Mniej pisałem, mniej słuchałem, ale coś udało się z tego roku wygrzebać.
Ku korzeniom do końca świata
Wreszcie przeczytałem Oberki do końca świata Wita Szostaka. Późno, wiem, ale chyba nie za późno. Nie wiem, czy kiedyś bym ją tak docenił. Poruszyła mnie do głębi ta powieść, zarezonowała z tym, co noszę w sobie od pewnego czasu - z przemożnym poczuciem straty, odejściem kultury wiejskiej, z której zniknięciem wymazuje się część tożsamości. Nie jestem chyba też tak pesymistyczny, jak autor. Może i ten świat rozpłynął się w przeszłości, nie ma do niego powrotu, ale to nie znaczy, że jego powidoki do nas nie docierają. Muzyka wsi ciągle jest obecna.
Zbiegła się ta lektura z uważniejszym niż zwykle przysłuchiwaniem się temu, co w polskiej muzyce czerpiącej z tradycji się działo. A działo się dużo i dobrze. Mam wrażenie, że jeszcze lepiej i ciekawiej niż w poprzednich latach. Czy to efekt Chłopów? Pewnie nie do końca, ale jeszcze nie tak dawno narzekaliśmy na popandemiczne ugettowienie muzyki folkowej, a tu coraz więcej artystów sięga do muzyki wsi. Oczywiście, niektórzy robią to od dawna, jak Radical Polish Ansambl, których nierozpoznana wieś jest muzycznym odbiciem Oberków Szostaka. Wirująca, żałobna, pełna buzujących emocji i obrazów wsi ginących we mgle. A jeśli już mowa o zamglonych krajobrazach, Raphael Rogiński (który jeszcze tu się pojawi) wrócił do regularnego, intensywnego wydawania albumów. A co jeden to lepszy. Jak mu się udało po fenomenalnym Talan nagrać magiczniejszy Žaltys, wie tylko on sam. Znów wybrał się na poszukiwanie korzeni, ale tych bliższych, nie rzuca sieci tak szeroko, skupia się na polsko-litewskim pograniczu, Suwalszczyźnie, jeziorach, z których wieczorami spływają mgły. Zostańmy na chwilę przy wirtuozach takich jak Raphael, niepopisujących się bez potrzeby, snujących opowieści, a nie szpanujący umiejętnościami. Farah Kaddour z libańskiego zespołu SANAM nagrała piękny i surowy album na buzuq, rzecz niebywała w świecie arabskim. Driss El Maloumi, choć nie musiał, znów pokazał, tym razem na tle całej orkiestry, że nie ma sobie równych w grze na oudzie. Ali Doğan Gönültaş w głosie i tamburze zawarł smutek i piękno Wschodniej Anatolii, tureckiego Kurdystanu. Album Qaisa Essara przypomina mi z kolei jedną z moich ukochanych płyt, Behind the Seas Fareda Shafinury’ego. Jest podobnie nostalgiczna, pełna światła zachodzącego słońca rozświetlającego czerwienią poszarpane szczyty, lecz bardziej klasyczna. No i afgańska, a nie irańska, z rababem w roli głównej.
Lumpeks, zespół osobowo bardziej francuski niż polski wybrał się do środkowej Polski, naszej lokalnej Owernii pozbierać melodie i teksty. Gdy zmieszał je z własnymi jazzowymi odlotami i ciągotami do destrukcji, wyciągania na wierzch szkieletu, efekt był niczym nieheblowana deska. Podobnie wywrotowo wielkopolski folklor potraktowały Tuleje. Kontrabas, perkusja, głos - tyle im wystarczyło, by ucieleśnić miejski zgiełk, w którym gdzieś pod spodem buzują wiejskie, wstydliwe korzenie mieszkańców. Piotrowi Gwaderze nie wystarczyło śledzenie i imaginowanie brzmienia wiejskich perkusistów, gdyby mieli dostęp do wczesnych syntezatorów, ale przede wszystkim zajął się innym wyobrażonym światem. Otóż zadaje sobie pytanie (na które szukał też odpowiedzi Jan Młynarski w Polu), czy oberki i polska muzyka ludowa nie zainspirowały footworku. Nie ma przypadków, są tylko znaki, a trójkowy, przypominający “krzywe koło” rytm jest podstawą i oberków i footworku (o czym mówił mi bardzo dawno temu Hubert Zemler), do tego intensywność podobna. Żeni więc Gwadera sample z polskich zespołów ludowych z Chicago z footworkiem właśnie. I wychodzą z tego takie rzeczy, że klękajcie narody. Takich alternatywnych historii chcę słuchać, takie “unowocześnianie” tradycji lubię najbardziej. WoWaKin też pobawili się oberkami, ale w zupełnie inny sposób, zapraszając do współpracy Piotra Zabrodzkiego, który dodał iście ladową dezynwolturę. Pod sam koniec roku zachwyciła mnie Donja Jeka, zbierająca pieśni o słońcu z dawnej Jugosławii i Polski i zmieniająca je w pełne dronów rytuały. Pod koniec roku cała muziarska Polska zachwyciła się wspólnym albumem Sw@dy i Niczos i bardzo dobrze, ale przecież to nie najlepsze rzeczy, które wychodzą spod ręki Podlasianki.
Jeszcze więcej dobrego niż zwykle działo się na tegorocznej Nowej Tradycji, najlepszej edycji tego konkursu od lat, ale na płytowe efekty trzeba będzie poczekać.
Piąta strona świata
Po ekstremach, tym razem metalowych, porusza się Martin Kanja, niegdyś wokalista Dumy. Wszystko rytmowi podporządkowują Nidia i Valentina. Nico Jaar najpierw na bazie radiowych archiwów stworzył monumentalną dźwiękową sztukę, a potem wykroił z niej fragmenty, które można śmiało stawiać obok jego najlepszych dzieł. Piękne melodie przenikają się z tymi jego ulubionymi efektami i strukturami - pękającego szkła, przelewającej się wody. Jaar znów odwołuje się do swoich chilijskiego pochodzenia, album to do pewnego stopnia historia prawicowej dyktatury Pinocheta. Do korzeni sięga też Lara Sarkissian, w której debiucie odbija się tragiczna i krwawa historia Ormian, z rzezią z 1915 roku i przegraną wojną o Karabach w centrum. Kamilya Jubran od prawie ćwierć wieku na emigracji w Europie nie zapomniała o tragedii swojej okupowanej ojczyzny, Palestyny. Jej muzyka nie straciła nic ze swego zaangażowanego charakteru, choć wyraża się on dziś w coraz większej radykalności dźwiękowej. Tak, jak w przypadku Yoqal nagranego z Sarą Murcią.
Osobistą historię z pomocą archiwalnych nagrań śpiewanych wiadomości maltańskich emigrantów do rodzin na wyspie opowiada James Vella. Saru l-Qamar to tak przejmujący album mieszczący się gdzieś między post-rockiem, folkiem a elektroniką, że nie tylko o nim napisałem, ale też porozmawiałem z Jamesem. Dziewczyny z Tarta Relena do pieśni zebranych z całego basenu Morza Śródziemnego dodały tym razem więcej elektronicznych ozdobników, ale nie z tego powodu Es pregunta to album bardziej bezpośredni, mniej tajemniczy. Niczos z Antoniną Car zatopiły podlaską mowę w post-klasyce i delikatnej elektronice. Trochę w Toni słychać echa debiutu Resiny. Marion Cousin po dwóch albumach z reinterpretacjami muzyki hiszpańskiej przenosi się na drugą stronę półwyspu Iberyjskiego i zabiera się wespół z Eloise Denezes za wiejską Portugalię. Mamman Sani i Tropical Camel syntezatorowe wycieczki tego pierwszego zanurzyli w dubowych pogłosach. Amaka Jaji do tuareskich gitar dorzucił sufickie flety i soul, zauroczyła mnie ta płyta. Jakby wrócił Mdou Moctar z czasów, gdy chciał być Prince’em Sahary.
Wykwintne progresje akordów
Biję się w piersi, bo kiedy dostałem do odsłuchu Wschód Zachód, umknęła mi gdzieś w zalewie nieprzeczytanych maili. A gdybym poświęcił jej trochę czasu, moja polska dyszka wysłana do Wyborczej wyglądałaby inaczej. Król Słońce wziął mnie z zaskoczenia swoimi piosenkami dopiero na początku tego roku (właśnie dlatego nie robię podsumowań przed końcem roku), gdy szykowałem się do Thin Man Festivalu. Jakie to są piosenki, mówię wam. Z jednej strony harmonie jak u Skaldów, progowe ciągoty, wciskanie kilku piosenek w jedną, disco, echa chillwave’u i drugiego albumu Toro y Moi, wieczne lato, opary psychodelii, ładniejsza Tame Impala… Mój zdecydowany faworyt to Ostatnia Szansa, miotająca się między neurotycznością a błogością. Nic dziwnego, że trafili pod skrzydła Thin Mana, to miejsce dla najlepszych lokalnych niezalowców.
Gdyby Bon Enfant urodzili się nad Wisłą, a nie gdzieś w zmrożonej Kanadzie, też by się tam wydawali. Demande speciale to ich trzeci album, o poprzednim wspominałem w podsumowaniu 2021. Cały czas siedzą w latach 70, ale teraz dodają postpunkowego nerwu. Francuzi z Keep Dancing Inc śpiewają po angielsku, ale wychodzi im to zupełnie dobrze. Skojarzenia z Phoenix przychodzą naturalnie, jednak zespół sięga szerzej - kondensują indie rock sprzed półtorej dekady od Brooklynu po scenę montrealską. Złapali mnie nie tylko na ładne piosenki, na nostalgię również. Vampire Weekend nagrali jedną z najlepszych płyt roku. Chyba już się odnaleźli po odejściu Rostama i po jednorazowej, z perspektywy czasu średnio udanej, wycieczce w stronę kalifornijskich brzmień, wrócili do Nowego Jorku i ponownie oddali hołd swojemu miastu. To album - przyzwyczaili nas do tego - pełen znaczeń i odniesień, a przy tym od pierwszej do ostatniej minuty wypełniony doskonałymi piosenkami.
Najwykwintniejszą Brazylię dostarczyła w zeszłym roku Bydgoszcz w postaci debiutu Jantaru. Kuba Ziołek nagrał piosenki godne gigantów MPB. Oxford Drama przyzwyczaili do solidności, a ja ciągle czekam, aż wypłyną na szersze wody. Należy im się. Po latach wrócił Tomek Makowiecki ze swoim nalepszym i najdojrzalszym albumem.
Wokół gitary
Ze światem pożegnali się Japandroids. Zupełnie na ten album nie czekałem, oni chyba też nie. To godne pożegnanie. Z zespołem i młodością, moją też, więc podszedłem do tej płyty bardzo uczuciowo. MJ Lenderman postanowił zostać Neilem Youngiem, Jeffem Tweedym i Willem Toledo na raz. I mu to wyszło. Fucked Up wydali ze trzy albumy, dwa średnie, jeden bardzo dobry. Friko to z jednej strony grupa rekonstrukcyjna pitchfork-core’u z okolic 2008 roku - słychać u nich wczesne Arcade Fire, Broken Social Scene, Sunset Rubdown - a z drugiej przez sporą część roku często wracałem do ich debiutu. Coraz częściej łapie mnie nostalgia.
Mdou Moctar kontynuuje swoją antykolonialną krucjatę najmocniejszym, najgłośniejszym albumem w dyskografii. Po piętach intensywnością depczą mu Etran de l’Air, których koncert w Pardon, To Tu wycisnął ze mnie siódme poty. Lair wjechali na pełnej psychodelii, w którą wpletli elementy muzyki indonezyjskiej i mikrotony. Kit Sebastian wreszcie nagrali świetny album od samego początku do końca, idealnie wymierzając proporcje między Turcją, Brytanią, a vintage’ową Francją. Ederlezi, choć nazwa wskazywałaby na coś innego, z tego równania ucięli Turcję, ale ich debiut wchodzi bezboleśnie i chce się do niego wracać. Niestrudzony Antonis Antoniou skrzyknął kolejną ekipę, Buzz’ Ayaz, z którymi gra muzykę pancypryjską, sięgającą po Grecję i Turcję, ale też dalej - Lewant, Egipt, Maroko, Indie, a jako jedną z największych inspiracji wymienia Morphine. Hiszpanie z Mohama Saz idą dość podobnym tropem, ale są bardziej krautrockowo motoryczni. Jarzmo zarzekają się, że do nagrania Antropocenu nie użyli ani jednej gitary, ale połączyli polski folk ze stonerkami, nawet trochę doomu się tam znajdzie. Nic dziwnego, w końcu są z Krakowa.
Spod Wawelu wyleźli też Kirszenbaum, do których mam niewytłumaczalną słabość, choć ich podkręcona narkotykami poezja i teatralna ekspresja powinna mnie odstraszyć. Polski Piach szukał anomalii. Tidiane Thiam przyniósł piękne melodie znad Senegalu. Słoneczne, błogie, słodkie, kolorowe. Pełna kolorów jest też Picaros Javvy, ale to inny ciężar gatunkowy. Dużo w ich graniu kombinowania (na coś przydaje im się dwóch perkusistów), nerwu i buntu. Kwintesencja tropikalnego punku. Prosto z Polski. A jeśli chcecie magika gitary, to Rəhman Məmmədli poleca się mocno. Mauro Durante i Justin Adams znów się spotkali, żeby posnuć te swoje angielsko-apulijsko-afrykańskie opowieści, które najlepiej sprawdzają się w pełnym słońcu.
Nadal trudno mi uwierzyć, że Steve Albini nie nagra już żadnego albumu.
Dziewczyny do przodu
Gdy Beyonce wchodziła z przytupem do mainstreamowego country, na tronie alternatywy rozsiadła się Kati Crutchfield. Tiger’s Blood to jej najlepszy album - wiem, przy każdym tak piszę, ale tym razem musicie mi uwierzyć. Oswoiła się z powrotem do country, pozwala sobie na coraz więcej, w piosenkach słychać swobodę, nostalgię, pogodzenie. Są tu bezkresne prerie z rzadka tylko poprzecinane nitkami autostrad, są małe miasteczka Głębokiego Południa, osiedla przyczep kempingowych, lepkie powietrze Alabamy. Jest gitara pedal steel, jest banjo, jest ten youngowski duch po prostu. Do country’owych korzeni wraca też Hurray for the Riff Raff, które zamieniło Nowy Jork na Teksas. Les hay Babies wypełniają lukę po Canailles - grają zadziorne, trochę pijackie country po francusku. Madi Diaz poszła śladami Julie Byrne, ale mniej tu tragizmu, tylko złamane serce. Myriam Gendron jak poprzednio sięgnęła po poezję i własne teksty, śpiewa trochę po angielsku, trochę po francusku. Czasem tylko gra na gitarze. I to wystarczy. St. Vincent też śpiewała w dwóch językach w zeszłym roku, a mnie się bardziej podobało, gdy robiła to po hiszpańsku. Clara Luciani trochę gorzej niż zwykle, ale to nadal bardzo dobre smutne disco.
Nikt tak pięknie nie śpiewa o nocy i pijaństwie, zagubionej miłości i stracie, jak Arooj Aftab, ale to powinniście już wiedzieć, bo powtarzam to od 2021 roku. Taka artystka zdarza się raz na pokolenie. Balansująca między światami, zmysłowa, tajemnicza na scenie i roztaczająca wizerunek prawdziwej ikony. Pakistańska Um Kulthum? Nie, chyba to na razie słowa na wyrost, mimo podobnego upodobania do ciemnych okularów. Night Reign przechyla szalę w stronę przystępnego jazzu, piosenki nabierają zwartej formy, daleko tu do rozciągniętych dźwiękowych plam Love in Exile. Mabe Fratti idzie z kolei w stronę (nie tylko) emocjonalnego ciężaru. Debiut Zseli zaczyna się tak, że po prostu miękną nogi. Jej głos owija piosenki niczym aksamit, jest ciemny i zmysłowy. Trudno przebić taki początek jak Lily of the Night, ale jej się udaje utrzymać uwagę do końca albumu. Dobrze, że Ganavya wydała w ubiegłym roku dwa albumy, bo Daughter of a Temple jest o dwie długości lepsza od Like the Sky I've Been Too Quiet. Melike Şahin wreszcie, po serii smakowitych singli, gościnnych występach i średnio udanym debiucie, dorosła do swojego potencjału. Akkor to nocny Stambuł, rejsy promem po Bosforze, spacery w szarości poranka po moście nad Złotym Rogiem, przebijające niebo wieżowce, minarety i wieża Galaty. Paulina idzie dalej w te swoje przestylizowane elektro manele, ale ja to kupuję. Jessica Pratt to kolejna podróżniczka w czasie - jest jednocześnie Francoise Hardy i Mariane Faithfull. Zoya Zafar jest z nich wszystkich chyba najsmutniejsza, a Daga Voladora uśmiecha się przez łzy.
Szumy, trzaski, plamy
Bardziej plamy dźwiękowe niż wszystko inne można usłyszeć na Sylphine Soporifera Antoniny Nowackiej. Po albumach a capella, Nowacka rzuca się w new age, ale taki zupełnie niekiczowaty (a to bardzo trudne). To trochę wymyślony, kosmiczny w folk w duchu Craiga Leona, trochę anielskie wokalizy. Julian Sartorius gra na wszystkim, co napotyka podczas swoich wędrówek po szwajcarskich Alpach, a Felicię Atkinson fascynują nie tylko dźwięki gór lodowych, ale po prostu wszystko, każdy, nawet najmniejszy, najbardziej niepozorny dźwięk. Rafał Iwański i Wojciech Zięba jako Voices of the Cosmos nasłuchują galaktyk, pulsarów i zórz. Craig Whitby i MINING muzyki szukają w danych pogodowych. Arushi Jain znów przenosi indyjskie ragi w świat syntezatorów modularnych. Dawno Temu zatrzymuje czas.
Jazz, dwa, trzy
O jazzie króciutko, bo w zeszłym roku było go w moich głośnikach mniej. Astigmatic Records kontynuują swój tryumfalny pochód. EABS reinterpretujący legendarny album Stańki i grzybowe Błoto mnie zachwyciły. Jaubi, bardziej klasyczni, bliżsi modalnemu jazzowi, trochę mniej, ale to nadal bardzo solidna płyta. Nala Sinephro porwała najmocniej, choć jej album jest z gatunku tych niepozornych.