poniedziałek, 27 stycznia 2020

Kto nie dostanie Grammy za rok



Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby choć trochę obejrzeć tegoroczne rozdanie nagród Grammy. Już nawet nie chodzi o to, że ceremonia była przeraźliwie nudna, jeszcze nudniejsza niż rozdanie Oskarów. Podzielona na dwie części, podczas pierwszej rozdano nagrody w większości kategorii - od kuriozalnie szczegółowych (jak Best Tropical Latin Album, nie zmyślam) do takich, które mogłyby spokojnie zmieścić się w głównej części.

Oglądałem jednym okiem i czekałem na kategorię, która mnie interesowała najbardziej, czyli Best World Music Album, a jakże. Trafiła się na samym końcu tej pierwszej, tylko streamowanej części, kiedy rozdawali nagrody taśmowo, a chyba połowa zwycięzców odpuściła sobie obecność (i ja im się nie dziwię). Nominowani byli Altin Gun, Burna Boy, Angelique Kidjo, Nathalie Joachim i Bokante. Najbardziej kibicowałem tym pierwszym, na nagrodę najbardziej zasłużyła Natalia Joachim swoją brawurową wizją haitańskiej muzyki poważnej. Wygrała Angelique Kidjo, trzeci raz w ciągu sześciu lat, za Celię, album, na którym śpiewa piosenki kubańskiej pieśniarki Celii Cruz, przenosząc je “z powrotem” do Afryki. To niestety słabsza pozycja w dorobku Beninki, ale wybór akurat tej płyty pokazuje, że akademia lubi najbezpieczniejsze wybory. Wróć, cała ta kategoria pokazuje, że bezpieczeństwo ma pierwszeństwo. I już naprawdę nie chce mi się pisać, że jest ona bez sensu - bo mamy tu anatolijski rock, muzykę klasyczną z wpływami Haiti, afropop, muzykę afrokubańską. Zresztą, dobór nominowanych pokazuje, jak wąsko traktowana jest muzyka świata. Muzyka latynoska raz się w niej się nie mieści, ma swoje własne kategorie, czasem trafiają się nominacje chociażby dla Caetano Veloso. Muzyka indyjska, chińska, środkowoazjatycka, arabska czy turecka pojawiają się incydentalnie w postaci naprawdę najważniejszych i najoczywistszych postaci. Dlatego obecność wśród nominowanych Altin Gun zaskakuje, ale chyba jest wypadkiem przy pracy niż zwiastunem nowej ery.

A już tak na marginesie - o tym, jak była to straszna ceremonia najlepiej świadczy występ Angelique Kidjo, która dwoiła się i troiła na scenie, żeby to zblazowane i znudzone towarzystwo choć trochę rozruszać.

Kibicowałem też Rosalii, szczególnie w kategorii Best New Artist, ale okazało się, że była bez szans w starciu z Billie Eilish, która w tym roku zgarnęła całą pulę (mniejsza o to, czy zasłużenie, czy niekoniecznie). Razem z siostrą nagrodę odebrał też Finneas, odpowiedzialny za produkcję When We All Fall Asleep, Where Do We Go?. Pomyślałem sobie wtedy, że już wiem, kto powinien odebrać nagrodę dla najlepszego producenta za rok. Raul Refree. Poświęciłem mu jeden odcinek audycji, ale od tamtego czasu wyszły dwa wyprodukowane przez niego albumy, a on zapowiedział kolejne.

W zasadzie, jeśli zajmujesz się muzyką tradycyjną z Półwyspu Iberyjskiego i okolic lub gitarowy folk i chcesz w swojej muzyce coś radykalnie zmienić, wypada się do niego zgłosić. No bo spójrzmy, to współpraca z nim przyniosła rozpoznawalność Rosalii w rodzimej Hiszpanii (oczywiście do światowego gwiazdorstwa, wyniosła ją El mal querer, płyta nagrana z El Guincho), to on produkuje od kilku lat albumy Lee Ranaldo, to on pomógł nagrać Richardowi Youngsowi. Stał się też twarzą eksperymentalnego podejścia do flamenco.

Jeszcze pod sam koniec zeszłego roku (ale według zasad Grammy, będzie się to liczyć do nominacji za 2020) premierę miał wspólny album Refree i Rodrigo Cuevasa, asturyjskiego wokalisty, Manual del Cortejo. To najbardziej popowa pozycja w obszernej dyskografii Refree. I, co może wydawać się trochę paradoksalne, najbliższa El mal querer. Syntetyczne dźwięki momentami wypierają gitarę, Refree z Cuevasem zostawiają często sam rytmiczny szkielet piosenek, automat perkusyjny współgra z kastanietami. Manual de cortejo zbiera muzykę z różnych regionów Hiszpanii, przede wszystkim rodzinnej Asturii Cuevasa i sąsiedniej Galicji. Rodrigo jest równie sprawnym i odważnym wokalistą, co Rosalia, łączy ich też kolorowy wizerunek. Cuevas wyciąga stare teksty, baśniowe opowieści, ale brzmieniowo jest to bardzo współczesna muzyka, pełna autotune’a, zapętleń. Im bliżej końca, tym muzyka się wygładza, nabiera krągłości w brzmieniu, ale nie traci na odwadze. Aż żal, że wyszła tak późno, bo powinna się znaleźć w większości podsumowań roku.



Powinna się w nich też znaleźć wspólna płyta Refree i Liny Cardoso Rodrigues, uznanej interpretatorki fado Amalii Rodrigues. Po latach zmagania się z tym repertuarem, potrzebowała odmiany, odświeżenia związku z tymi klasykami, które zna każdy Portugalczyk. Refree był idealnym wyborem, robił już podobne rzeczy z flamenco (nie tylko towarzysząc Rosalii, ale tez El Nino de Elche czy Sylvii Perez Cruz), choć z fado nie miał wcześniej styczności. A może właśnie dlatego ta współpraca jest tak udana. Fado to głos i gitara portugalska, nie mogą bez siebie istnieć. Co robi Refree? Stwierdza, że mu gitara zupełnie ni pasuje. Zamienia ją na baterię syntezatorów i keyboardów, pianino i akordeon. Otula nimi głos Liny. Podkreśla go dronami, delikatnymi arpeggiami, zanurza w ogromnej przestrzeni, daje mu wybrzmieć. To on ma być i jest na pierwszym planie. Nie da się od niego uwolnić, ani go zapomnieć. Głos Liny, pełen emocji, rozedrgany, łamiący się, ale silny, nie potrzebuje barwnych, skomplikowanych aranżacji, by błyszczeć. Refree to usłyszał, a że nie jest skrępowany zasadami gatunku, pozwolił sobie na taki ruch. Opłaciło się. Lina odkrywa na nowo repertuar, który zna dobrze, jak prawie nikt inny. Odkrywa przed sobą, odkrywa go dla świata.



To tylko albumy z ostatnich dwóch miesięcy (i nie wszystkie, nie wspominam tu o płycie z Richardem Youngsem). Za niecały miesiąc wychodzi wspólny album Refree i Lee Ranaldo oraz druga płyta Cocanhi, żeńskiego tria z Tuluzy zajmującego się oksytańską polifonią. Wydawać by się mogło, że Refree nie będzie miał tu dużo do roboty, to tylko wokale i perkusjonalia. A jednak właśnie w takich warunkach czuje się najlepiej i po dwóch fragmentach Puput słychać, że podkręcił muzykę dziewczyn, że razem z nim poszły w nową, nieoczekiwaną stronę. A właśnie to popychanie artystów, pomaganie im zrobienia kroku w nieznane cechuje najlepszych producentów. Do tego na szczęscie nie potrzeba Grammy.

wtorek, 21 stycznia 2020

Na obrzeżach x Radio Kapitał 21 I 2020


Wiem, że zapowiadałem audycję bardziej jako przegląd po światowych obrzeżach hip hopu, ale na koniec zaserwowałem wściekłą elektronikę, przy której techno to zabawa dla małych, grzecznych dzieci. Cóż jednak mogłem innego zrobić, skoro już zaraz do Polski na kilka koncertów przyjeżdża reprezentacja Nyege Nyege, najlepszego labelu zajmującego się afrykańską elektroniką. Na szczęście na samiusieńki koniec posłuchaliśmy trochę "klasycznego" balani, więc zwolniliśmy do jakichś 200 uderzeń na minutę. Zacząłem natomiast leniwie, od dwóch kawałków Bodikhuu z jego podwójnej EPki Rio / Bodianova, o której pisałem tutaj.

1. Bodikhuu - Rio Beach (Rio / Bodianova)
2. Bodikhuu - Nova Start (Rio / Bodianova)
3. Jaubi - Dilla Taal (For J Dilla)  (The Deconstructed Ego)
4. Grup Ses & Ethnique Punch - Kulustur (Deli Divan)
5. Grup Ses & Electro Hafiz - Mega Hafiza 2 (Varyete)
6. Johan Papaconstantino - J'amerai (Contre-Jour)
7. Muqata'a - Thakira Jama'iya (Inkanakuntu)
8. DJ Diaki - But Show DD 1 (Balani Fou)
9. Dion Zilla - From the Cave to the World (From the Cave to the World)
10. DJ Bamanan - Gnoukobala (Balani Show Super Hits: Electronic Street Parties from Mali)
11. DJ Sandji - Bacoungana  (Balani Show Super Hits: Electronic Street Parties from Mali)

środa, 15 stycznia 2020

Słoneczne peryferie


Copacabana latem. Pełna ludzi, tętniąca życiem od świtu do zmierzchu, nocą zresztą też. Dziewczyny spacerują, chłopaki grają w piłkę na piasku. Wszyscy taplają się w ciepłej wodzie Atlantyku. Opalone ciała skrzą się od soli morskiej. A wieczorem imprezy w trochę kiczowatych barach, na szczęście z dobrą muzyką. Imprezy, na których tańczy się całą noc i po których nigdy nie ma kaca.

Oczywiście, to nieprawdziwa wizja, ale taką roztoczył przede mną Bodikhuu. Rozgrzesza go to, że - podobnie jak ja - nigdy w Brazylii nie był. Na co dzień pracuje jako operator żurawia na budowach w stolicy Mongolii, Ułan Bator. Pomysł na ten album przyszedł mu podczas jazdy autobusem do pracy. Do końca zrealizował go w listopadzie 2014 roku, gdy mróz ścisnął tak bardzo, że przez sześć dni nie chodził do pracy, bo budowa stanęła. Powycinał więc sample z różnych starych brazylijskich nagrań, posklejał je, dodał bity na wysłużonym MPC. Wszystko w swoim mieszkanku w bloku z wielkiej płyty na obrzeżach Ułan Bator. W zeszłym roku do dwóch EP - Rio i Bodianova dotarł Cyrus Moussavi, irański reżyser i wydał w swoim nowym labelu, Farsi Records. Niby z Teheranu, ale tak naprawdę ze Stanów. Globalizacja w pełnej krasie.

Rio/Bodianova przypomina mi trochę Fado Music Galusa, swoim ciepłym, wakacyjnym brzmieniem. Brzmieniem przypominający "złotą godzinę", te kilka chwil przed zachodem, kiedy wszystko wydaje się idealnie piękne i sielankowe. Słychać inspiracje miękkością bitów J Dilli, tym jego niepowtarzalnym sznytem.

Bodikhuu - producent znany w swym rodzinnym kraju, dwukrotnie pojawiała się na listach rocznych bihajpa - nie musiał do Brazylii jechać, by uchwycić jej muzyczną duszę. Wystarczyły mu znane na pamięć płyty. Reszty dopełniła jego wyobraźnia. To jego Brazylia, z jego snów, błąkania się myślami w kabinie żurawia nad miastem, z którego do najbliższego morza jest dalej niż z Warszawy do Lizbony. Chociaż nie, jest otoczone morzem traw. I tak Rio/Bodianova staje się opowieścią o tęsknocie. Gdy Bodikhuu kleił te utwory, nigdy nie wyjechał ze swojego rodzinnego kraju. Może to sobie dopowiadam, znając jego historię, ale jest w tej muzyce ukryty gdzieś na trzecim planie smutek.

A może to po prostu sama natura muzyki brazylijskiej, łączącej tęsknotę wykorzenionych niewolników i saudade kolonizatorów, poczucie, że życie dzieje się gdzieś indziej, że w domu czeka tylko śmiertelna nuda. Że nikt się nie nie interesuje, oczy świata zwrócone są gdzie indziej. To chyba najmocniej łączy Bodikhuu z Brazylią, to właśnie poczucie, że jest się na peryferiach.


wtorek, 7 stycznia 2020

Na obrzeżach x Radio Kapitał 7 I 2020


Przyjrzałem się kilkorgu pionierów modernizacji tradycji i dwójce modernizatorów, którzy przekraczają dotychczasowe granice, tworząc muzykę osobną, nieprzystającą do ram gatunkowych. Pretekstem - inauguracja nowej serii Modernizations w ramach 1000Hz, najlepszego polskiego (ale tu nie mają zbyt dużej konkurencji) i wyrastającego na jedno z najciekawszych wydawnictw zajmujących się muzyką na przecięciu tradycji i nowoczesności. Do tej pory zajmowali się przede wszystkim muzyką z północnego Malawi, razem z premierą Dubin, śmiało wkroczyli na Podlasie, prezentując dokonania zespołu, który nie tylko doskonale wpisuje się w misję Modernizations, ale też jest jednym z pierwszych przedstawień przemian, jakie dokonały się w muzyce polskich mniejszości narodowych. Aż zamarzyła mi się podobna płyta zespołu złożonego z polskich Wietnamczyków, choć może ona już powstała i jak nagrania Dubin czeka na swój czas.

1. Dubiny - Cichy wieczar (Vianie Ruta)
2. Dubiny - Haj zielony haj (Vianie Ruta)
3. Katawa Singers - Ufulu (Ufulu 1991-1997)
4. Katawa Singers - Tikauwone (Ufulu 1991-1997)
5. Mamman Sani - Zara Zarakay (Taritt)
6. Abdallah Oumbadougou - Akokass (Anou Malane)
7. El Wali - The Day of the Free Nation (Tiris)
8. Antoinette Konan -  Kokoloko Tani (Antoinette Konan)
9. Moulay Ahmed El Hassani - Lgaro Ya Ould Lhram (Atlas Electric)

piątek, 3 stycznia 2020

2019: podsumowanie



Z roku na rok coraz mniej mam ochotę przygotowywać podsumowania roku. Choć słucham coraz więcej, mam wrażenie, że coraz więcej muzyki mi umyka. No, ale spróbujmy, choć ciągle dosłuchuję podsumowania beehype’a i bandcampa. Tak wyglądał 2019 rok z mojej perspektywy.

Nowa tradycja

Rok 2019, jak i poprzednie, upłynął mi pod znakiem muzyki reinterpretującej tradycję. Ten trend wybrzmiewał też w polskiej muzyce, ale nie tak głośno, jak powinien. Zaczęło się od Slavic Spirits EABS, albumu, który w nowy sposób chce opowiedzieć o słowiańskiej melancholii. O tym pomyśle mówił mi jeszcze w 2017 roku Marek Pędziwiatr. I nie kłamał, to wybitny album, ze świetnie poprowadzoną narracją i przez długi czas mój faworyt do zostania polską płytą roku. Tylko że w listopadzie cały na biało wjechał Radical Polish Ansambl ze swoim debiutem, który okazał się bezkonkurencyjny. Swoim zachwytom dawałem upust kilkukrotnie - na blogu i w GaMie, a w Dwutygodniku przeprowadziłem z nimi chyba dość wyczerpujący wywiad. Szkoda, że album RPA przeszedł niezauważony, widziałem, że pisał o nim tylko Bartek Chaciński (bo któżby inny).

W GaMie zastanawiałem się też, jak powinna brzmieć przyszłość polskiej muzyki tradycyjnej. Jeszcze zanim poznałem RPA, więc niestety nie ma o nich ani słowa, ale wspominam za to o Provinz Posen i Opli, czyli dwóch składach złożonych z muzyków zajmujących się na co dzień muzyka nietradycyjną. Ci pierwsi z sampli zszywają nową powieść o muzyce Wielkopolski, ci drudzy grają oberki z garażu na gitarę i perkusję. Ola Bilińska po przeprowadzce na Sejneńszczyznę wymieniła skład Babadag i przeniosła ich za Niemen, opierając muzykę na sutartines (które jeszcze tutaj wrócą). MSYLMA, tajemniczy wokalista i producent z Arabii Saudyjskiej połączył islamską i przedislamską poezję, tradycyjne wokalizy z R&B i lodowato chropowatą elektroniką. Na ten rok życzę sobie, żeby takich prób było coraz więcej.

Ku korzeniom

Jorgos Skolias z Jarosławem Besterem po “polsku” zinterpretowali rebetiko sprzed stu lat (a dlaczego to zrobili, Skolias opowiedział mi w sierpniu). Do rebetiko odwołuje się także Francuz Johan Papaconstantino, choć wychodzi z zupełnie innych pozycji. Wbrew pozorom te dwie płyty łączy więcej niż się wydaje, to część szerszego ruchu. Skolias i Papaconstantino pochodzą z imigranckich rodzin, w swoją muzykę wplatają tradycję starego kraju lub czynią ją jej osią. Podobnie robią Mauvais Œil, których indie rock podbity jest algierszczyzną. Nowojorska kompozytorka Natalie Joachim haitańską tradycję żeni z awangardą tak, że aż świerzbią mnie palce, żeby kupić jej Namn d’Ayiti nie bacząc na horrendalne koszty przesyłki. Derya Yıldırım & Grup Şimşek i Altın Gün głoszą ewangelię tureckiej psychodelii. Ami Dang i Amirtha Kidambi elementy muzyki hindustańskiej przenoszą odpowiednio w elektronikę/ambient i free jazz. O problemach życia w dwóch kulturach opowiedział mi Juan Wauters. El Khat, izraelska grupa, której muzycy mają korzenie w Polsce, Iraku, Włoszech i Jemenie zajmuje się dekonstrukcją muzyki z tego ostatniego kraju i wychodzi im to nadzwyczaj dobrze i przebojowo. Długo by jeszcze można wymieniać, ale dla mnie było to najważniejsze globalnie zjawisko mijającego roku.

Fałszywa egzotyka

Do elementów muzyki pozaeuropejskiej odwołują się także zespoły bez muzyków-imigrantów. Zwracają się w stronę Trzeciego Świata, wiedząc, że serce muzyki niekoniecznie bije w Nowym Jorku czy Londynie. W Polsce to przede wszystkim Gaijin Blues, którzy w tym roku wydali dwie rzeczy, obie mocno podlane fascynacją kulturą japońską i grami JRPG. Ciekawsza jest II, gdzie sample i nagrywane instrumenty są zszyte niemal niezauważalnie. Javva buduje obraz rozpadającego się świata globalnego Południa i swój wściekły post-punk podbija echami Ameryki Łacińskiej i Afryki. Włosi z Cucoma Combo budują własną wizję afrobeatu, Holendrzy z YIN YIN udają, że mieszkają gdzieś w Azji Południowo-Wschodniej. Ich rodacy z Mauskovic Dance Band zamieszkują przedmieścia Bogoty i Medellin, ale zamiast wciągać kokainę łykają LSD. Innercity Ensemble zabawili się new age’em i nagrali najbardziej piosenkową płytę w swojej karierze. Craig Leon wrócił do pozaziemskich folków po czterdziestu latach przerwy.

Z Teheranu

2019 był rokiem, w którym zdanie “najlepsza muzyka eksperymentalna pochodzi z Iranu” było prawdziwsze niż zwykle. Moja płytę roku nagrał Saba Alizadeh, którego Scattered Memories po 10 miesiącach brzmi jeszcze lepiej. Podobnie rzecz ma się z Parallel Persia Sote, który zachwycił także na żywo, w krakowskim teatrze Słowackiego. Nie wolno zapominać o działalności wydawniczej Ebtekara, pokazującego w Zabte Sote młode oblicze perskich eksperymentatorów. Kolejną świetną płytę wydał Siavash Amini. Pod koniec roku zachwyciły mnie dwie, wydawałoby się, bardziej tradycyjne płyty braci Mortazavi. A jednak obie to muzyka awangardowa, abstrakcyjna, choć zanurzona w tradycji, czyli znów to, czego w zeszłym roku słuchałem najwięcej.

Girls to the Front

Muzyka bardziej mainstreamowa miała w tym roku twarz kobiety. Bardzo dobre płyty nagrały Taylor Swift i Carly Rae Jepsen, świetną Sharon Van Etten, której porzucenie gitar na rzecz syntezatorów - trend, którym jakieś dwa lata temu zachłysnął się polski niezal - wyszło na dobre. Pod koniec roku o sobie i o zasadzie, że mniej znaczy więcej przypomniała Annie Hart. Nie pamiętam już, jak wpadłem na debiut bzu, wiem tylko, że przyciągnął mnie fakt, że wokalistka gra na lirze korbowej i dostałem najlepszy, późnoletni shoegaze. W kategorii smutnych dziewczyn z gitarami w tym roku najbardziej przekonująco wypadła Lou-Adriane Cassidy, o której chciałem i powinienem był napisać kilka słów więcej. Litku Klemetti jak zawsze psychodeliczna i zwariowana. Z dwóch płyt Big Thief wybieram Two Hands. Jedną z najpiękniejszych płyt roku nagrała Hania Rani, tak piękną, że zrecenzowałem ją dwukrotnie, raz za pomocą słów, drugi - zdjęć. Porozmawialiśmy też do wiosennego numeru Gazety Magnetofonowej, choć wydaje się, że od kwietnia minęło więcej niż rok. Nie podzielam aż tak entuzjastycznych opinii o płycie FKA Twigs, za dużo w niej ech Kate Bush i Tori Amos, ale słuchałem jej z przyjemnością.

Szumy, trzaski, eksperymenty

Swoje istnienie zakończyła jednoosobowa wytwórnia ACR, która od kilku lat dostarczała mi - razem z Mondoj - najciekawszych kaset z muzyką eksperymentalną. W zeszłym roku najbardziej zachwycił mnie Carlo Giustini nagraniami dźwięków ze swojego balkonu. Z rzeczy wydanych przez Janka i Paulinę najwięcej radości przyniosła mi pozycja ostatnia, wydana dzień przed moimi urodzinami kaseta Poly Chain. A z tytułem pierwszego utworu nie mogę się bardziej utożsamiać. Joshua Sabin zmienił litewskie sutartines w glacjalne drony i wziął mnie z zaskoczenia w październiku, kiedy - korzystając ze sprzyjającej aury - chodziłem sobie po Krakowie podczas Sacrum Profanum i pierwszego dnia Unsoundu.

Koniec jest blisko

Australia płonie, planeta się gotuje, Amazonia pod rządami Bolsonaro wycinana jest na potęgę. Nic dziwnego, że katastrofa klimatyczna i ogólniej strach przed przyszłością stały się ważnymi tematami również w muzyce już od początku roku. Co przyjdzie? Misi Furtak to właśnie płyta na te nieciekawe czasy, czasy końca starego i początku nieznanego, nowego (o tym też trochę rozmawialiśmy wiosną). Cudowne Lata i Enchanted Hunters swoje lęki ukrywają pod warstwą nostalgii za przełomem lat 80. i 90. Kółko i krzyżyk przy okazji wskazuje winnego katastrofy - nieokiełznany kapitalizm. Plan działania może robić za hymn straconego pokolenia. Jego przedstawicielem jest Adonis, który ucieka w pogłosy i echa, apokalipsę stara się przykryć rajskimi obrazkami. Jego kolega z Panów, D A V I C I I cofa się do roku 2009. I ja ich rozumiem. Na czasy po apokalipsie przygotowuje się (i nas) James Ferraro.

BNNT

BNNT w ubiegłym roku byli zjawiskiem osobnym. Najpierw igrali z samym pojęciem zespołu, oddając szyld innym artystom, by nagrali własną wersję Multiverse. Niektórzy zaproponowali “wersję producencką”, inni w ogóle nie dotykali się materiału źródłowego, tworząc zupełnie własną, autonomiczną wypowiedź. Tak zrobił Patrick Higgins, którego sylwetkę nakreśliłem w Dwutygodniku. Już w podstawowym duecie BNNT wydali najbardziej polityczną płytę roku, Middle West, o której opowiedzieli mi do zimowego numeru Gazety Magnetofonowej.

Jakość, nie ilość?

Tak wyszło, że w 2019 roku widziałem znacznie mniej koncertów niż w poprzednich latach. Na dodatek większość na festiwalach. Udało mi się za to zobaczyć kilkoro artystów, na których trochę się naczekałem. Bombino po sześciu latach przerwy, Belle & Sebastian po ośmiu, Vampire Weekend i Mdou Moctar po raz pierwszy. I do tej pory nie wiem, czy bardziej przemówiły do mnie niekończące się solówki Mdou Moctara czy Bombino. Ezra Koenig z kolegami i gościnnym występem Angelique Kidjo sprawili, że przetańczyłem ponad dwie godziny. Nic nie mogło się jednak równać z podwójną dawką Bamba Pany i Makaveliego na OFF Festivalu.

Wszystkie moje ulubione zeszłoroczne płyty znajdziecie tutaj.