piątek, 27 marca 2020

Na kwarantannie


W Dwutygodniku piszę o koncertach w czasach… dobrze wiecie, jakich. Ostatnie dwa tygodnie nie tylko spędziłem w zamknięciu, ale też śledziłem różne inicjatywy koncertów w sieci. Z tych najbardziej swoim rozmachem ujęły mnie Soundrive Online Festival (który jeszcze trwa, jutro finałowe koncerty Siksy i Woshka/Khris) i hiszpański Cuarentena Fest, który kończy się dzisiaj. A to dopiero początek, festiwale streamingowe rosną jak grzyby po deszczu.

O tym, że Hiszpanie w przeciwieństwie do Włochów grających i śpiewających na balkonach, część koncertowego życia chcą przenieść do sieci i zrobić onlajnowy, streamingowy festiwal, dowiedziałem się dzięki Oli, warszawskiej specjalistki od hiszpańskiego i fińskiego indie (koniecznie sprawdźcie jej dwie audycje w Radiu Kapitał). Żadna nazwa z lineupu nic mi nie mówiła. Zdałem się na ślepy los.

Pierwszy koncert na Cuarentenie zachwycił mnie od pierwszych chwil. Planowałem go oglądać jednym okiem, ale się nie dało. Miałem jakieś wyjątkowe szczęście, albo po prostu Hiszpanie robią świetny indie pop. W każdym razie nadająca ze swojego madryckiego mieszkania, obstawiona klawiszami, z roślinami za plecami, Caliza zagrała urzekająco naturalnie, co tylko uwypukliło jej ładne piosenki. Możliwe, że streamingi ze swoimi ograniczeniami, pomagają wybrzmieć piosenkom, bo nie ma się za czym kryć. Grała utwory ze swojego jak na razie jedynego albumu Mar del Cristal. Syntezatorowy pop Hiszpanki od razu skojarzył mi się z piosenkami Sobrenadar, są podobnie rozmyte i oniryczne. Szczęście miałem podwójne, bo od razu zagrała Call of Duty, który od razu stał się moim prywatnym przebojem. Tak, jak i Mil Piedras i prawie wszystkie pozostałe piosenki z Mar del Cristal.



Drugim największym odkryciem festiwalu jest dla mnie Evripidis & His Tragedies, czyli Evripidis Sabatis, Ateńczyk, który swoim domem nazywa Barcelonę. Wcześniej śpiewał po angielsku, ale na ostatnim albumie Μια Τρίτη στην Καντίνα wrócił do greki. Może dlatego jego słoneczny pop wydaje się jeszcze bardziej wakacyjny. Jego koncert był bardziej performatywny od w sumie skupionego występu Calizy. Może dlatego, że Evirpidisowi towarzyszył jego partner Marc Ribera, kamerzysta (i jak się okazało później, pilarz), dzięki czemu mógł się skupić na występowaniu i tańczeniu po mieszkaniu. I znów, jak w przypadku Calizy, muzyka Evripidisa zauroczyła mnie od pierwszych dźwięków.



Widziałem jeszcze kilkanaście koncertów, codziennie coś się dzieje nie tylko na Cuarentenie, kwarantanna nie pozbyła problemu nadmiaru i ciężkich wyborów, z których najmilej wspominam ten Pavvli. Ponownie uroczo amatorski, widać, że muzycy uczą się tej formy wirtualnego obcowania z widzami, że trzeba inaczej utrzymywać uwagę, nie widząc ich. A jednak taka intymna obecność to coś odświeżającego, może do łask wrócą małe, kameralne koncerty, gdy to wszystko się już skończy. Choć, oczywiście, możemy się obudzić w rzeczywistości, kiedy na koncerty w realu będą mogą sobie pozwolić najwięksi, a najmniejszym zostanie tylko internet.

środa, 18 marca 2020

Stabilna prowizorka




Melati Malay pochodzi z Indonezji, z najludniejszej wyspy świata, Jawy, Mieszka w Nowym Jorku, gdzie gra w indiepopowym zespole Young Magic. Przynajmniej raz w roku wraca na rodzinna wyspę. W 2018 roku w podróż wybrali się z nią nowojorscy koledzy Tristan Arp i Kaazi. Niedaleko rodzinnego domu Melati i jej dwóch towarzyszy rozstawili studio. Tymczasowe, tak jak tymczasowa miała być ich muzyka.

Melati już w Young Magic czerpała ze swojej rodzimej tradycji (ale nie tylko jej, razem z pochodzącym z Australii Isaakiem Emmanuelem sięgali po różne sample muzyk tradycyjnych z całego świata), czego kulminacją był wydany trzy lata temu Still Life. Z Asa Tone kontynuuje ten kierunek, ale w dużo mniej przebojowy sposób. Temporary Music stoi na rozstaju między zachodnimi eksperymentami, post-minimalizmem, ambientem a jawajską gamelanową tradycją. Skonstruowana przez nich hybryda jest bardzo naturalna, znajdowanie wspólnych mianowników między - wydawałoby się - odległymi idiomami przychodzi im niezwykle łatwo. Nie tylko dlatego, że post-minimalizm dużo zawdzięcza muzykom niezachodnim. Malay, Arp i Kaazi starają się traktować wszystkie elementy tak samo. Oczywiście, to muzyka zachodnia, ale wchodząca w dialog z gamelanem, czerpiąca z niego rytmiczne struktury czy brzmienia. Nigdy jednak nie ma wrażenia, że ten drugi element jest wciskany na siłę czy egzotycyzowany. Syntezatory i metalofony brzmią ze sobą harmonicznie, dopełniają się. Ich połączenie brzmi bardzo naturalnie.

Asa Tone grają muzykę, pełną zapętleń, powtórzeń motywów i fraz. W  ucieczce od nudy pomaga fakt, że mają zmysł do ładnych, kojących melodii. To muzyka jednocześnie wielkiego miasta, jak i samego serca lasu tropikalnego. Pełna spokoju i wytchnienia, ale gdy trzeba dynamiczna. Trochę kalejdoskopowa. Jedyne, czego trochę szkoda, to to, że utwory są krótkie, że nie pozwalają im się rozwinąć, popłynąć w nieznane. Zostawiają po sobie nieznośny niedosyt, zbyt szybko przerywają narrację.

Zgodnie z tytułem, Temporary Music można by potraktować jako wprawki, nieukończone szkice. W końcu powstały w kilka dni podczas improwizowanych sesji, z których później już w Nowym Jorku wykroili najciekawsze fragmenty. A jako wprawki można by je łatwo przeoczyć. To byłby błąd, choć nie jest to płyta idealna, warto się w nią wsłuchać i odpocząć od zgiełku codziennego życia.



wtorek, 17 marca 2020

Na obrzeżach x Radio Kapitał 17 III 2020


Dzisiaj było zdecydowanie mniej gadania niż muzyki, dlatego zmieściło się aż 12 i kawałek piosenki. Trochę marcowych nowości, sporo grania z singli. Wszystko pełne lata i radości, bo rzeczywistość jaka jest.

1. Derya Yıldırım & Grup Şimşek - Deniz Dalgasız Olmaz (Deniz Dalgasız Olmaz)
2. Marina Satti - Mantissa (Mantissa)
3. Mauvais Œil - Salam Salomé (Salam Salomé)
4. Baharat - On the Way to Wedding (The Egyptian)
5. Los Bitchos - Pista (The Great Start) (Pista (The Great Start))
6. Los Bitchos -  Frozen Margarita (Pista (The Great Start))
7. Mameen 3 - Kudreda (Kudreda)
8. Mameen 3 - Mamermaids (Kudreda)
9. Graham Mushnik featuring his Group Martini - Hoş Geldin (Peeping Through The Porthole)
10. Graham Mushnik featuring his Group Martini - Group Martini's Theme (Peeping Through The Porthole)
11. Konstantinos Aigiros - Ximeromata (To Kati Parapano)
12. Yumi Zouma - Southwark (Truth or Consequences)
13. Idrissa Soumaoro et l'Eclipse de I.J.A. - Fama Allah (Le Tioko-Tioko)

piątek, 13 marca 2020

Morska muzyka



Kocham morze. Stały rytm fal, przypływów i odpływów ma w sobie coś uspokajającego hipnotyzującego, ale też każde uderzenie fal o kamienie przypomina, że chwilowy spokój może zmienić się w niszczycielski żywioł. Nawet takie małe, niewydarzone i zimne jak Bałtyk. A może właśnie dlatego, że jest takie nietypowe, lubię je szczególnie. Najbardziej po sezonie, kiedy nawet Gdynia zapada w letarg. Miejska plaża i bulwar nadmorski w lecie pełne tak, że ledwo da się przejść, w listopadzie czy grudniu są prawie wymarłe. Zresztą, gdy jest gorąco i tłoczno, też to miasto uwielbiam.

Między innymi dlatego tak bardzo lubię Kiev Office, zespół będący emanacją Gdyni, a teraz i całego Pomorza. Już tytuł ich siódmego albumu, Nordowi Môl, wyznacza nowy kierunek, po raz pierwszy bezpośrednio sięgają do kaszubszczyzny. A to dopiero początek. Jeszcze wyraźniej niż wcześniej kierują się ku lokalności, wyciągają zapomniane historie, inspirują się historią regionu i dziewiętnastowiecznymi reportażami o życiu helskich rybaków. Michał Miegoń w dwóch utworach sięga po diabelskie skrzypce, kaszubski instrument ludowy, używany kiedyś przede wszystkim w obrzędach. Wreszcie, słychać też kaszubski, co prawda tylko w jednym fragmencie, ale to interpretacja ludowej piosenki. Na tym etapie powinniście wiedzieć, że jestem kupiony.

Nie chodzi o to, że Miegoń, Lewandowski i Wroński przebrali się w ludowe stroje, rzucili gitary w kąt i udają, że jest ten XIX wiek. Oni po prostu poszerzyli swoje inspiracje, ale nadal grają bardzo współczesny rokendrol. Trochę w tym post-punku, trochę lokalnej, trójmiejskiej sceny, szczypta noise rocka. Chyba też dali sobie więcej swobody, wydłużyli piosenki, wprowadzili miejsce na instrumentalne, momentami ilustracyjne pasaże czego apogeum jest w najlepszym fragmencie płyty, ponaddziesięciominutowej Abrazji. Zanurzyli się w Bałtyku po uszy. Jeszcze bardziej niż wcześniej w każdym dźwięku słychać wiatr od morza. Skąpane w echach gitary raz brzmią jak delikatna bryza letnim wieczorem na molo w Orłowie, innym razem to wiuga przynosząca sztorm i fale podcinające redłowski klif.





Trudno nie pisać o Nordowim Môlu bez chociażby wspomnienia o innej emanacji gdyńskości, Lonker See. Oba zespoły łączy wiele, od podobnego zakochania w rodzinnym mieście, przez Joannę Kucharską, która opuściła Kiev Office, by w całości skupić się na Lonkerach, podobny ładunek psychodelii, aż do wspólnych płyt Michał Miegonia i Bartka Borowskiego, lidera Lonker See (Jellyfishes Diary, choć ma już siedem lat to niedościgniony wzór morskiej muzyki).

Lonker See (nazwę biorą od Jeziora Łąkiego) bardziej niż na morze patrzą na kosmos i wychodzi im uduchowiony space rock ze sporą dawką jazzowych improwizacji. Tak przynajmniej było do tej pory, bo Hamza to bardziej przyziemne, osadzone na solidnych riffach granie. Jeszcze nie piosenkowe, ale już nie oparte tylko na improwizacji. Lonkersi w przeciwieństwie do Kiev Office nakładają na siebie ograniczenie szaleństwa. Pozwalają sobie na pewną przebojowość. No, przebojowość w kontekście do ich wcześniejszych odjazdów, bo takie Open & Close to Lonker See w pigułce - od melodii do hałasu przez jazzowe odloty.

Gdynia dosłownie pojawia się tylko raz, w tytule jednego utworu, ale nie da się zapomnieć, że Lonker See powstali na gruzach najbardziej gdyńskiego zespołu, 1926. Słychać w tej muzyce stocznię i port, przed oczami mam niebo pocięte trakcją trolejbusową i maszty żaglowców. Lonker See przenoszą swoje miasto w psychodeliczny świat, gdzie niebo ma wiecznie barwę taką, jak tuż po zachodzie słońca, a morze mieni się tysiącem barw.

Tęskno mi nad morze.



piątek, 6 marca 2020

Na obrzeżach x Radio Kapitał 3 III 2020



Dwa miesiące to dość czasu, by mieć już pierwsze płyty roku. Ja przynajmniej swoich kandydatów do grudniowych podsumowań mam i im poświęciłem audycję. Poza pierwszym utworem, pochodzącym z absolutnie fenomenalnego albumu Idrissy Soumaoro i zespołu złożonego z uczniów szkoły dla niewidomej młodzieży w Bamako z 1978 roku. To jednocześnie debiut Amadou & Mariam, wtedy jeszcze uczniów tej szkoły, a wkrótce jednych z największych gwiazd muzyki malijskiej. Ale to opowieść na inny czas.

1. Idrissa Soumaoro et l'Eclipse de L'I.J.A. - Nissodia (Ampsa: Le tioko-tioko)
2. Cocanha - Colorina de Rósa (Puput)
3. Cocanha - Lo castèl roge (Puput)
4. Lina_Raül Refree - Voz Amália De Nós (Lina_Raül Refree)
5. Asa Tone - Visit from Tokay (Temporary Music)
6. Tricot - 順風満帆 (真っ黒 (Makkuro))
7. Massicot - Kratt (Kratt)
8. Kiev Office - Abrazja (Nordowi Môl)
9. Siavash Amini & Saåad - Ever-Newer Waters Flow On Those Who Step Into The Same Rivers (All Lanes of Lilac Evenings)
10. Bastarda - Modzitzer (Nigunim)



wtorek, 3 marca 2020

Pustka w sercu

Przyznaję, moje ego trochę ucierpiało, kiedy Jarek Szubrycht nie wziął mnie do redakcji Gazety Magnetofonowej, przygotowując pierwszy numer kwartalnika. Tłumaczę to sobie tym, że M/I w 2015 wydało jeden numer i może była szansa na kolejne, a ja wtedy pisałem przede wszystkim tam. Ale dołożyłem się do prenumeraty. Potem napisałem do niego, czy by nie chciał, już nie pamiętam jakiego, tekstu do Red Bull Music. Odpowiedział mi, że nie, ale może bym chciał na szybko zrobić wywiad z Rebeką do GaMy. Byłem chory, ale pojechałem na Mokotów naćpany gripexem, żeby tylko zdążyć przed deadlinem. Tak się to zaczęło. Skończyło się 16 numerów (nie opuściłem żadnego) i cztery lata później. 

Przez ten czas napisałem ze trzydzieści kilka artykułów i pewnie setkę recenzji. Z każdym większym tekstem wiążą się jakieś wspomnienia. Strasznie stresowałem się wywiadem z Jackiem Urbaniakiem, dyrektorem artystycznym Ars Novej, rozmowę o kolędach z dr. Tomaszem Nowakiem przeprowadziłem w piwnicy służącej jako sala prób uniwersyteckiego zespołu gamelanowego. Karolina Rec raz krótko opowiedziała mi o swoim debiucie, przy okazji drugiej płyty usiedliśmy na dłuższą rozmowę w gorący dzień w Kulturalnej. Marka Pędziwiatra i chłopaków z EABS złapałem w biegu między telewizją a powrotem do Wrocławia. Z Hanią Rani i Misią Furtak rozmawiałem dosłownie w ostatnich dniach przed przeprowadzką, cud że się udało tak pospinać kalendarze. Wykroiłem jeden dzień wakacji, żeby znów pojechać pod Wawel i tym razem wysłuchać historii Jorgosa Skoliasa.

Mogłem napisać o prawie wszystkim, co przyszło mi do głowy, nawet najbardziej niszowym. Muzyka polskich imigrantów w Stanach Zjednoczonych z początków XX wieku? Jak najbardziej. Z chłopakami z The Spouds podsumowaliśmy 10 lat ich działalności i zmiany w warszawskim niezalu, doskonale przecież pamiętam ich pierwsze koncerty. W Krakowie ciągnąłem za języki muzyków ze Stajni Sobieski. Kornelia Binicewicz odsłoniła arkana kobiecej muzyki tureckiej sprzed pół wieku. Przedstawiłem historię Pafgens, słowackiego duetu, który powstał w Warszawie w przeddzień ich przeprowadzki do Berlina, Adama Malca, który w Polsce nie był prawie 20 lat i jest jedną z ważniejszych postaci niezalu Connecticut, Kompozytu, braterskiego duetu z Londynu. Tak, pisanie o muzykach emigrantach jakoś mi odpowiadało.

Nie potrafię wybrać swojego ulubionego tekstu. Gdybym jednak musiał, postawiłbym na rozmowę z Mrozem, który wychodził wtedy z cienia Milionów monet i w zasadzie Zewem debiutował po raz drugi. Rozmawialiśmy o tym, dlaczego tyle mu zajęło odnalezienie tego głosu i tej stylistyki, w której czuje się najlepiej.

Cztery lata, niby dużo, niby mało, ale pustka w sercu zostanie. Gazeta Magnetofonowa była ważnym miejscem, nie tylko dla mnie i osób tam piszących. Zorganizowaliśmy (no, Jarek i Tomek Doksa przede wszystkim, ja tylko się wypowiedziałem w jednym miejscu) rozdanie nagród na najlepszą polską płytę. Udało nam się pokazać, że o polskiej muzyce warto i trzeba mówić, a stwierdzenie, że coś brzmi, jak zagraniczne niekoniecznie jest komplementem. Lokalność ma swoją wartość w coraz bardziej zglobalizowanym świecie.

W ostatnim numerze ukazała się moja bardzo długa rozmowa z BNNT, ale wysłałem dwa teksty. Ten drugi, wysłany, gdy już brzmiała syrena końcowa deadline’u ostatecznie się nie zmieścił, miał się ukazać wiosną. Już się nie ukaże, a mi jest go zwyczajnie szkoda, więc możecie go przeczytać poniżej. Do Samych swoich, wspomnianego cyklu o polskich muzykach zagranicą (albo stranierich w Polsce) wysłuchałem Anki Ujmy z Loa Frida.

***


W ogóle nie miałam Francji w planach, nie myślałam o tym żeby przyjechać tu na kilka miesięcy, a co dopiero zamieszkać. Najpierw był Francuz, dopiero potem Francja. Pierre'a – wtedy jeszcze mojego przyszłego męża – ciągnęło na Wschód, w Polsce spędził dwukrotnie wakacje. Poznaliśmy się w moim rodzinnym Krakowie. Pierre wtedy planował kontynuować studia w Paryżu, doktorat z free jazzu we Francji, związkach sceny francuskiej z chicagowską. Jego plany się ziściły i po skończeniu moich studiów w Krakowie zamieszkałam z nim w Paryżu, żeby zobaczyć, jak tu jest. Nie mieliśmy planu, że na pewno zamieszkamy we Francji, równie dobrze mogliśmy zamieszkać w Polsce. W Paryżu mieszkaliśmy przez kilka lat, w trakcie studiów Pierre’a. I już w tej Francji zostaliśmy.

W Krakowie grałam w zespole Uistiti, wydaliśmy jedną płytę. Jeśli dobrze pamiętam, nazywała się tak samo, jak zespół, to było tak dawno temu. Można powiedzieć, że to moja prehistoria muzyczna. W Paryżu zaczęłam pisać własną muzykę, usamodzielniłam się muzycznie we Francji - sama skomponowałam utwory, sama je zaaranżowałam, napisałam teksty – w  Uistiti lubiłam śpiewac w gibberisch, ponieważ wychowałam się na Cocteau Twins i Dead Can Dance. Tak powstał projekt Organic, który rozpisałam na dziewięcioosobowy skład - kwartet smyczkowy, akordeon, wibrafon, kontrabas, perkusję i głos. Można go posłuchać na bandcampie. Ten bardzo ambitny projekt to wstęp do mojej samodzielnej drogi muzycznej. Pisząc te utwory, bardzo inspirowałam się muzyką amerykańskich minimalistów – przede wszystkim Stevem Reichem  – ale też Kapelą ze Wsi Warszawa. Ta mieszanka polskiego folku - tęskniłam za Polską, Kapela była dla mnie namiastką kraju - i minimalistów, tworzyła kontrast do bardzo energetycznego, szybkiego Paryża, który wtedy jeszcze był dla mnie obcy. Słuchanie muzyki repetytywnej bardzo mocno wpłynęło na powstanie i kształt Organic. Choć Organic odsłania moją trochę klasyczną i dla mnie wtedy niespodziewaną twarz, to jednak myślę, że chodzę tu swoimi drogami. Nie kształciłam się w szkołach muzycznych, jestem ambitnym samoukiem, uczę się muzyki jej słuchając, śpiewając...

Z Pierre’em dopiero teraz gramy wspólnie, w Loa Frida. On jest saksofonistą, choć od kilku ładnych lat mniej aktywnym, teraz ze mną gra na klawiszach. Ten zespół powstał po naszej wyprowadzce z Paryża. Zmęczeni Paryżem, ogromną metropolią, przenieśliśmy się na dalekie południe, do małej wioski zamieszkanej przez 100 osób. Chcieliśmy odpocząć od zgiełku. Mieszkaliśmy tam sześć lat. Loa Frida zawsze funkcjonowała jako trio – ja, Pierre i ktoś jeszcze. Ta trzecia osoba co jakiś czas się zmienia w zależności od mojej wizji, potrzeb jak i warunków osobowo-zespołowych do których musimy się dostosować. Muzycy przychodzą i odchodzą, Loa Frida trwa. Loa Frida to ja i Pierre, serce zespołu. Ja komponuję, aranżuje i piszę teksty, Pierre z moją skromną pomocą ogarnia sprawy koncertowe, subwencje, wydawnicze, przygotowuje live zespołu

Loa Frida ciągle się zmienia, tak jak zmieniam się ja i moje otoczenie. Na początku graliśmy akustycznie, popowo-folkowo, zaczęliśmy tak delikatnie również dlatego, że mieliśmy małe dziecko i nie mogliśmy głośno grać, a próby robiliśmy w domu. Jak dziecko podrosło, mogłam sobie pozwolić na więcej hałasu. Zaczęłam więcej komponować na komputerze, z myślą o większych scenach niż nasza kuchnia... Chciałam, żeby było głośniej, energetyczniej, żebym mogła się trochę wykrzyczeć. Zamieniliśmy wtedy gitary na wibrafon, który bardzo ładnie się wkomponowywał w elektroniczne aranże. Teraz już gramy z perkusją, więc jest jeszcze głośniej, jeszcze energetycznej i mogę sobie pokrzyczeć do woli, zwłaszcza że dziecko już w szkole...  Gramy tylko w trójkę, nie może być nas więcej, ze względów ekonomicznych. Im jest nas mniej na scenie, tym łatwiej nam zagrać koncert, poruszać się w tym trudnym biznesie.

Gdybym nie miała żadnych ograniczeń, to chciałabym mieć 9 osób na scenie, jak w czasach Organic. No ale jest, jak jest. Z drugiej strony, gdybym nie była zmuszona, to nie poszłabym w te rejony, nie bawiłabym się tak materią muzyczną. Pracujemy na Abletonie, zmieniamy wielokrotnie instrumenty w ramach jednego utworu. Jesteśmy w trójkę, a mamy całą orkiestrę w komputerze.

Loa Frida wydała dwie płyty – Pop Fiction w 2014, a Bipolar w 2017 nagraliśmy już po naszej przeprowadzce do Tuluzy, rodzinnego miasta Pierre’a. To spore miasto, ale nie tak wielkie jak Paryż. Na razie planujemy tutaj zostać, ta opcja jest najlepsza - trochę miasta trochę wsi.

Śpiewam przede wszystkim po angielsku, ale część Pop-fiction jest w gibberish, nieistniejącym języku, którym bardzo lubię się posługiwać. Trochę jest tak, że najpierw śpiewa się po angielsku, a potem człowiek przełamuje się, żeby zaśpiewać po polsku. Na pewno po polsku czuję się najpewniej, to w końcu mój ojczysty język. Mam nad nim największą kontrolę, wiem, jak go ułagodzić, jak sprawić, żeby był bardziej śpiewny, mniej szeleszczący. Nie próbowałam śpiewać po francusku, wolę zostać przy bezpieczniejszych opcjach – angielskim, polskim i gibberish. Nie chodzi o to, że francuski jest straszniejszy od angielskiego. Mówię po francusku na co dzień, czytam po francusku ale wydaje mi się, że rozdźwięk między pisanym a mówionym francuskim jest spory. Piosenka jest formą, która znajduje między językiem literackim a mówionym. Boję się, że pisząc po francusku teksty piosenek brzmiałyby za bardzo poetycko, za bardzo lirycznie, zbyt egzaltowanie, jeszcze nie mam odwagi na podróż tę stronę. Z angielskim jest trochę inaczej - każdy śpiewa w tym języku. Piosenka po angielsku jest po prostu łatwiejsza, można ten język wykręcać we wszystkie strony, a to i tak przejdzie.

Nowa płyta się robi, ale było kilka projektów, które opóźniły jej realizację. Napisałam muzykę do filmu-dokumentu VR Szepty/Whispers Jacka Nagłowskiego i Patryka Jordanowicza, który miał premierę na Festiwalu Filmowym w Wenecji (Pierre zmiksował dźwięk w 360°). Pracujemy nad muzyką do spektaklu, czy bardziej lektury muzycznej na podstawie Prowadź swój pług przez kości umarłych Olgi Tokarczuk, liczymy, że do końca 2020 roku projekt będzie gotowy. Piosenki na trzeci album Loa Frida mam już gotowe, zaśpiewane po polsku i angielsku. Ale czeka nas jeszcze nagranie perkusji, część wokali, mix. Na śpiewanie po polsku namówił mnie Robert Amirian, choć już pierwszą próbę podjęłam na płycie Bipolar. Pewnie będę szukać wydawcy w Polsce, jak go nie znajdziemy, to wydamy płytę sami, mamy w tym wprawę i doświadczenie. Na wiosnę chcemy wydawać pierwsze single.

Nie ukrywam, że tęsknię za Polską – nie wyjechałam, będąc dzieckiem, ale mając dwadzieścia kilka lat, od czternastu mieszkam we Francji. Czuję się tu bardzo dobrze, dobrze mi się tu pracuje i żyje, ale potrzebuję też odmiany, spotkań, wyzwań. Chcielibyśmy wyjechać z Loa Frida poza Francję, zagrać w Berlinie, Belgii czy Skandynawii, a Polska jest też naturalnym i pożądanym kierunkiem.

Nasza muzyka jest chyba trochę za zimna dla Francuzów z południa, może powinniśmy przenieść się na północ, gdzie takie skandynawskie brzmienie jest lepiej odbierane. W tym roku zagraliśmy trzy koncerty w Polsce – w Warszawie, Piotrkowie i Bielsku-Białej. Zobaczymy, co mi się uda zorganizować, gdy płyta będzie gotowa.