Dopiero, co o nich pisałem w GaMie i
recenzowałem Yol w RCKL, a Altın Gün z zaskoczenia, kilka dni temu wydali drugi tegoroczny
album. I to jeszcze podwójnie wyjątkowy.
Podwójnie
– bo charytatywny i dostępny tylko na Bandcampie. Cały przychód
ze sprzedazy zespół przeznacza na Earth Today, organizację, której
celem jest ochrona połowy powierzchni planety do 2050 roku, cel
niezwykle ambitny. Alem nie
posłuchacie w streamingach, bo to wbrew pozorom nie jest najbardziej
ekologiczny sposób słuchania muzyki (o czym można się przekonać,
czytając Decomposed: Political Ecology of Music),
powoduje przecież ogromne emisje dwutlenku węgla. Może jeszcze nie
tyle, co kopanie bitcoinów, ale niebezpiecznie do tego poziomu się
zbliża. Z tego samego powodu Alem istnieje
tylko w formie cyfrowej.
Yol
nagrali podczas pierwszych, zeszłorocznych lockdownów i wydaje się
się, że Alem
powstawał w podobnych okolicznościach. Może nawet częściowo
równocześnie, bo za produkcję odpowiada ten sam skład – basista
Jasper Verhulst i belgijski duet Asa Moto. Nawet jeśli powstawały w
tym samym czasie, nie można powiedzieć, że to odrzuty, mniej udane
fragmenty sesji, które mogłyby trafić najwyżej na strony b
singli. A jeśli nagrali Alem później,
to pierwszy przypadek w ich niedługiej historii, gdy na kolejnych
albumach utrzymują ten sam brzmieniowy kierunek. Po kilku latach
poszukiwań – od bardzo klasycznego anatolijskiego rocka przez funk
po amalgamat disco, electropopu, przesterowanej baglamy i
syntezatorów – dotarli do brzmienia, które im najbardziej
odpowiada. Nie chodzi o to, że zmieniali się całkowicie; dokładali
kolejne elementy układanki i teraz nie da się ich pomylić z nikim
innym, a Alem tylko to
potwierdza.
Choć to album
siostrzany dla Yol, słychać, że tutaj dali sobie więcej
swobody, miejsca na odrobinę szaleństwa i lenistwa. Bawią się
atmosferą, wplatają nagrania terenowe – w końcu walczą o
ochronę przyrody. To muzyka raczej do popijania raki przy zachodzie
słońca, a nie dzikich tańców w środku nocy. Schowany na Yol
saz wraca na pierwszy plan i momenty, kiedy współbrzmi razem gitarą
i syntezatorami są na Alem najlepsze, jak w meandrującym,
biegającym po ćwierćtonach, hipnotycznym Çarşambayı Sel Aldı
czy instrumentalnym Özüne Özüm Kurban. Gdy odrobinę
przyspieszają, pojawiają się gitarowe wywijasy niczym u Rüstəma
Quliyeva i echa czasów, kiedy z Omarem Souleymanem grał tez
sazista. To rzadkie momenty, częściej leniwie się snują, jak w
przepełnionym reggae'owa pulsacją Kısasa Kısas, chyba
jedynym w zestawie autorskim utworem. Poza nim sięgają, jak już
przyzwyczaili do repertuaru Neşeta Erteşa, Seldy Bağcan czy Gülden
Karaböcek i nadają im swojego charakterystycznego, kwaśnego
sznytu.
Altın Gün wystrzeliwują kolejne płyty jak z karabinu maszynowego i jak na
razie nie zaliczyli żadnej wtopy, jakby nie wiedzieli, jak się
nagrywa słabe płyty. Miejmy nadzieję, że się nigdy nie dowiedzą,
a takie świetne interpretacje anatolijskiego folku będą grali jak
najdłużezj. A jak jeszcze robią to w szczytnym celu, to nie można
temu nie przyklasnąć. Alem
nie jest rewolucją na miarę Yol,
ale to i tak jedna z najlepszych płyt roku.