wtorek, 31 grudnia 2013

Polska 2013: wstęp

Spoglądając na mijające dziś 365 dni, śmiało mogę napisać: to był ten rok. Po latach kompleksów (z każdym rokiem coraz mniej uzasadnionych) wobec muzyki zagranicznej, anegdot o niemożności wyboru polskiej płyty roku (bo wszystkie takie złe), można już przestać się czegokolwiek i przed kimkolwiek wstydzić. Pozbądźmy się wstydu raz na zawsze. Ten, 2013 rok zapamiętam przede wszystkim, jako dwunastomiesięczną erupcję kreatywności polskich artystów (a Kuby Ziołka w szczególności). Po raz pierwszy dużo trudniej było mi ułożyć rodzime dziesiątki do podsumowań T-Mobile Music i Uwolnij Muzykę!. Z powodu natłoku dobroci. Wybrana przeze mnie dwudziestka do własnego zestawienia nie wyczerpuje tematu w żadnym wypadku. Poza nią znaleźli się chociażby Ampacity, XXANAXX, Makowiecki, Fern, Cukunft, Shofar, BOKKA i wielu innych, którzy nagrali w 2013 roku dobre i bardzo dobre albumy. Konkurencja była niezwykle silna.

Cieszy fakt, że po latach bezmyślnego kopiowania wzorców anglosaskich, polscy artyści zwrócili się w stronę lokalności, płyt odnoszących się do różnie pojmowanej rodzimej tradycji i kultury. Nie tylko ci związani z muzyka etniczną i ludową. A ci, dla których punktem odniesienia nadal jest Nowy Jork i Londyn, nie boją się przemycać własnej tożsamości. I to moim zdaniem jest najważniejsza cecha 2013 roku w polskiej muzyce.

Dlaczego więc tworzę oddzielne podsumowanie dla naszej muzyki? Z wygody, przyzwyczajenia, wreszcie, zgromadzone na jednej liście robią jeszcze większe wrażenie.

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Koncerty 2013

Mijający rok był mniej intensywny w materii koncertowej. Przynajmniej dla mnie. Sporo koncertów świadomie ominąłem, część mi umknęła w natłoku informacji. Z tych, na które się wybrałem, zestawiłem trzynastkę, która najmocniej utkwiła mi w pamięci. I postarałem się je jakoś ułożyć w kolejności.

13. Ryan Francesconi & Mirabai Peart, 13.08, Pardon, To Tu

Połowa sierpnia była bardzo gorąca. W Pardonie jeszcze goręcej (ale tam niezależnie od pory roku panuje tropikalne temperatury). Ludzi nie przyszło bardzo wielu, by posłuchać tego duetu inspirującego się muzyką Bałkanów. Nie, to nie A Hawk and a Hacksaw, na których koncercie w tym samym miejscu cztery miesiące wcześniej panował konkretny ścisk. Ryan Francesconi i Mirabai Peart zagrali bardzo kontemplacyjnie. Bałkany przefiltrowali przez americanę. Francesconi sięga przede wszystkim po muzykę Wysp Egejskich, trochę sielankową i wycofaną. Najciekawiej robiło się, gdy zamieniał gitarę na bułgarska tamburę. Wtedy muzyka robiła się śmielsza, traciła ilustracyjny charakter i nabierała żywotności. Lepiej też współbrzmiały w tych momentach skrzypce Peart. Ani na chwilkę ich muzyka nie traciła skupionego piękna.

12. kIRk, 12.09, Pardon, To Tu

Nie byłem na marcowym koncercie kIRków z materiałem ze "Złej krwi" w Powiększeniu. We wrześniu przyjechali ze swoją wersją ścieżki dźwiękowej "Zewu Chtulhu" i odkopanymi fragmentami "Mszy św. w Brąswałdzie". Przez ponad godzinę opowiadali o strachu, zepsuciu, nienawiści, nie mówiąc ani słowa. Ich muzyka miała prawie namacalną strukturę, przytłaczała swoim ciężarem i pozbawiała tchu w piersiach. Pod koniec jednocześnie modliłem się, by juz skończyli i nie mogłem wyrwać się z dźwiękowej hipnozy.

11. Kvelertak, 26.03, Hydrozagadka

Metalowa bestia z przebojowym zacięciem w Hydrozagadce rozwiała wszelkie wątpliwości. Tak powinno się grać metal. Bez spiny, na luzie, ale i bez buractwa. I z takimi fantastycznymi piosenkami. Plus sceniczna charyzma, której Norwegom wielu może pozazdrościć.

10. Jessie Ware, 23.03, Palladium

Jessie Ware, kocham Cię.

9. Maalem Mokhtar Gania, Wacław Zimpel, Paweł Szpura; 12.05, Pardon, To Tu

Znów Pardon, który nie miał w tym roku konkurencji. Z klarnecistą Wacławem Zimplem i perkusistą Pawłem Szpurą zagrał Mokhtar Gania, marokański griot i mistrz gry na gimbri, basowej dwustrunowej lutni. We trzech od razu weszli w saharyjski trans, w którym, gdyby chcieli, mogliby pozostać całą noc. Bardzo taneczny i ekstatyczny groove leżał u podstaw tego występu, więc decyzja organizatorów o rozstawieniu krzeseł była zupełnie niezrozumiała i nietrafiona. Gdzieś w tle pobrzmiewały echa zachodnioafrykańskich big bandów. Czekam na płytę.

8. Konono no. 1, 10.04.2013, Cafe Kulturalna

Z ich poprzedniego koncertu musiałem wcześniej wyjść, żeby porozmawiać z Brianem Shimkovitzem z Awesome Tapes from Africa. W tym roku znów zagrali jednego dnia, ale zamiast namiotu festiwalowego rozgrzali Kulturalną do czerwoności, choć przyjechali w zmniejszonym składzie.

7. Hera, 18.12, Pardon, To Tu

Ostatni tegoroczny koncert, jaki widziałem. Herę na OFFie odpuściłem, wybierając zamiast kwartetu Zimpel/Postaremczak/Wójciński/Szpura Hokei (ich zresztą też potem widziałem w Pardonie, zagrali dużo lepiej niż w Katowicach). Po "Seven Lines" uświadomiłem sobie ten błąd, a po tym koncercie jeszcze mocniej to do mnie dotarła. Dźwiękowy walec, piękna apokalipsa. Chwilą wytchnienia były tylko bisy, a tak przez półtorej godziny pięknie hałasowali, zatapiając się we własnym graniu.

6. A Hawk and a Hacksaw, 14.04, Pardon, To Tu

Warszawski koncert Amerykanów, choć z tym samym materiałem, był zupełnie inny od zeszłorocznego występu na OFF Clubie. Przede wszytkim nie grali do filmu, mimo że przyjechali promować własną wersję ścieżki dźwiękowej do "Cieni zapomnianych przodków" Paradżanowa. Muzyka oderwana od obrazu obroniła się świetnie, Jeremy Barnes i Heather Trost w swoich poszukiwaniach przenieśli sie do Europy Środkowo-Wschodniej, więc zabrzmiały rumuńskie, węgierskie i ukraińskie melodie do tańca. We dwoje chwilami brzmieli jak orkiestra, zarówno dzięki technice, jak i nietuzinkowym pomysłom wykonawczym. A gdy zakończyli bis zagranym na środku klubu "No Rest for the Wicked" z mojej ukochanej "Cervantine", poczułem się jak na weselu, gdzieś na końcu świata.

5. Japandroids, 04.08, OFF Festival

Cóż, że przyjechali na festiwal i zagrali krótko w środku dnia, że zabrakło kilku fantastycznych numerów. King i Prowse wiedzą, jak rozpalić mały klub i scenę plenerową. Do tradycyjnego zestawu: pot, głośne gitary, przeboje na OFFie doszedł wszechobecny kurz i piach.

4. Fucked Up, 04.08, OFF Festival

Jak JPNDRDS, tylko bardziej. Nie wiem, jak przeżyłem te dwa koncerty bez żadnego uszczerbku na zdrowiu. Dzieliło je pięć minut.

3. Alireza Ghorbani, 08.06, Ethno Port

Czyste piękno. Nie trzeba więcej pisać.

2. Bombino, 21.10, Stodola

Dzięki koncertowi Bombino dowiedziałem się, że Stodoła ma też dodatkową salkę. Ale nie dlatego jest tak wysoko w tym podsumowaniu. Trafił tu, bo przez prawie półtorej godziny byłem na Saharze.

1. Kayhan Kalhor & Erdal Erzincan, 07.06, Ethno Port

Jak numer trzeci, tylko jeszcze piękniejszy i z dachem z gwiazd.

Co tam panie słychać w Afryce?

W 2013 roku muzycy afrykańscy coraz śmielej przebijali się do świadomości słuchaczy zachodnich. Najgłośniej było słychać tych, którzy grali na gitarach.

Przypomniałem kilka najciekawszych afrykańskich gitarowych albumów z mijającego roku.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Odmienne oblicza szamanizmu

Wovoka - "Trees Against the Sky"/T'ien Lai - "Da'at"

Raphaela Rogińskiego i Kubę Ziołka wbrew pozorom łączy całkiem sporo. Obaj są nadaktywni, uczestniczą w niezliczonej ilości projektów, wykształcili wokół siebie prężne środowiska, mają wyrazisty, niepodrabialny styl i, wreszcie, szukają podobnych elementów w muzyce.

T'ien Lai to duet Ziołka z Łukaszem Jędrzejczakiem. Skąpany w oparach kabalistycznej mistyki i wschodniej tajemniczości "Da'at" opiera się na samplerach, przesterach i wyłapanych (przypadkowo?) fragmentach audycji radiowych. W Wovoce wszystko kręci się wokół pierwszych bluesów, potężnego głosu Mewy Chabiery, organiczności brzmienia, sięgania do korzeni. Oba te projekty, tak różne formalnie, są dwoma obliczami sztuki starej, jak ludzkość.



"Trees Against the Sky" przenika do szpiku kości. Przypomina o czasach, gdy duchy przodków były na wyciągnięcie ręki, a biały człowiek nie rządził jeszcze całą Ameryką. Gdzieś pojawiają się dalekie echa Afryki Zachodniej, organy nadają trochę doorsowego klimatu, no ale przecież Morrison też był szamanem. Tutaj mistrzynią ceremonii przywołującą przodków jest debiutantka Chabiera, samorodny talent. Swoim głosem przekazuje smutek i fatalizm Indian i czarnych niewolników, którzy przywieźli swoje duchy zza Oceanu. Ale stare bóstwa nie mgły im pomóc. Raphael Rogiński równie łatwo porusza się po bluesie, co po tradycji żydowskiej.




Od fascynacji kabałą wychodzi "Da'at" i zmierza w zupełnie innym kierunku. Syntezatorowe drony nie uderzają z taką mocą, jak korzenne bluesy, ale wsączają się jeszcze mocniej pod skórę. Z tej magmy wyłaniają się strzępy melodii, krótkie motywy. Nie wpływa to na medytacyjność muzyki Ziołka i Jędrzejczaka. Oni duchy przywołują inaczej, nie w czasie ekstatycznych rytuałów, lecz poprzez wyciszenie i podróż w głąb siebie. Tropy prowadzą do praktyk indyjskich i tybetańskich, i rzeczywiście, pojawiają się dalekie cha klasycznej muzyki indyjskiej i buddyjskich mantr.

"Da'at" i "Trees Against the Sky" są jak dwie strony medalu, jin i jang. Jedno zimnie, beznamiętne, bierne, drugie pełne ognia i żarliwości. Obie są tym samym, współczesnym szamanizmem.