fatima Al Qadiri - obniżą go, podwyższa, multiplikuje. Część improwizacji z brazylijskich sesji zostawiła prawie nietknięte. jak Dois Litorais. Część, jak Telepatia w zasadzie od nowa powstała nad Renem, poskładana z różnych fragmentów.

A jednak mimo tych wszystkich warstw, dekonstrukcji materiału, jego mutacji, sercem muzyki pozostają piosenki. To bardzo piosenkowa, choć nieortodoksyjna płyta. Snująca i bujająca tak, jak tylko to w Brazylii potrafią. Kompozycje meandrują, aranżacje też, ale nie gubi się treść. To ważne, bo zbytnie eksperymentowanie, dekonstruowanie formy często skrywa brak pomysłów. A tych na szczęście Maria ma wiele. Trudno się nie zauroczyć Erosão, nie tylko w tych najdelikatniejszych, najbardziej klasycznych momentach jak Dois Litorais, ale też w tych najbardziej wymagających uwagi jak Um Olho Aberto czy O Grão da Voz z wyśmienicie poprowadzonym dialogiem instrumentów i głosów. 

Jeszcze jednym efektem pandemii jest, jak się wydaje, sam koniec albumu, dosłowny powrót do natury kojącej stresy wynikające z lockdownów, niepewności jutra. A może to ostrzeżenie, że już niedługo nie będzie takich dźwiękowych fajerwerków, że szóste wymieranie i nadchodząca katastrofa klimatyczna zmienią świat na zawsze, ekosystemy ulegną erozji. 

środa, 28 lipca 2021

Na obrzeżach x Radio Kapitał 28 VII 2021



W dzisiejszej audycji pomknęliśmy od Kairu przez Teheran do Delhi. Posłuchaliśmy wściekłego, monumentalnego transu spod Piramid, zanurzonych w perskiej klasyce dronów z wielkiej metropolii i wieczornych rag na syntezator modularny. Czyli jak zawsze spotkaliśmy się na skrzyżowaniu tradycji i nowoczesności.

1. Karkhana - Sidi Mansour
2. Saba Alizadeh - I May Never See You Again
3. Saba Alizadeh - Touch
4. Hosyar Khayyam, Bamdad  Ashfar - Yek
5. Hosyar Khayyam, Bamdad  Ashfar - Anthology
6. Arushi Jain - Richer Than Blood
7. Arushi Jain - My People Have Deep Roots

wtorek, 20 grudnia 2016

Miejcie na nich oko: Maniucha i Ksawery

fot. Tomek Kaczor


Bezkresne, spowite mgła pola, samotne drzewo. Wschodzi słońce, rozprasza mrok. Nie ma zupełnie nikogo.

Pamiętam pierwszy koncert Maniuchy Bikont i Ksawerego Wójcińskiego. Grali w Pardon, To Tu, przed koncertową premierą solowego debiutu Ksawerego. Pamiętam, ze w duecie na mnie ogromne wrażenie. Pierwotność i surowość improwizacji poleskich w połączeniu z ich pięknem i przeszywającym głosem Maniuchy sprawiały, że chciałem zatopić się w bezkresie tej muzyki. Teraz wreszcie skończyli debiutancki album, udostępnili cztery piosenki. Za pomocą jedynie głosu i kontrabasu tworzą muzykę obezwładniająco totalną, wypełniającą całą przestrzeń, ale nie duszną, wręcz przeciwnie, pełną oddechu. Coś podobnego udało się Resinie, choć Karolina do pomocy miała looper.

W totalności blisko Maniusze i Ksaweremu do Yonder Mutant Goat (skandalicznie przemilczanej), nie tylko z powodu podobnych środków, ale przede wszystkim wrażenia sięgania do najpierwotniejszych pokładów duchowości. Inne natrętne skojarzenie to Sefardix - trio braci Olesiów i Jorgosa Skoliasa, którzy z kolei sięgają po muzykę greckich Żydów sefardyjskich, choć trzeba zaznaczyć, że Maniucha i Ksawery (przynajmniej w tych czterech fragmentach) są mniej wirtuozowscy, mniej szarżujący.

Wreszcie, to kolejna odsłona dwóch bardzo bliskich mi zjawisk - odwoływania się do przyrody i ludowości oraz związanej z nią duchowości. Jest na co czekać, a jeśli Was też porwały improwizacje poleskie, możecie dołożyć się do wydania płyty. Naprawdę warto.

czwartek, 14 stycznia 2016

Paweł Szamburski - "Ceratitis capitata"



Paweł Szamburski, choć na scenie muzycznej jest obecny ponad piętnaście lat, współzakładał warszawskie wydawnictwo Lado ABC, gra w takich uznanych składach, jak Cukunft, kwartet klarnetowy Ircha, tworzy muzykę dla teatrów, filmów i słuchowisk, dopiero w tym roku zdecydował się na wydanie solowego materiału. Jest to album niezwykły.

Pięć utworów, dwa instrumenty (klarnet i klarnet basowy), cztery religie, jedna – chrześcijaństwo – występuje dwukrotnie. Warszawski muzyk sięgnął również do judaizmu, sufickiego islamu oraz bahaizmu. Ten ostatni prąd religijny jest najmłodszy, powstał w XIX-wiecznym Iranie i łączy w sobie elementy pozostałych trzech wyznań występujących na Ceratitis capitata (a także wyznań dharmicznych – hinduizmu i budddyzmu). Ta doktryna głosi jedność wszystkich religii i całej ludzkości. I ta informacja wydaje się być kluczem do odczytania debiutu Pawła Szamburskiego.

Osią wokół, której zbudowana jest Ceratitis capitata jest poszukiwanie wspólnych korzeni religii, wspólnych dla nich mistycznych doświadczeń i środków wyrazu. Dlatego w samym centrum albumu umieszczony został utwór odwołujący się do synkretycznego bahaizmu. To jednocześnie punkt kulminacyjny całości, w nim Szamburski gra najgłośniej, momentami przywodząc na myśl trąby obwieszczające Sąd Ostateczny. Natomiast klamrą spinającą solowe dzieło klarnecisty jest chrześcijaństwo. Zachodnie rozpoczyna je, a wschodnie wieńczy. Mimo dążenia do jedności, Paweł Szamburski z szacunkiem podchodzi to tych tradycji muzycznych. Każdy utwór jest autonomiczny, pełen cech charakterystycznych dla danej muzyki liturgicznej.

Ceratitis capitata jest przesiąknięta skupieniem i mistycyzmem. Dźwięki klarnetu wyłaniają się i nikną w ciszy, którą można traktować jako pełnoprawny instrument. Jej pojawienia się wyrywają z zasłuchania, ale i jednocześnie podkreślają piękno frazy wygrywanych na klarnecie. Istotne jest również miejsce nagrywania, kościół w podtarnowskich Błoniach. Akustyka świątyni potęguje wrażenie obcowania z muzyką natchnioną.

W czasach, gdy świat pędzi na złamanie karku, Ceratitis capitata ze swoim spokojem, refleksyjnym, czy wręcz medytacyjno-modlitewnym charakterem wydaje się zupełnie nie na miejscu. Jednak takie wyciszenie się, skupienie tylko na dźwiękach, odizolowanie się od nadmiaru innych bodźców jest potrzebne. To odskocznia od pędu, czas na zatrzymanie się. Przede wszystkim jest to album pełen piękna, którego nie warto marnować na podróż tramwajem.

tekst ukazał się pierwotnie na stronie iratemusic.com

piątek, 6 listopada 2015

Trafiłem na dobrych ludzi i dobry czas


Czyli po prostu siadałeś i grałeś? 
Materiał powstał na zasadzie improwizowania. Chciałem wtłoczyć ducha improwizacji w struktury piosenkowe. Brałem gitarę i nagrywałem za pierwszym podejściem. Wszystkie utwory na płycie, ich bazowa struktura to właśnie pierwsze podejście. Później dokładałem inne ścieżki, starając się, by nie było ich za dużo.
Chciałem, żeby materiał był surowy, minimalistyczny, żebym był w stanie zagrać go sam. Żeby było słychać, że zrobiła to jedna osoba nie w warunkach studyjnych. To znaczy, efekt końcowy nie jest do końca lo-fi…
Jeszcze przed wydaniem świetnej płyty, porozmawiałem z Mateuszem Franczakiem. Spotkaliśmy się w tym samym miejscu, co cztery lata temu. Rozmawialiśmy wtedy o debiucie Daktari.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Muzyka totalna

Hubert Zemler i Paweł Szpura są dwoma najbardziej zapracowanymi perkusistami na warszawskiej scenie muzyki improwizowanej. Zresztą, nie ograniczają się tylko do niej - Zemler gra z Natalią Przybysz, Neurasją, a Szpura z Wovoką. Raz na jakiś czas znajdują w swoich wypełnionych grafikach dziurę i wtedy grają razem jako Pilokatabaza.

Zemler i Szpura prezentują inne podejście do swojego instrumentu. Hubert gra przemyślanie (choć ciągle improwizuje), zdyscyplinowanie i precyzyjnie. Każdy zagrany przez niego dźwięk jest przemyślany. Zresztą, przyznawał kilkukrotnie, że większość swoich koncertów układa wcześniej w głowie. Paweł daje się porwać chwili, jego gra na pierwszy rzut ucha wydaje się chaotyczna, lecz w rzeczywistości jest bardzo poukładana i czerpie z rozmaitych tradycji, od Afryki do jazzu.

W niedzielny wieczór, w warszawskim Dwa Osiem, Zemler i Szpura zagrali koncert totalny. Swoimi zestawami i jednym ksylofonem zaprezentowali całe spektrum dźwięków. Od momentów cichych i wymagających skupienia do wręcz metalowego hałasu i intensywności. W tym występie było wszystko, techno, poważka, industrial, Afryka, Bliski Wschód, Maghreb, free jazz. Bez żadnych amplifikacji i efektów. Czysta siła akustyki.

Odmienne charaktery obu perkusistów pozwoliły na podział ról. Gra Zemlera utrzymywała wszystko w ryzach, a na tej podstawie szalał Szpura. Gdy Hubert grał na ksylofonie do głosu dochodziły silnie zrytmizowane melodie, które nadawały ciekawego oblicza temu występowi. W ciągu godziny zagrali jeden rozbudowany, wielowątkowy utwór (bo to nie była do końca wolna improwizacja) z kilkoma momentami kulminacyjnymi. Byli tak zgrani, jakby to wszystko grał jeden czteroręki perkusista. Rozumieli się praktycznie bez słów. Udało się im też to, o czym mówił mi Hubert w wywiadzie dla 3. numeru M/I (już niedługo będzie gotowy). To nie była muzyka perkusyjna, to była po prostu muzyka. Momentami talerze, bębny pocierane szczotką brzmiały bardziej jak sztuczne generatory dźwięku niż żywe instrumenty.

Swoistym postscriptum do tego magicznego wieczoru był środowy koncert w Pardon To, Tu Pawła Szpury z Pawłem Postaremczakiem. Formuła dość podobna, dwóch muzyków, bez żadnego dodatkowego nagłośnienia gra przez ponad godzinę jedną suitę, Tylko role się odwróciły, to na Szpurze leżał ciężar utrzymania wszystkiego w ryzach, a gra Postaremczaka na saksofonie była klasycznie freejazzową improwizacją. I choć był to równie dobry koncert, to jednak zabrakło tej totalności brzmienia.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Polska 2013: miejsca 5-1

5. Nor Cold - "nor cold"



 Nieoczywisty hołd złożony muzyce bałkańskich Żydów. Powstały z zachęty Mirona Zajferta, dyrektora fetiwalu Nowa Muzyka Żydowska. Lider, trębacz Olgierd Dokalski do współpracy dobrał sobie Wojtka Kwapisińskiego, Ooriego Shaleva i Zegera Vanderbussche. Określany, jako jazzowy, ale to nieprawda. To wydestylowany smutek, bałkańska sevda, uczucie, które nigdy nie gaśnie w sercu. Tęsknota brzmi w każdym dźwięku tego niezwykłego albumu.



4. Hatti Vatti - "Algebra"



Piotr Kaliński zebrał swoje dźwiękowe wspomnienia z licznych podróży do Orientu i zatopił je w dubowych brzmieniach. Muezzini, cykady, fragmenty audycji radiowych wyłaniaja się z oszczędnych, rozgrzanych, wypalonych bitów, tworząc fascynującą podróż do świata wyblakłych od Słońca barw.



3. Alameda 3 - "Późne królestwo"



Na "Późnym królestwie" najpełniej wyraża się artystyczna osobowość Kuby Ziołka AD 2013. Łączą się tu i przenikają wszystkie wątki jego zeszłorocznych wydawnictw. Drony, folki, podprogowa słowiańszczyzna, ambient, mistycyzm, kabała, black metal, podejrzliwość wobec technologii, kosmos, noise rock. Najmniej tu elementów wspólnych z "Don't Go", ale pamiętajmy, że tam najwięcej do powiedzenia miał Piotr Bukowski. Szkoda, że ten niezwykły materiał został zepchnięty w cień przez Starą Rzekę. Zupełnie na to nie zasługuje. I nie, to wysoki miejsce nie jest z mojej strony próbą rekompensaty, czy zwrócenia uwagi na debiut Alamedy. To po prostu najlepsza dotychczasowa pozycja w pokaźnym dorobku Kuby.



2. Oleś Brothers & Jorgos Skolias - "Sefardix"



 Za tym projektem stoi również Miron Zajfert.Z jego inicjatywy spotkali się nietypowi instrumentaliści z nietuzinkowym wokalistą, by na nowo odkryć muzykę greckich Sefardyjczyków. Do dyspozycji mieli tylko kontrabas, perkusję i głos. Nie odgrywali, lecz, podobnie, jak Nor Cold reinterpretowali materiał źródłowy. Pozostali bliżej tradycji, nie bojąc się jednocześnie wycieczek w stronę współczesnej muzyki improwizowanej. Przy użyciu skromnych środków osiągnęli maksymalny efekt.

1. Hera & Hamid Drake - "Seven Lines"



Ekipa Wacława Zimpla była w zeszłym roku bezkonkurencyjna. W składzie poszerzonym o Raphaela Rogińskiego i Macieja Cierlińskiego ze specjalnym udziałem jednego z najbardziej cenionych free jazzowych perkusistów, Hamida Drake'a Hera zagrała na Krakowskiej Jesieni Jazzowej. To nagranie tego niezwykłego wydarzenia. Pięć kompozycji, opartych na tradycyjnych melodiach  z różnych stron świata. Jest Beludżystan, Indie, Tybet, Japonia, Rosja. Ale nie tylko. W miarę rozwoju improwizacji do mozaiki dołączają kolejne rejony, kolejne tropy. Mnie najbardziej zachwyca "Afterimages", które zmieniają się w saharyjski jam prowadzony przez Rogińskiego. Do tego ekstatyczne zatracenie się w muzyce, bardzo pierwotne w swojej istocie sprawia, że od "Seven Lines" mimo jej pokaźnych rozmiarów oderwać się nie sposób. Klękajcie narody.







Poprzednie piątki tu, tu i tu.

piątek, 22 listopada 2013

Tatvamasi - Parts of Entirety


Debiut lubelskiego kwartetu jest wyjątkowy z kilku powodów. Po pierwsze, został wydany w Cuneiform Records, zasłużonej wytwórni dla poszukującej muzyki. Są pierwszym wykonawcą z Polski w ich katalogu. Po drugie, został zarejestrowany na żywo w studiu. Po trzecie wreszcie, jest powrotem Grzegorza Lesiaka (znanego z folkowej Orkiestry św. Mikołaja) do muzyki po kilkuletniej przerwie.

Tatvamasi, choć nazwę zaczerpnęli z filozofii hinduskiej, od folku i etno przez większość czasu trzymają się na dystans. Oprócz grającego na gitarze Lesiaka w skład zespołu wchodzą Tomasz Piątek na saksofonie, basista Łukasz Downar i perkusista Krzysztof Redos. Każdy z innym bagażem doświadczeń muzycznych. Skoro mają taki i skład i nagrywają dla Cuneiform, można by się spodziewać, ze będą grać jazz. To nie do końca prawda. Lublinianie często wychodza poza jego ramy. Blisko im w tym nieortodoskyjnym podejściu do Niechęci, czy Daktari, podobnie, jak u tych dwóch młodych warszawskich ekip, u fundamentów muzyki Tatvamasi leży rockowa wrażliwość. Nie jest to wychylenie prog rockowe, zbyt duży nacisk kładą na wolność improwizacji, zatracając się w niej. Poruszają się po niej ze swobodą muzyków free jazzowych, ale pamiętają o względnej przystępności,

W początkowych fragmentach „Rhubarb” przenoszą się w stronę bluesa, by potem na jazzowej grze perkusji bawić się w żonglerkę motywami. Trzeba im przyznać, że żadnego nie eksploatują zbyt dlugo, mimo rozbudowanych utworów nie dają się nudzić słuchaczowi. Rozpoczynający album „Unsettled Cyclists Peleton” pokazuje bardziej rockową stronę zespołu, podobnie „Shape Suggestion” zaczynające się od trzęsienia ziemi i powoli cichnące, by w końcówce wyzwolić skumulowaną energię. W „An Eccentric Introvert in a Study Filled with Broken Mirrors” do głosu najmocniej dochodzi jazz, niestety, ten jedenastominutowy utwór jest zbyt poszarpany, zbyt nastawiony na indywidualne popisy i ratuje go tylko przepiękny, melancholijny motyw pod koniec. Jeszcze potężniejszy, bo trwający prawie kwadrans"Astreopeos" rozkręca się powoli, nie rozłażąc się przy tym i dochodzi do quasi-afrobeatu. I wreszcie, na sam koniec zostawili zgrabne "Buy 2, Take 3.

"Parts of Entirety", mimo drobnych potknięć jest albumem fascynującym, unurzanym w eksperymentach i improwizacji.




poniedziałek, 18 listopada 2013

Nierówno pod sufitem



Czym jest wolna improwizacja? Co z niej wynika? Czy zupełna wolność dla muzyki jest czymś dobrym? Co daje rytualność? Jak mocno można zatracić się w muzyce? Dlaczego niepowtarzalność występów jest ważniejsza od rutyny? Próbą odpowiedzi na te pytania jest kolejny bootleg (album, nagranie, koncert) Mszy świętej w Altonie, czyli kIRka i Wojtka Kwapisińskiego.

Kompakt można kupić tu.

poniedziałek, 9 września 2013

Wszystko

Muzyka jest wszystkim, matematyką również. Można na nią różnie patrzeć. Jest w niej sporo matematyki, ale akurat mnie najbardziej interesuje muzyka, w którą, czy to grając, czy słuchając, możesz zanurzyć się tak głęboko, że zapominasz o tym wszystkim naokoło.
rozmawiałem z Olgierdem Dokalskim, najbardziej znanym z kIRka i Daktari. 

wtorek, 30 kwietnia 2013

How How - "Knick Knack" EP



Upiorne gmaszysko przy warszawskich Alejach Jerozolimskich, dawny szpital dziecięcy, nie jest tak opuszczone, jak wszystkim się wydawało. Mieści się tam przestrzeń artystyczna Jerozolima, jednak nawet, gdy opuszczają ją artyści, ktoś zostaje. To duchy dawno zmarłych w szpitalu małych dzieci. Nieopatrznie ktoś (nie wnikajmy już kto dokładnie) zostawił na czwartym piętrze włączony sprzęt nagrywający na noc. I duchy przyszły. Najpierw nieśmiało, jakby bały się, że jednak ktoś jeszcze został. Delikatnie trącały instrumenty, jeździły paznokciami po strunach, któreś uderzyło w bęben. Wszystko cichutko, na granicy słyszalności. Gdy nikt z żywych nie pokazywał się i są naprawdę samy, stały się bardziej śmiałe i, wydawałoby się, przypadkowe brzdąkania zmieniły się w quasi piosenki. Intymne, eteryczne, pochodzące z zaświatów, tak, jak małe zjawy.

Rano zjawili muzycy How How, by nagrać nową EPkę. Jeden z nich zauważył świecącą się lampkę przy konsoli. Gdy posłuchali tego, co nagrało się w nocy, wiedzieli, że mają świetny materiał i nie muszą niczego nagrywać.

Czy tak było? Odpowiedzcie sobie sami.