Cztery albumy, setki zagranych
koncertów. I koniec, nie będzie ani jednego więcej.
Jeden z pierwszych
tekstów na tym blogu to jednoakapitowa notka o Post-Nothing.
Nawet nie recenzja. Po prostu pierwszy zachwyt ich debiutem, bo
recenzja w Uwolnij Muzykę! była już zajęta. Zresztą gdyby nie
ona, napisana przez Krzyśka, to pewnie nie pisałbym dzisiaj tego
pożegnania.
Przez te piętnaście lat wielokrotnie zastanawiałem się, co jest
takiego w muzyce Briana Kinga i Davida Prowse'a, że pokochałem ją
tak mocno. Proste piosenki, dużo przestery, niezbyt skomplikowane,
hasłowe teksty. W podrzędnej amerykańskiej mieścinie podobnych
zespołów jest na pęczki. W każdym garażu spotykają się
(przeważnie) chłopaki, które marzą o zostaniu gwiazdami rocka
albo chociaż o wyrwaniu się na chwilę z małomiasteczkowego
marazmu, zagraniu kilku koncertów. Japandroids są idealnym
przykładem takie zespołu. King i Prowse założyli go na studiach.
Tłukli piosenki w salce prób, sami sobie organizowali koncerty,
wiedzeni marzeniem.
Tu,
właśnie w tym marzycielstwie upatrywałbym sukcesu. I pewnej
niewinności. Świat mógł stanąć u ich stóp, wystarczyło tylko
zrobić krok. No i braterstwo. Zupełnie nietoksyczne chłopactwo,
trochę naiwne, momentami głupawe, ale w tym wszystkim czyste. I to,
co ładnie się nazywa po angielsku reckless abandon.
Wreszcie upór.
Japandroids
żyli na „pożyczonym czasie”. Post-Nothing
miało być ich pierwszym i ostatnim albumem. Sfrustrowani brakiem
zainteresowani dwoma epkami, zmęczeni graniem dla nikogo,
postanowili, że wejdą do studia, nagrają płytę i rozejdą się
każdy w swoją stronę. Nie będą jej promować, zachowają ją
jako pamiątkę tamtego okresu, świadectwo własnych marzeń. King
zaczął już podobno kombinować nowy skład. A potem się okazało,
że te piosenki pokochała najpierw blogosfera, a potem Pitchfork,
który wtedy znaczył dużo więcej niż dziś. Musieli wrócić do
zespołu, na którym już postawii krzyżyk. Wrócili, jak gdyby nic
się nie stało, rzucili się w wir koncertów po Ameryce i Europie.
Zachłannie. Wiedzieli przecież, że to może być jedna szansa na –
choć chwilowe – życie marzeniem. Grali tak, jakby każdy koncert
miał być ich ostatnim. Tak zagrali w Powiększeniu. Klub spływał
potem, oni spływali potem, ja spływałem potem i przez kolejne trzy
dni nie mogłem mówić.
Wróćmy
jednak do Post-Nothing.
Osiem piosenek, 35 minut. Tę formułę – jak sami przyznają –
podpatrzyli chociaż na Born to Run
Springsteena. Stanie się wyrytą w skale zasadą dotyczącą albumów
Japandroids, z wyjątkiem Fate & Alcohol,
ale nie uprzedzajmy faktów. Zmulone brzmienie, buczące jak
podziemne nagrania, punkowe demówki, pełne lo-fi. Pod tą warstwą
kryją się proste, ale wybitne piosenki. Rozpędzone, oparte czasem
na jednym akordzie. Jednocześnie bliskie noise rocka, indie i
tradycji piosenkopisarskiej Toma Petty'ego i Springsteena. W tekstach
pełne z jednej strony wspomnianej już młodzieńczej naiwności, a
z drugiej silnej nostalgii, świadomości przemijania. W Young
Hearts Spark Fire śpiewają
wprost „We used to dream / Now we worry about dying”. W kilku
słowach potrafili przekazać całe opowieści. Przebłyski były już
na tych dwóch zapomnianych epkach, No Allegiance to the
Queen czy Press Corps
to jedne z najlepszych ich piosenek.
Gdy
słucham Post-Nothing
po piętnastu latach, to właśnie nostalgia, poczucie utraty,
wygórowanych oczekiwań przemawia do mnie najmocniej.
Tropy
z debiutu rozwinęli na Celebration Rock,
które powstawało w bólach. W wywiadach przyznawali, że nie mają
talentu, dlatego napisanie kilku piosenek zajmuje im długie
miesiące, że daleko im do artystów, że się za nich nie uważają,
że są bardziej rzemieślnikami, przeciętniakami. Rozbrajali tym
sposobem oczekiwania. Spełnili je z nawiązką, wycyzelowali swój
styl. Było jeszcze głośniej, jeszcze szybciej, jeszcze bardziej na
złamanie karku. Budowali swoją mitologię wiecznego poszukiwania
miejsca na świecie, ale i wiecznej celebracji życia na przekór
wszystkiemu. Jest na niej Younger Us,
ucieleśnienie tej drugiej, nostalgicznej twarzy duetu. Najpierw
pojawiło się na jednym z trzech singli wydanych między albumami.
To do dziś moja ukochana piosenka Japandroids. Nostalgiczna do bólu,
z każdym kolejnym rokiem prawdziwsza. A jednocześnie pełna życia.
Celebration
Rock zaczyna się i kończy
dźwiękami sztucznych ogni, bo sama była fajerwerkiem. Kolorowym,
błyszczącym, głośnym.
I znów rzucili się w wir trasy. Już nie popełniłem tego samego
błędy i pojechałem na oba polskie koncerty. Na świeżo zapisałem
sobie, że ten warszawski był lepszy. Wracałem z niego z Poznania
nocnym pociągiem o jakiejś – dziś dla mnie – barbarzyńskiej
godzinie, zwinięty w przedziale, próbując złapać choć chwilę
snu. Miałem wtedy 24 lata.
Trasa trwała jeszcze ponad rok, a potem zamilkli, wydawało się, że
na dobre. Zatrzymali się w pędzie i się rozpadli, pożyczony czas
się skończył. W 2013 roku zagrali na OFFie, zrobiłem z nimi
wywiad, ale zaginął w czeluściach internetu, zniknął z kolejną
stroną, do której pisałem, a która się zamknęła. Tak samo jak
moje recenzje ich płyt. Nie pamiętam, o czym wtedy rozmawialiśmy,
a nie prowadziłem wtedy jeszcze własnego archiwum, więc nawet nie
mam jak sprawdzić. Pamiętam, że biegłem na ich koncert prosto z
wywiadu z Fucked Up.
Milczeli tak długo, że ja też postawiłem na nich krzyżyk. Mieli
stać się wspomnieniem, symbolem moich wczesnych lat 20., w którym
jak w bursztynie zatopione są tamte beztroskie chwile.
Wrócili
znienacka i z płytą, która miała być – jak na ich standardy –
artystowska, ambitna. Żadnych prób przeniesienia scenicznej energii
do studia. Piosenki aranżowali tak, by nie dało się ich zagrać we
dwóch. Zdjęli nogę z gazu i przykręcili przestery. Dodali
syntezatory, gitary akustyczne. Aż chce się napisać, że dojrzeli.
I tak było. Piosenki były trochę bardziej złożone, więcej było
w nich heartland rocka
niż punku. King zaczął opowiadać bardziej szczegółowe historie,
bardzo amerykańskie. Choć nigdy nie zapomnieli Kanady.
Zmianę
zwiastowała profesjonalizacja wizerunku. Zamiast przypadkowych,
rozmazanych zdjęć zrobionych po koncertach, prawdziwa sesja. Jakby
mówili „nagraliśmy się w piwnicach i garażach, małych
przepoconych klubach. Teraz chcemy czegoś więcej”. Zmienili
wytwórnię na większą, ale tak jak wcześniej nie mieli głowy do
promocji. Chcieli grać koncerty. Po to nagrywali płyty, po to
miesiącami męczyli się w studiu. Oczywistym było, że nie da się
takiego trybu życia utrzymać na zawsze. Na Near to the
Wild Heart of Life King napisał
In a Body Like a Grave,
duchowego następcę Younger Us.
„Age is a traitor”, śpiewa w nim, „Gather the gang and make
that night an ultimatum to the universe”. Ten jeden ostatni raz, a
potem możemy żegnać się z młodością i marzeniami.
Wykrzykiwałem te słowa razem z nimi na koncercie w Berlinie pod
koniec kwietnia 2017. W sumie było ich pięć. Dwa razy Warszawa,
Poznań, Katowice, Berlin. Wspaniali byli na scenie.
Nieuporządkowani, dzicy, niepowstrzymani.
A
potem przyszła pandemia i zrozumiałem, że to był ostatni koncert
Japandroids, jaki widziałem. Miałem nadzieję, że to nieprawda,
ale podskórnie czułem, że to już koniec. Do wspomnień dołączyło
Massey Fucking Hall,
koncertówka z najsłynniejszej kanadyjskiej sali koncertowej.
Ponownie pogodziłem się z tym, że Japandroids to zamknięty
rozdział. A oni, jak się okazało zza grobu, zapowiedzieli czwarty
album. Pierwszy, na który nagrali 10 piosenek zamiast 8. By nie
budzić niepotrzebnych nadziei, od razu zapowiedzieli, że żadnych
koncertów nie będzie. To już koniec, drogi im się rozeszły na
dobre, zmienił styl życia. Nie nadają się już na trasę. By się
porządnie pożegnać, musieli skończyć album. Zagrać ten ostatni
akord.
Fate
and Alcohol – zdecydowanie
najgorszy tytuł w historii duetu – łączy wszystkie oblicza
Japandroids. Nie porywają się na wielowątkowe, piętrowe piosenki,
ale i nie wracają do rzężących początków. Zaczynając nagrywać
ten album, wierzyli jeszcze ma przyszłość, szukali złotego
środka, Japandroids 3.0. I chyba im się to udało.
Album
zaczyna się jak gdyby nigdy nic. Eye Contact High
i D&T to wyciąg z
Japandroids. Znajome riffy, przyśpiewki. Znowu szukają miłości,
znowu topią smutki w barach. Szukają tych jedynych, choć tak
naprawdę już znaleźli. Wracają do beztroskich nocy i ciężkich
poranków. Niczym nie zaskakują, ale to też nigdy nie było ich
ambicją. Alice zaczyna
się jak kontynuacja Continuous Thunder,
ale potem zmierza w stronę country rocka. Grają trochę wolniej,
tak jak przyzwyczaili na Near to the Wild Heart of Life,
ale nadal na 200%. Mimo że na pewnym etapie musieli wiedzieć, że
to koniec.
Najbardziej
znaczącą piosenką jest Upon Sober Reflection.
Napisany raczej z perspektywy partnerki Kinga, a nie jego samego,
wiecznie – do pewnego momentu – imprezującego. A to moment, w
którym przyznaje sam przed sobą, że zespół, trasy, koncerty
niekoniecznie są najważniejsze, że może przed czymś ucieka. I że
czas przestać, zacząć żyć.
Fate
& Alcohol i cała historia
Japandroids kończy się All Bets Are Off,
odą do nowego początku. Post-Nothing
kończyli I Quit Girls,
w którym King obiecywał, że gdy tylko zdobędzie tę jedyną,
przestanie się uganiać za dziewczynami. Tutaj tę jedyną poznaje.
Oczywiście w barze.
To
koniec. Happy End. Brian King i Dave Prowse odnaleźli się na
przestrzeni lat. Przestali uciekać, pędzić na złamanie karku.
Symbolicznie zamknęli etap młodości i beztroski. Z nostalgią
patrzą na przeszłość, Younger Us gra
im gdzieś z tyłu głowy.
Już
nigdy nie będzie takiego zespołu. I dobrze, że tak się stało, że
skończyli dobrą płytą. Odchodzą tak, jak chcą. Wszystko
przecież ma swój czas.