niedziela, 2 lutego 2025

2024 - podsumowanie

Mniej pisałem, mniej słuchałem, ale coś udało się z tego roku wygrzebać.

Ku korzeniom do końca świata

Wreszcie przeczytałem Oberki do końca świata Wita Szostaka. Późno, wiem, ale chyba nie za późno. Nie wiem, czy kiedyś bym ją tak docenił. Poruszyła mnie do głębi ta powieść, zarezonowała z tym, co noszę w sobie od pewnego czasu - z przemożnym poczuciem straty, odejściem kultury wiejskiej, z której zniknięciem wymazuje się część tożsamości. Nie jestem chyba też tak pesymistyczny, jak autor. Może i ten świat rozpłynął się w przeszłości, nie ma do niego powrotu, ale to nie znaczy, że jego powidoki do nas nie docierają. Muzyka wsi ciągle jest obecna.

Zbiegła się ta lektura z uważniejszym niż zwykle przysłuchiwaniem się temu, co w polskiej muzyce czerpiącej z tradycji się działo. A działo się dużo i dobrze. Mam wrażenie, że jeszcze lepiej i ciekawiej niż w poprzednich latach. Czy to efekt Chłopów? Pewnie nie do końca, ale jeszcze nie tak dawno narzekaliśmy na popandemiczne ugettowienie muzyki folkowej, a tu coraz więcej artystów sięga do muzyki wsi. Oczywiście, niektórzy robią to od dawna, jak Radical Polish Ansambl, których nierozpoznana wieś jest muzycznym odbiciem Oberków Szostaka. Wirująca, żałobna, pełna buzujących emocji i obrazów wsi ginących we mgle. A jeśli już mowa o zamglonych krajobrazach, Raphael Rogiński (który jeszcze tu się pojawi) wrócił do regularnego, intensywnego wydawania albumów. A co jeden to lepszy. Jak mu się udało po fenomenalnym Talan nagrać magiczniejszy Žaltys, wie tylko on sam. Znów wybrał się na poszukiwanie korzeni, ale tych bliższych, nie rzuca sieci tak szeroko, skupia się na polsko-litewskim pograniczu, Suwalszczyźnie, jeziorach, z których wieczorami spływają mgły. Zostańmy na chwilę przy wirtuozach takich jak Raphael, niepopisujących się bez potrzeby, snujących opowieści, a nie szpanujący umiejętnościami. Farah Kaddour z libańskiego zespołu SANAM nagrała piękny i surowy album na buzuq, rzecz niebywała w świecie arabskim. Driss El Maloumi, choć nie musiał, znów pokazał, tym razem na tle całej orkiestry, że nie ma sobie równych w grze na oudzie. Ali Doğan Gönültaş w głosie i tamburze zawarł smutek i piękno Wschodniej Anatolii, tureckiego Kurdystanu. Album Qaisa Essara przypomina mi z kolei jedną z moich ukochanych płyt, Behind the Seas Fareda Shafinury’ego. Jest podobnie nostalgiczna, pełna światła zachodzącego słońca rozświetlającego czerwienią poszarpane szczyty, lecz bardziej klasyczna. No i afgańska, a nie irańska, z rababem w roli głównej.

Lumpeks, zespół osobowo bardziej francuski niż polski wybrał się do środkowej Polski, naszej lokalnej Owernii pozbierać melodie i teksty. Gdy zmieszał je z własnymi jazzowymi odlotami i ciągotami do destrukcji, wyciągania na wierzch szkieletu, efekt był niczym nieheblowana deska. Podobnie wywrotowo wielkopolski folklor potraktowały Tuleje. Kontrabas, perkusja, głos - tyle im wystarczyło, by ucieleśnić miejski zgiełk, w którym gdzieś pod spodem buzują wiejskie, wstydliwe korzenie mieszkańców. Piotrowi Gwaderze nie wystarczyło śledzenie i imaginowanie brzmienia wiejskich perkusistów, gdyby mieli dostęp do wczesnych syntezatorów, ale przede wszystkim zajął się innym wyobrażonym światem. Otóż zadaje sobie pytanie (na które szukał też odpowiedzi Jan Młynarski w Polu), czy oberki i polska muzyka ludowa nie zainspirowały footworku. Nie ma przypadków, są tylko znaki, a trójkowy, przypominający “krzywe koło” rytm jest podstawą i oberków i footworku (o czym mówił mi bardzo dawno temu Hubert Zemler), do tego intensywność podobna. Żeni więc Gwadera sample z polskich zespołów ludowych z Chicago z footworkiem właśnie. I wychodzą z tego takie rzeczy, że klękajcie narody. Takich alternatywnych historii chcę słuchać, takie “unowocześnianie” tradycji lubię najbardziej. WoWaKin też pobawili się oberkami, ale w zupełnie inny sposób, zapraszając do współpracy Piotra Zabrodzkiego, który dodał iście ladową dezynwolturę. Pod sam koniec roku zachwyciła mnie Donja Jeka, zbierająca pieśni o słońcu z dawnej Jugosławii i Polski i zmieniająca je w pełne dronów rytuały. Pod koniec roku cała muziarska Polska zachwyciła się wspólnym albumem Sw@dy i Niczos i bardzo dobrze, ale przecież to nie najlepsze rzeczy, które wychodzą spod ręki Podlasianki.

Jeszcze więcej dobrego niż zwykle działo się na tegorocznej Nowej Tradycji, najlepszej edycji tego konkursu od lat, ale na płytowe efekty trzeba będzie poczekać. 

Piąta strona świata


Rok zaczął się od wybornego albumu Hizbut Jamm, międzykulturowego zespołu Raphaela Rogińskiego i Madaou Ba. Krautrock, senegalska psychodelia, niepowtarzalna gra na gitarze Raphaela. Wszystko się tu zgadza. Wacław Zimpel wreszcie skończył trzeci album Saagary, mniej klubowy od poprzedniczki, mniej jazzowy od debiutu. I jak mi mówił jeszcze w 2023 roku, najlepiej łączące organiczne z syntetycznym. Brutality Garden kontynuuje tworzenie piątej strony świata, momentami bardzo plastikowej, ale bardzo żywej. Czerpią zewsząd, od muzyki brazylijskiej, angolskiej, przez gqom, po gamelan i house. Każda jedna wydana przez nich pozycja - Erva, Alameda, Monike, Maciej Maciągowski - to rzeczy przynajmniej bardzo dobre.

Po ekstremach, tym razem metalowych, porusza się Martin Kanja, niegdyś wokalista Dumy. Wszystko rytmowi podporządkowują Nidia i Valentina. Nico Jaar najpierw na bazie radiowych archiwów stworzył monumentalną dźwiękową sztukę, a potem wykroił z niej fragmenty, które można śmiało stawiać obok jego najlepszych dzieł. Piękne melodie przenikają się z tymi jego ulubionymi efektami i strukturami - pękającego szkła, przelewającej się wody. Jaar znów odwołuje się do swoich chilijskiego pochodzenia, album to do pewnego stopnia historia prawicowej dyktatury Pinocheta. Do korzeni sięga też Lara Sarkissian, w której debiucie odbija się tragiczna i krwawa historia Ormian, z rzezią z 1915 roku i przegraną wojną o Karabach w centrum. Kamilya Jubran od prawie ćwierć wieku na emigracji w Europie nie zapomniała o tragedii swojej okupowanej ojczyzny, Palestyny. Jej muzyka nie straciła nic ze swego zaangażowanego charakteru, choć wyraża się on dziś w coraz większej radykalności dźwiękowej. Tak, jak w przypadku Yoqal nagranego z Sarą Murcią.

Osobistą historię z pomocą archiwalnych nagrań śpiewanych wiadomości maltańskich emigrantów do rodzin na wyspie opowiada James Vella. Saru l-Qamar to tak przejmujący album mieszczący się gdzieś między post-rockiem, folkiem a elektroniką, że nie tylko o nim napisałem, ale też porozmawiałem z Jamesem. Dziewczyny z Tarta Relena do pieśni zebranych z całego basenu Morza Śródziemnego dodały tym razem więcej elektronicznych ozdobników, ale nie z tego powodu Es pregunta to album bardziej bezpośredni, mniej tajemniczy. Niczos z Antoniną Car zatopiły podlaską mowę w post-klasyce i delikatnej elektronice. Trochę w Toni słychać echa debiutu Resiny. Marion Cousin po dwóch albumach z reinterpretacjami muzyki hiszpańskiej przenosi się na drugą stronę półwyspu Iberyjskiego i zabiera się wespół z Eloise Denezes za wiejską Portugalię. Mamman Sani i Tropical Camel syntezatorowe wycieczki tego pierwszego zanurzyli w dubowych pogłosach. Amaka Jaji do tuareskich gitar dorzucił sufickie flety i soul, zauroczyła mnie ta płyta. Jakby wrócił Mdou Moctar z czasów, gdy chciał być Prince’em Sahary.

Wykwintne progresje akordów

Biję się w piersi, bo kiedy dostałem do odsłuchu Wschód Zachód, umknęła mi gdzieś w zalewie nieprzeczytanych maili. A gdybym poświęcił jej trochę czasu, moja polska dyszka wysłana do Wyborczej wyglądałaby inaczej. Król Słońce wziął mnie z zaskoczenia swoimi piosenkami dopiero na początku tego roku (właśnie dlatego nie robię podsumowań przed końcem roku), gdy szykowałem się do Thin Man Festivalu. Jakie to są piosenki, mówię wam. Z jednej strony harmonie jak u Skaldów, progowe ciągoty, wciskanie kilku piosenek w jedną, disco, echa chillwave’u i drugiego albumu Toro y Moi, wieczne lato, opary psychodelii, ładniejsza Tame Impala… Mój zdecydowany faworyt to Ostatnia Szansa, miotająca się między neurotycznością a błogością. Nic dziwnego, że trafili pod skrzydła Thin Mana, to miejsce dla najlepszych lokalnych niezalowców. 

Gdyby Bon Enfant urodzili się nad Wisłą, a nie gdzieś w zmrożonej Kanadzie, też by się tam wydawali. Demande speciale to ich trzeci album, o poprzednim wspominałem w podsumowaniu 2021. Cały czas siedzą w latach 70, ale teraz dodają postpunkowego nerwu. Francuzi z Keep Dancing Inc śpiewają po angielsku, ale wychodzi im to zupełnie dobrze. Skojarzenia z Phoenix przychodzą naturalnie, jednak zespół sięga szerzej - kondensują indie rock sprzed półtorej dekady od Brooklynu po scenę montrealską. Złapali mnie nie tylko na ładne piosenki, na nostalgię również. Vampire Weekend nagrali jedną z najlepszych płyt roku. Chyba już się odnaleźli po odejściu Rostama i po jednorazowej, z perspektywy czasu średnio udanej, wycieczce w stronę kalifornijskich brzmień, wrócili do Nowego Jorku i ponownie oddali hołd swojemu miastu. To album - przyzwyczaili nas do tego - pełen znaczeń i odniesień, a przy tym od pierwszej do ostatniej minuty wypełniony doskonałymi piosenkami.

Najwykwintniejszą Brazylię dostarczyła w zeszłym roku Bydgoszcz w postaci debiutu Jantaru. Kuba Ziołek nagrał piosenki godne gigantów MPB. Oxford Drama przyzwyczaili do solidności, a ja ciągle czekam, aż wypłyną na szersze wody. Należy im się. Po latach wrócił Tomek Makowiecki ze swoim nalepszym i najdojrzalszym albumem.

Wokół gitary

Ze światem pożegnali się Japandroids. Zupełnie na ten album nie czekałem, oni chyba też nie. To godne pożegnanie. Z zespołem i młodością, moją też, więc podszedłem do tej płyty bardzo uczuciowo. MJ Lenderman postanowił zostać Neilem Youngiem, Jeffem Tweedym i Willem Toledo na raz. I mu to wyszło. Fucked Up wydali ze trzy albumy, dwa średnie, jeden bardzo dobry. Friko to z jednej strony grupa rekonstrukcyjna pitchfork-core’u z okolic 2008 roku - słychać u nich wczesne Arcade Fire, Broken Social Scene, Sunset Rubdown - a z drugiej przez sporą część roku często wracałem do ich debiutu. Coraz częściej łapie mnie nostalgia. 

Mdou Moctar kontynuuje swoją antykolonialną krucjatę najmocniejszym, najgłośniejszym albumem w dyskografii. Po piętach intensywnością depczą mu Etran de l’Air, których koncert w Pardon, To Tu wycisnął ze mnie siódme poty. Lair wjechali na pełnej psychodelii, w którą wpletli elementy muzyki indonezyjskiej i mikrotony. Kit Sebastian wreszcie nagrali świetny album od samego początku do końca, idealnie wymierzając proporcje między Turcją, Brytanią, a vintage’ową Francją. Ederlezi, choć nazwa wskazywałaby na coś innego, z tego równania ucięli Turcję, ale ich debiut wchodzi bezboleśnie i chce się do niego wracać. Niestrudzony Antonis Antoniou skrzyknął kolejną ekipę, Buzz’ Ayaz, z którymi gra muzykę pancypryjską, sięgającą po Grecję i Turcję, ale też dalej - Lewant, Egipt, Maroko, Indie, a jako jedną z największych inspiracji wymienia Morphine. Hiszpanie z Mohama Saz idą dość podobnym tropem, ale są bardziej krautrockowo motoryczni. Jarzmo zarzekają się, że do nagrania Antropocenu nie użyli ani jednej gitary, ale połączyli polski folk ze stonerkami, nawet trochę doomu się tam znajdzie. Nic dziwnego, w końcu są z Krakowa. 

Spod Wawelu wyleźli też Kirszenbaum, do których mam niewytłumaczalną słabość, choć ich podkręcona narkotykami poezja i teatralna ekspresja powinna mnie odstraszyć. Polski Piach szukał anomalii. Tidiane Thiam przyniósł piękne melodie znad Senegalu. Słoneczne, błogie, słodkie, kolorowe. Pełna kolorów jest też Picaros Javvy, ale to inny ciężar gatunkowy. Dużo w ich graniu kombinowania (na coś przydaje im się dwóch perkusistów), nerwu i buntu. Kwintesencja tropikalnego punku. Prosto z Polski. A jeśli chcecie magika gitary, to Rəhman Məmmədli poleca się mocno. Mauro Durante i Justin Adams znów się spotkali, żeby posnuć te swoje angielsko-apulijsko-afrykańskie opowieści, które najlepiej sprawdzają się w pełnym słońcu.

Nadal trudno mi uwierzyć, że Steve Albini nie nagra już żadnego albumu.

Dziewczyny do przodu


Gdy Beyonce wchodziła z przytupem do mainstreamowego country, na tronie alternatywy rozsiadła się Kati Crutchfield. Tiger’s Blood to jej najlepszy album - wiem, przy każdym tak piszę, ale tym razem musicie mi uwierzyćOswoiła się z powrotem do country, pozwala sobie na coraz więcej, w piosenkach słychać swobodę, nostalgię, pogodzenie. Są tu bezkresne prerie z rzadka tylko poprzecinane nitkami autostrad, są małe miasteczka Głębokiego Południa, osiedla przyczep kempingowych, lepkie powietrze Alabamy. Jest gitara pedal steel, jest banjo, jest ten youngowski duch po prostu. Do country’owych korzeni wraca też Hurray for the Riff Raff, które zamieniło Nowy Jork na Teksas. Les hay Babies wypełniają lukę po Canailles - grają zadziorne, trochę pijackie country po francusku. Madi Diaz poszła śladami Julie Byrne, ale mniej tu tragizmu, tylko złamane serce. Myriam Gendron jak poprzednio sięgnęła po poezję i własne teksty, śpiewa trochę po angielsku, trochę po francusku. Czasem tylko gra na gitarze. I to wystarczy. St. Vincent też śpiewała w dwóch językach w zeszłym roku, a mnie się bardziej podobało, gdy robiła to po hiszpańsku. Clara Luciani trochę gorzej niż zwykle, ale to nadal bardzo dobre smutne disco.

Nikt tak pięknie nie śpiewa o nocy i pijaństwie, zagubionej miłości i stracie, jak Arooj Aftab, ale to powinniście już wiedzieć, bo powtarzam to od 2021 roku. Taka artystka zdarza się raz na pokolenie. Balansująca między światami, zmysłowa, tajemnicza na scenie i roztaczająca wizerunek prawdziwej ikony. Pakistańska Um Kulthum? Nie, chyba to na razie słowa na wyrost, mimo podobnego upodobania do ciemnych okularów. Night Reign przechyla szalę w stronę przystępnego jazzu, piosenki nabierają zwartej formy, daleko tu do rozciągniętych dźwiękowych plam Love in Exile. Mabe Fratti idzie z kolei w stronę (nie tylko) emocjonalnego ciężaru. Debiut Zseli zaczyna się tak, że po prostu miękną nogi. Jej głos owija piosenki niczym aksamit, jest ciemny i zmysłowy. Trudno przebić taki początek jak Lily of the Night, ale jej się udaje utrzymać uwagę do końca albumu. Dobrze, że Ganavya wydała w ubiegłym roku dwa albumy, bo Daughter of a Temple jest o dwie długości lepsza od Like the Sky I've Been Too Quiet. Melike Şahin wreszcie, po serii smakowitych singli, gościnnych występach i średnio udanym debiucie, dorosła do swojego potencjału. Akkor to nocny Stambuł, rejsy promem po Bosforze, spacery w szarości poranka po moście nad Złotym Rogiem, przebijające niebo wieżowce, minarety i wieża Galaty. Paulina idzie dalej w te swoje przestylizowane elektro manele, ale ja to kupuję. Jessica Pratt to kolejna podróżniczka w czasie - jest jednocześnie Francoise Hardy i Mariane Faithfull. Zoya Zafar jest z nich wszystkich chyba najsmutniejsza, a Daga Voladora uśmiecha się przez łzy.

Szumy, trzaski, plamy

Bardziej plamy dźwiękowe niż wszystko inne można usłyszeć na Sylphine Soporifera Antoniny Nowackiej. Po albumach a capella, Nowacka rzuca się w new age, ale taki zupełnie niekiczowaty (a to bardzo trudne). To trochę wymyślony, kosmiczny w folk w duchu Craiga Leona, trochę anielskie wokalizy. Julian Sartorius gra na wszystkim, co napotyka podczas swoich wędrówek po szwajcarskich Alpach, a Felicię Atkinson fascynują nie tylko dźwięki gór lodowych, ale po prostu wszystko, każdy, nawet najmniejszy, najbardziej niepozorny dźwięk. Rafał Iwański i Wojciech Zięba jako Voices of the Cosmos nasłuchują galaktyk, pulsarów i zórz. Craig Whitby i MINING muzyki szukają w danych pogodowych. Arushi Jain znów przenosi indyjskie ragi w świat syntezatorów modularnych. Dawno Temu zatrzymuje czas.

Jazz, dwa, trzy


O jazzie króciutko, bo w zeszłym roku było go w moich głośnikach mniej. Astigmatic Records kontynuują swój tryumfalny pochód. EABS reinterpretujący legendarny album Stańki i grzybowe Błoto mnie zachwyciły. Jaubi, bardziej klasyczni, bliżsi modalnemu jazzowi, trochę mniej, ale to nadal bardzo solidna płyta. Nala Sinephro porwała najmocniej, choć jej album jest z gatunku tych niepozornych.


wtorek, 3 grudnia 2024

Już nigdy nie będzie takiego zespołu

Cztery albumy, setki zagranych koncertów. I koniec, nie będzie ani jednego więcej.

Jeden z pierwszych tekstów na tym blogu to jednoakapitowa notka o Post-Nothing. Nawet nie recenzja. Po prostu pierwszy zachwyt ich debiutem, bo recenzja w Uwolnij Muzykę! była już zajęta. Zresztą gdyby nie ona, napisana przez Krzyśka, to pewnie nie pisałbym dzisiaj tego pożegnania.

Przez te piętnaście lat wielokrotnie zastanawiałem się, co jest takiego w muzyce Briana Kinga i Davida Prowse'a, że pokochałem ją tak mocno. Proste piosenki, dużo przestery, niezbyt skomplikowane, hasłowe teksty. W podrzędnej amerykańskiej mieścinie podobnych zespołów jest na pęczki. W każdym garażu spotykają się (przeważnie) chłopaki, które marzą o zostaniu gwiazdami rocka albo chociaż o wyrwaniu się na chwilę z małomiasteczkowego marazmu, zagraniu kilku koncertów. Japandroids są idealnym przykładem takie zespołu. King i Prowse założyli go na studiach. Tłukli piosenki w salce prób, sami sobie organizowali koncerty, wiedzeni marzeniem.

Tu, właśnie w tym marzycielstwie upatrywałbym sukcesu. I pewnej niewinności. Świat mógł stanąć u ich stóp, wystarczyło tylko zrobić krok. No i braterstwo. Zupełnie nietoksyczne chłopactwo, trochę naiwne, momentami głupawe, ale w tym wszystkim czyste. I to, co ładnie się nazywa po angielsku reckless abandon. Wreszcie upór.

Japandroids żyli na „pożyczonym czasie”. Post-Nothing miało być ich pierwszym i ostatnim albumem. Sfrustrowani brakiem zainteresowani dwoma epkami, zmęczeni graniem dla nikogo, postanowili, że wejdą do studia, nagrają płytę i rozejdą się każdy w swoją stronę. Nie będą jej promować, zachowają ją jako pamiątkę tamtego okresu, świadectwo własnych marzeń. King zaczął już podobno kombinować nowy skład. A potem się okazało, że te piosenki pokochała najpierw blogosfera, a potem Pitchfork, który wtedy znaczył dużo więcej niż dziś. Musieli wrócić do zespołu, na którym już postawii krzyżyk. Wrócili, jak gdyby nic się nie stało, rzucili się w wir koncertów po Ameryce i Europie. Zachłannie. Wiedzieli przecież, że to może być jedna szansa na – choć chwilowe – życie marzeniem. Grali tak, jakby każdy koncert miał być ich ostatnim. Tak zagrali w Powiększeniu. Klub spływał potem, oni spływali potem, ja spływałem potem i przez kolejne trzy dni nie mogłem mówić.

Wróćmy jednak do Post-Nothing. Osiem piosenek, 35 minut. Tę formułę – jak sami przyznają – podpatrzyli chociaż na Born to Run Springsteena. Stanie się wyrytą w skale zasadą dotyczącą albumów Japandroids, z wyjątkiem Fate & Alcohol, ale nie uprzedzajmy faktów. Zmulone brzmienie, buczące jak podziemne nagrania, punkowe demówki, pełne lo-fi. Pod tą warstwą kryją się proste, ale wybitne piosenki. Rozpędzone, oparte czasem na jednym akordzie. Jednocześnie bliskie noise rocka, indie i tradycji piosenkopisarskiej Toma Petty'ego i Springsteena. W tekstach pełne z jednej strony wspomnianej już młodzieńczej naiwności, a z drugiej silnej nostalgii, świadomości przemijania. W Young Hearts Spark Fire śpiewają wprost „We used to dream / Now we worry about dying”. W kilku słowach potrafili przekazać całe opowieści. Przebłyski były już na tych dwóch zapomnianych epkach, No Allegiance to the Queen czy Press Corps to jedne z najlepszych ich piosenek.

Gdy słucham Post-Nothing po piętnastu latach, to właśnie nostalgia, poczucie utraty, wygórowanych oczekiwań przemawia do mnie najmocniej.

Tropy z debiutu rozwinęli na Celebration Rock, które powstawało w bólach. W wywiadach przyznawali, że nie mają talentu, dlatego napisanie kilku piosenek zajmuje im długie miesiące, że daleko im do artystów, że się za nich nie uważają, że są bardziej rzemieślnikami, przeciętniakami. Rozbrajali tym sposobem oczekiwania. Spełnili je z nawiązką, wycyzelowali swój styl. Było jeszcze głośniej, jeszcze szybciej, jeszcze bardziej na złamanie karku. Budowali swoją mitologię wiecznego poszukiwania miejsca na świecie, ale i wiecznej celebracji życia na przekór wszystkiemu. Jest na niej Younger Us, ucieleśnienie tej drugiej, nostalgicznej twarzy duetu. Najpierw pojawiło się na jednym z trzech singli wydanych między albumami. To do dziś moja ukochana piosenka Japandroids. Nostalgiczna do bólu, z każdym kolejnym rokiem prawdziwsza. A jednocześnie pełna życia.

Celebration Rock zaczyna się i kończy dźwiękami sztucznych ogni, bo sama była fajerwerkiem. Kolorowym, błyszczącym, głośnym.

I znów rzucili się w wir trasy. Już nie popełniłem tego samego błędy i pojechałem na oba polskie koncerty. Na świeżo zapisałem sobie, że ten warszawski był lepszy. Wracałem z niego z Poznania nocnym pociągiem o jakiejś – dziś dla mnie – barbarzyńskiej godzinie, zwinięty w przedziale, próbując złapać choć chwilę snu. Miałem wtedy 24 lata.

Trasa trwała jeszcze ponad rok, a potem zamilkli, wydawało się, że na dobre. Zatrzymali się w pędzie i się rozpadli, pożyczony czas się skończył. W 2013 roku zagrali na OFFie, zrobiłem z nimi wywiad, ale zaginął w czeluściach internetu, zniknął z kolejną stroną, do której pisałem, a która się zamknęła. Tak samo jak moje recenzje ich płyt. Nie pamiętam, o czym wtedy rozmawialiśmy, a nie prowadziłem wtedy jeszcze własnego archiwum, więc nawet nie mam jak sprawdzić. Pamiętam, że biegłem na ich koncert prosto z wywiadu z Fucked Up.

Milczeli tak długo, że ja też postawiłem na nich krzyżyk. Mieli stać się wspomnieniem, symbolem moich wczesnych lat 20., w którym jak w bursztynie zatopione są tamte beztroskie chwile.

Wrócili znienacka i z płytą, która miała być – jak na ich standardy – artystowska, ambitna. Żadnych prób przeniesienia scenicznej energii do studia. Piosenki aranżowali tak, by nie dało się ich zagrać we dwóch. Zdjęli nogę z gazu i przykręcili przestery. Dodali syntezatory, gitary akustyczne. Aż chce się napisać, że dojrzeli. I tak było. Piosenki były trochę bardziej złożone, więcej było w nich heartland rocka niż punku. King zaczął opowiadać bardziej szczegółowe historie, bardzo amerykańskie. Choć nigdy nie zapomnieli Kanady.

Zmianę zwiastowała profesjonalizacja wizerunku. Zamiast przypadkowych, rozmazanych zdjęć zrobionych po koncertach, prawdziwa sesja. Jakby mówili „nagraliśmy się w piwnicach i garażach, małych przepoconych klubach. Teraz chcemy czegoś więcej”. Zmienili wytwórnię na większą, ale tak jak wcześniej nie mieli głowy do promocji. Chcieli grać koncerty. Po to nagrywali płyty, po to miesiącami męczyli się w studiu. Oczywistym było, że nie da się takiego trybu życia utrzymać na zawsze. Na Near to the Wild Heart of Life King napisał In a Body Like a Grave, duchowego następcę Younger Us. „Age is a traitor”, śpiewa w nim, „Gather the gang and make that night an ultimatum to the universe”. Ten jeden ostatni raz, a potem możemy żegnać się z młodością i marzeniami.

Wykrzykiwałem te słowa razem z nimi na koncercie w Berlinie pod koniec kwietnia 2017. W sumie było ich pięć. Dwa razy Warszawa, Poznań, Katowice, Berlin. Wspaniali byli na scenie. Nieuporządkowani, dzicy, niepowstrzymani.

A potem przyszła pandemia i zrozumiałem, że to był ostatni koncert Japandroids, jaki widziałem. Miałem nadzieję, że to nieprawda, ale podskórnie czułem, że to już koniec. Do wspomnień dołączyło Massey Fucking Hall, koncertówka z najsłynniejszej kanadyjskiej sali koncertowej.

Ponownie pogodziłem się z tym, że Japandroids to zamknięty rozdział. A oni, jak się okazało zza grobu, zapowiedzieli czwarty album. Pierwszy, na który nagrali 10 piosenek zamiast 8. By nie budzić niepotrzebnych nadziei, od razu zapowiedzieli, że żadnych koncertów nie będzie. To już koniec, drogi im się rozeszły na dobre, zmienił styl życia. Nie nadają się już na trasę. By się porządnie pożegnać, musieli skończyć album. Zagrać ten ostatni akord.

Fate and Alcohol – zdecydowanie najgorszy tytuł w historii duetu – łączy wszystkie oblicza Japandroids. Nie porywają się na wielowątkowe, piętrowe piosenki, ale i nie wracają do rzężących początków. Zaczynając nagrywać ten album, wierzyli jeszcze ma przyszłość, szukali złotego środka, Japandroids 3.0. I chyba im się to udało.

Album zaczyna się jak gdyby nigdy nic. Eye Contact High i D&T to wyciąg z Japandroids. Znajome riffy, przyśpiewki. Znowu szukają miłości, znowu topią smutki w barach. Szukają tych jedynych, choć tak naprawdę już znaleźli. Wracają do beztroskich nocy i ciężkich poranków. Niczym nie zaskakują, ale to też nigdy nie było ich ambicją. Alice zaczyna się jak kontynuacja Continuous Thunder, ale potem zmierza w stronę country rocka. Grają trochę wolniej, tak jak przyzwyczaili na Near to the Wild Heart of Life, ale nadal na 200%. Mimo że na pewnym etapie musieli wiedzieć, że to koniec.

Najbardziej znaczącą piosenką jest Upon Sober Reflection. Napisany raczej z perspektywy partnerki Kinga, a nie jego samego, wiecznie – do pewnego momentu – imprezującego. A to moment, w którym przyznaje sam przed sobą, że zespół, trasy, koncerty niekoniecznie są najważniejsze, że może przed czymś ucieka. I że czas przestać, zacząć żyć.

Fate & Alcohol i cała historia Japandroids kończy się All Bets Are Off, odą do nowego początku. Post-Nothing kończyli I Quit Girls, w którym King obiecywał, że gdy tylko zdobędzie tę jedyną, przestanie się uganiać za dziewczynami. Tutaj tę jedyną poznaje. Oczywiście w barze.

To koniec. Happy End. Brian King i Dave Prowse odnaleźli się na przestrzeni lat. Przestali uciekać, pędzić na złamanie karku. Symbolicznie zamknęli etap młodości i beztroski. Z nostalgią patrzą na przeszłość, Younger Us gra im gdzieś z tyłu głowy.

Już nigdy nie będzie takiego zespołu. I dobrze, że tak się stało, że skończyli dobrą płytą. Odchodzą tak, jak chcą. Wszystko przecież ma swój czas.

wtorek, 12 listopada 2024

Apokaliptyczny folk spod Wawelu

 

Zaczęło się od instrumentu. Nyckelharpy, kojarzącej się przede wszystkim ze Skandynawią. Ten konkretny egzemplarz wykonała Monika Sobolewska dla swojego męża, Piotra Aleksandra Nowaka. Drugą połowę zespołu stanowi Katarzyna Bobik, grająca na instrumentach perkusyjnych. Oboje też śpiewają i obiecują, że podczas nagrywania albumu nie ucierpiała żadna gitara, bo z żadnej nie korzystali. Choć czasem trudno w to uwierzyć, bo ich folk jest pełen metalowego ciężaru. Nazywają to etno stonerem, ale więcej tu mglistego, dżdżystego, jesiennego Krakowa. Błyszczącego odbitym w mokrym od listopadowego deszczu bruku światłem latarni, z delikatną nutą smogu.

O debiucie Antropocenie obszerniej piszę w Radiowym Centrum Kultury Ludowej.


środa, 16 października 2024

Trzecia międzynarodówka

Trochę czasu musiało minąć, żebym przekonał się do Kit Sebastian. Doskonale pamiętam, że ich debiut zupełnie do mnie nie przemówił. Ale może to przez zapowiedzi i opisy, że to kolejny retro anatolijski zespół. A tureckości, takiej zauważalnej od pierwszego posłuchania, powierzchniowej, w ogóle tam nie było. Była za to ładna muzyka odwołująca się do lat 60. To jednak wtedy było za mało. A potem przyszła pandemia, ja miałem za dużo czasu na słuchanie muzyki i zrozumiałem, że Kit Sebastian to świetny zespół. 

To znaczy, oni mi pomogli to zrozumieć swoim drugim albumem, Melodi. Bardziej intrygującym niż debiut, wyraźniejszym i jaśniejszym. Bardziej, zgodnie z tytułem, melodyjnym. Chciało się po prostu do niego wracać. A może to ja po prostu w pandemii osłuchany we francuskich latach 60. byłem bardziej gotowy na to, co proponują Kit Martin i Merve Erdem. Na ich trzeci album francusko-tureckiego duetu już czekałem. 

A oni jeszcze mocniej weszli w wykreowany przez siebie vintage'owy świat. I mocno go poszerzyli - obok żywych, prawie bombastycznych aranży rodem spod ręki Jean-Claude'a Vanniera czy anatolijskiego popu, pojawia się tu i Ameryka Łacińska (przede wszystkim Brazylia), przedrewolucyjny Iran, ethiojazz, Azja Południowo-Wschodnia. Wszystko oczywiście przefiltrowane przez funk, stare filmy, library music, lounge, a jednocześnie nie tracące nic na zadziorności i przebojowości. 

Choć zdarza się wymieniać Kit Sebastian jednym tchem z Altın Gün czy Deryą Yıldırım & Grup Şimşek jako wskrzeszycieli anadolu pop na Zachodzie, to nie do końca prawda. Z jednej strony, w Bul Bul najbardizej zbliżają się do rozpędzonego funku Altın Gün, nawet Merve rezygnuje ze swojej egzaltowanej maniery na rzecz melodeklamacji. Z drugiej natomiast, Kit Sebastian ciążą w stronę exotiki, tej nieokreślonej tropikalności, ale zawsze retro. Bondopodobne filmy szpiegowskie, heist movies, może nawet gangsterskie obrazy z Bollywoodu. Bliżej im do YĪN YĪN czy The Bombay Royale, bezwstydnie skaczących po mapie. Czuję też pewne pokrewieństwo z naszym rodzimym składem Jantar, bo w podobny, brazylijski sposób myślą o piosenkach. 

Kit i Merve piosenki pisali w trasie, czerpią ze swojego emigranckiego doświadczenia. Ona ponad 10 lat temu porzuciła Turcję na rzecz studiów filmowych we Włoszech, a potem osiadła w Londynie. On większość swojego życia spędził podróżując między Brytanią a Francją. I to wszystko słychać, również w tekstach pisanych po turecku i angielsku. Sam jestem w podobnej sytuacji, zawieszony między dwoma miastami w dwóch różnych krajach i może dlatego bardziej to wszystko ze mną rezonuje i dlatego tak bardzo podoba mi się ten album.

wtorek, 27 sierpnia 2024

Najintymniejsza podróż


Po Talàn, będącym podróżą w czasie i przestrzeni wokół Morza Czarnego (i dalej, do Azji Środkowej) i Hizbut Jàmm stawiającym pomosty pomiędzy krautrockiem, psychodelią a muzyką zachodniej Afryki, Raphael Rogiński wybiera się w najintymniejszą podróż – w własną przeszłość i do krainy dzieciństwa, na polsko-litewskie pogranicze, osnute mgłami i pełne magicznych jezior. 


Žaltysie piszę w Radiowym Centrum Kultury Ludowej.