W sobotę jeszcze przeżywałem piątkowy, fantastyczny koncert Garbage, więc zupełnie ominęła mnie informacja, że Dry the River będzie miała support, i że będzie to tres.b, dlatego zupełnie tego nieświadom w Hydrozagadce pojawiłem się chwilę przed 20, czyli chwilę przed samym występem Brytyjczyków.
Krótkim występem bo trwał niewiele ponad 40 minut, podczas których zabrzmiały wszystkie piosenki z ich tegorocznej debiutanckiej płyty "Shallow Bed". Na bis zeszli do publiczności i zagrali jedną pioasnkę bez żadnego nagłośnienia, w stu procentach akustycznie. Hydrozagadka nadal jest najlepiej nagłośnionym klubem w Warszawie, choć ciągle jest mi w trudno uwierzyć. To tyle z takich suchych faktów.
Najbardziej podczas tego koncertu uderzyły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze rozdźwięk między ich wyglądem, a muzyką, którą grają. Najjaskrawszym tego przykładem jest basista. Wytatuowany, brodaty, miotający się po scenie, bardziej pasowałby do jakiejś post-hardcore'owej ekipy. Perkusista w podartej koszulce Danzig, wokalista rodem z jakiegoś zapomnianego grunge'owego zespołu, a tu delikatny folk. No dobrze, może trochę z tą delikatnością przesadziłem, bo przecież były momenty mocniejszego grania, ale wydawały się one tak nienaturalne i przerysowane, że trudno było traktować je poważnie. Raz nawet otarli się o bardzo stereotypowy post-rock. Śmiesznie wyglądało też, gdy wokalista wchodził na centralę w momentach największego "rocka", ale potem schodził z niej delikatnie, by nic sobie nie zrobić. Mogliby się zdecydować, w którą stronę iść, bo teraz stoją w mocnym rozkroku. Choć najzabawniej było, gdy śpiewali a capella cienkimi głosikami. Druga rzecz to ten tytułowy patos, który ze sceny wylewał się hektolitrami, jak, no właśnie, na koncercie jakichś szwedzkich post-rocków na ten przykład.
Żeby jednak nie było, podobał mi się ten koncert. Był taki, hm, fajniutki, to najlepsze słowo na jego określenie. Neilem Youngiem to oni jednak nie są.