Wróciłem z Next Fest, chyba nie tylko
duchowego następcy Spring Breaka. Na poprzednie wcielenie
poznańskiego showcase'u nie trafiłem, więc porównywać ich nie
będę. Trochę przemyśleń mam, trochę ponarzekam – ale mam
nadzieję, że nie przesadnie.
Do rozkopanego Poznania dotelepałem
się w czwartkowy wieczór na tyle późno, że na żadne koncerty
nie dotarłem. A, jak widzę po relacjach, był to najmocniejszy
repertuarowo dzień festiwalu. No cóż, obiecuję poprawić się w
przyszłym roku.
Jako się rzekło, Poznań cały w
remoncie, zasieki poustawiane chyba na każdej ulicy w centrum,
tramwaje omijają je szerokim łukiem. W zasadzie można poruszać
się tylko pieszo, uważając na płoty, dziury i nierówności.
Stuknęło mi 42 tysiące kroków w dwa dni. Czasem robionych
niepotrzebnie, bo w piątek wyszedłem z koncertu Kamila Husseina
(nie jakiegoś specjalnie wybitnego czy zajmującego, zresztą do tej
kwestii zaraz wrócę) w Tamie, by potem czekać pół godziny w
kolejce do Blue Note, gdzie zdążyłem obejrzeć pięć minut
Jazxing. Może to i lepiej, że tylko to tyle, bo ich propozycja
zupełnie do mnie nie trafiła. Dużo lepiej wypadły następnego
dnia Jeże Orueńskie poruszające się w podobnych, lekko jazzowych,
lekko tanecznych, wodotryskowych klimatach.
Nie widziałem tak dużo koncertów,
jak bym chciał. Trochę dziwnie organizatorzy skonstruowali czasówkę
scen. Jest ich chyba z 15, ale na każdej maksymalnie cztery
koncerty. Trudno zobaczyć więcej niż kilka występów jednego
dnia, tym bardziej, że ruszają dość późno i kończą dość
wcześnie. Chociażby w sobotę koncerty mogłyby się zaczynać
wczesnym popołudniem i kończyć po 22, ale rozumiem, że trzeba
było godnie pożegnać KAMP!
W lineupie brakowało mi odwagi,
większość artystów – jak wnioskuję z festiwalowej playlisty –
gra korpoalternatywę z majorsów albo rozpaczliwie próbuje wpisać
się w algorytmy serwisów streamingowych. Może jestem zbyt surowy,
może po prostu szukają jeszcze swojej drogi – to przecież w
znakomitej większości debiutanci – ale wtedy przydaliby się na
festiwalu muzycy, którzy pokazują, że da się iść własną
ścieżką. Że nie trzeba być zapasową Hanią Rani, Gabrielem
Fleszarem 2.0, kolejną Brodką/Nosowską/Kortezem w spódnicy, nową
sanah. Brakowało mi przedstawicieli małych labeli, nie było nikogo
z Thin Man Records, a przecież Robert wyłapuje najlepsze rzeczy,
które dzieją się piosenkach. Dziwił brak choć jednego
okołoeabsowego zespołu, a przecież prosiło się o Zimę Stulecia.
Brakowało sięgnięcia po enjoy life, po artystów, którzy jakoś
bawią się piosenkowa formą. A może po prostu w większości
podejmowałem złe wybory.
Świadomie unikałem koncertów
najbardziej znanych artystów, w końcu nie po to jeździ się na
showcase'y, żeby zobaczyć, co nowego przygotowała Nosowska.
Zachwycili za to Hinode Tapes swoją wizją muzyki wschodu słońca,
ale przecież znałem ich wcześniej. Podobnie Nene Heroine,
żartobliwie ochrzczeni „trójmiejską Niechęcią”. Oba te
trójmiejskie składy zagrał w Dublinerze, miejscu, w którym za
wiele nie widać, ale na szczęście słuchać było całkiem dobrze.
W tym samym pubie, hm, miło i zwiewnie zagrała Ola Myszor.
Prawdziwym zaskoczeniem była Feral Atom, opis mnie zainteresował na
tyle, żeby pójść do Dragona i zostałem cały koncert. Było
zwiewnie, onirycznie, trochę westernowo, z odrobiną psychodelii i
mnóstwem pogłosu. Co prawda, w jedynym kawałku z polskim tekstem
za bardzo słychać było wieczny powrót lat 80. i trochę mnie
zmęczyło, ale to był wyjątek. Poza tym solidny halfway-core,
zresztą jest z tego samego miasta, co nieodżałowany festiwal.
Nastawiałem się na koncert Małgoli, No, ale mam takie same
przemyślenia, co Jacek Świąder – za dużo w tym olewki i chaosu.
Prawie
w tym samym momencie, kiedy kolejne Fryderyki zgarniał ZPiT Śląsk,
za niewielką baterią samplerów, efektów i padów stanął Naphta. Docisnął
jeszcze więcej basu, jeszcze mocniej splótł muzykę ludową z
klubową. Nikogo nie udawał, choć taka muzyka idealnie wpasowuje
się w światowe trendy. Trochę mi głupio że na festiwalu, na
którym powinny liczyć się przede wszystkim odkrycia, najbardziej
podobał mi się występ artysty, którego dobrze znam.
O, właśnie - brak większej liczby przedstawicieli sceny folkowej, czy muzyków odwołujących się do tradycji był największą bolączką Next Fest. Mam świadomość, że można to napisać o prawie każdym innym festiwalu, w przeciwieństwie do innych krajów, ten rozziew jest w Polsce coraz większy. Idziemy pod prąd trendom i w tym wypadku jest to droga w złą stronę. To jednak zagadnienie na więcej niż jeden tekst.
Mimo
tego narzekania, to nie był stracony czas. Może Next Fest
potrzebuje trochę czasu, żeby wykrystalizować swoje pomysły, to w
końcu pierwsza edycja (nawet jeśli to nie do końca prawda). Może
taki bezpieczny rozbieg był im potrzebny. A za rok oby pokazali, że
polska młoda muzyka ma wiele do zaoferowania. Bo przecież ma.