Pokazywanie postów oznaczonych etykietą folk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą folk. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 12 listopada 2024

Apokaliptyczny folk spod Wawelu

 

Zaczęło się od instrumentu. Nyckelharpy, kojarzącej się przede wszystkim ze Skandynawią. Ten konkretny egzemplarz wykonała Monika Sobolewska dla swojego męża, Piotra Aleksandra Nowaka. Drugą połowę zespołu stanowi Katarzyna Bobik, grająca na instrumentach perkusyjnych. Oboje też śpiewają i obiecują, że podczas nagrywania albumu nie ucierpiała żadna gitara, bo z żadnej nie korzystali. Choć czasem trudno w to uwierzyć, bo ich folk jest pełen metalowego ciężaru. Nazywają to etno stonerem, ale więcej tu mglistego, dżdżystego, jesiennego Krakowa. Błyszczącego odbitym w mokrym od listopadowego deszczu bruku światłem latarni, z delikatną nutą smogu.

O debiucie Antropocenie obszerniej piszę w Radiowym Centrum Kultury Ludowej.


wtorek, 27 sierpnia 2024

Najintymniejsza podróż


Po Talàn, będącym podróżą w czasie i przestrzeni wokół Morza Czarnego (i dalej, do Azji Środkowej) i Hizbut Jàmm stawiającym pomosty pomiędzy krautrockiem, psychodelią a muzyką zachodniej Afryki, Raphael Rogiński wybiera się w najintymniejszą podróż – w własną przeszłość i do krainy dzieciństwa, na polsko-litewskie pogranicze, osnute mgłami i pełne magicznych jezior. 


Žaltysie piszę w Radiowym Centrum Kultury Ludowej.

środa, 22 maja 2024

Roztrojenie

Miałem kiedyś tutaj cykl o muzy(cz)kach z najbliższej zagranicy - Litwy, Słowacji, Czech, Ukrainy - ale oczywiście szybko go zarzuciłem. O samym pomyśle nie zapomniałem i teraz na łamach Czasu Kultury trochę do niego wracam, pisząc o Adeli Mede. Porozmawialiśmy o tożsamości, wielojęzyczności, wyjazdach i powrotach, środkoweuropejskiej wspólnocie losów, byciu zbyt blisko i zbyt daleko jednocześnie. 

A do samego blogowego cyklu może kiedyś wrócę.

czwartek, 14 marca 2024

Kołysanki dla świata na krawędzi


Po dźwiękach domowych, rzece, pograniczu, warszawskie trio jako lejtmotyw swojego piątego albumu wybrały kołysanki mające ukoić zbolały świat, uśpić go, by odnowił się po przebudzeniu.

niedziela, 3 marca 2024

Metafizyczne mazurki po 15 latach


Dokładnie 15 lat temu ukazał się album, który sprawił, że pokochałem oberki i mazurki. Nietypowy, nie do końca tradycyjny, ale od pierwszej do ostatniej sekundy hipnotyzujący.

W lutym 2008 roku zmarł Kazimierz Meto, legendarny – nie bójmy się tego słowa – skrzypek z Gliny spod Rzeczycy. Jedna z najważniejszych postaci dla ruchu ożywienia muzyki tradycyjnej, uczenia się od wiejskich mistrzów. Do niego i Jana Gacy pielgrzymowały zastępy mieszczuchów pragnących poznać tajniki oberków, mazurków, kujawiaków. Obaj wychowali następców, którzy przekazują ich melodie i styl gry dalej. Jednym z nich jest Maciej Filipczuk, wtedy jeszcze „po prostu” lider Lautari, zespołu grającego muzykę z Rumunii, dziś jedna z najważniejszych postaci ruchu in crudo i nowej tradycji, odważniej łączącej ją ze współczesnością.

Miesiąc po śmierci pana Kazimierza, Filipczuk postanowił złożyć hołd swojemu mistrzowi i jednocześnie podsumować lata, które spędził na terminowaniu u Mety, te wszystkie miesiące spędzone w Glinie. Do współpracy – przecież każdy porządny skrzypek potrzebuje kapeli – zaprosił sekcję rytmiczną wrocławskiego Robotobiboka, Marcina Ciupidrę i Kubę Suchara. Żaden z nich nie grał wcześniej muzyki tradycyjnej.

Kiedy pierwszy raz słuchałem MetaMuzyki (to było chyba nawet nie tak długo po jej premierze) ten kontrast miedzy tradycyjnie grającym Filipczukiem, a zupełnie nowoczesną, tylko momentami odwołującą się do oberkowego idiomu, meandrującą sekcją rytmiczną, mnie ujął. Po prostu. Wtedy to była dla mnie zupełna nowość, traktowanie muzyki tradycyjnej – polskiej w szczególności – jako źródła do dalszych poszukiwań, ale dalekich od folku czy, wybaczcie to określenie, world music. Z perspektywy czasu widzę, że to był ten moment, który pchnął mnie w stroję zgłębiania (różnych) tradycji i – przede wszystkim – szukania połączeń ich ze współczesnością, dialogu i współistnienia. Jeśli dzisiaj uważam, że to właśnie na tym styku dzieją się najciekawsze rzeczy w muzyce, że tradycja nie może być tylko skamieliną, źródłem jest MetaMuzyka. Choć w 2009 roku wcale nie byłem tego tak świadomy.

Filipczuk, Suchar i Ciupidro łączą dynamikę wiejskiej kapeli i jazzowego bandu. Jakby szukali wspólnych źródeł, nici łączącej Nowy Orlean i Glinę. Tą nicią jest oczywiście oczyszczająca moc muzyki, możliwość wytańczenia traum i ran. Dlatego grają tak zapamiętale, z niewieloma momentami na zaczerpnięcie oddechu. Najpiękniejszym z nich jest zakładajcie, zaprzęgajcie, marimbowa, króciutka, zamyślona wariacja. Szybko przechodzi w szalony mazurek waloskowy. W nim Moog fantastycznie zastępuje wiejskie basy, dodaje nie tylko burdonu, ale też bulgocze, chrobocze, pulsuje. Gra Suchara raz jest bliska oberkowym kanonom, raz daleko od nich odjeżdża. Ta muzyka faluje, przypływ, odpływ.

Po jazzowemu (ale w żadnym wypadku nie można tej muzyki określić jazzem) każdy z muzyków dostaje swoje pięć minut, czasem Filipczuk wycofuje się całkowicie, daje sekcji zabłyszczeć. Po mazurkowemu wszystko wiruje i orbituje wokół skrzypiec. W końcówce Okrąglaka po latach można dosłuchać się natomiast zaczynów muzyki Radical Polish Ansambl i opery Devil’s Fiddle napisanej dla nich przez Cezarego Duchnowskiego.

Przez 15 lat wielokrotnie wracałem do MetaMuzyki, za każdym razem zadziwiony, jak wspaniały i jednocześnie przeoczony jest to album. Mazurki Kazimierza Mety zespół przenosi w zupełnie nowe muzyczne uniwersum, a one odwdzięczają się melancholijną melodyjnością. Jest w tej muzyce namysł nad odchodzącą tradycją, zanikającymi sposobami życia, ale jednocześnie nadzieja, że nie wszystko jest stracone.

poniedziałek, 29 stycznia 2024

Taniec na nieheblowanej desce

Przez cały album Lumpeksu przewija się motyw zabawy, ale też wytańcowywania traum, zmęczenia ciała w takim stopniu, by zapomniało o krzywdach. Taniec wyzwala, bo na krótką chwilę unieważnia istniejący porządek - w Dwutygodniku obszernie piszę o drugiej płycie polsko-francuskiego zespołu grającego freejazzowe oberki.

czwartek, 14 września 2023

Nazwij żałobę, pozwól jej zaśpiewać


Julie Byrne nie wydaje często nowej muzyki. Jej długogrający debiut Rooms with Walls and Windows z 2014 roku to tak naprawdę kompilacja dwóch wcześniejszych EPek. Na nich ambientowe plamy syntezatorów oplatają folkowe partie gitary akustycznej i głęboki, kojący głos Julie. Wydany trzy lata później Not Even Happiness przyniósł amerykańskiej pieśniarce stosunkowy rozgłos. W zasadzie Julie kontynuuje na nim obrany kierunek, ale częściej syntezatory zastępuje sekcja smyczkowa. To muzyka delikatna, przejmująca, zanurzona w amerykańskiej folkowej tradycji z poetyckimi tekstami (co nie powinno dziwić, Julie potrafi recytować wiersze ulubionych poetów z pamięci). Na The Greater Wings kazała czekać sześć lat.

Pewnie byłoby krócej, gdyby nie osobista tragedia. Zwykle małomówna w sprawach osobistych, Julie mówi otwarcie mówi o nagłej śmierci współpracownika, przyjaciela i partnera Erica Littmanna. Poznali się na SXSW w 2014 roku, Littmann pracował przy produkcji sesji wideo Julie. “Pokochałam go od razu” mówiła w tym roku Guardianowi. To Littmann stał za za konsoletą podczas nagrywania Not Even Happiness, to z nim pisała piosenki, to on towarzyszył jej na koncertach. 

Pierwsze piosenki powstały długo przed śmiercią Littmanna, jeszcze w 2018 roku. Potem pandemia, która złapała Julie w Kalifornii, to wtedy powstała większośc piosenek. Kiedy można już było podróżować, od razu poleciała do Littmanna, do Chicago, szlifować piosenki, które - w zmienionej formie - trafiły na The Greater Wings. Gdy zmarł, odłożyła je na półkę, nie mogła do nich wrócić, zbyt bolesne przywoływały wspomnienia. Dopiero (a może już?) pół roku po tragedii postanowiła dokończyć pracę nad piosenkami, z towarzyszeniem Aleksa Sommersa, producenta najbardziej znanego ze współpracy z muzykami islandzkimi - Sigur Rós, Pascal Pinon czy Sin Fang. Tę islandzką miękkość i baśniowość - pasującą do muzyki Byrne - Sommers wprowadził naturalnie, wzbogacił paletę brzmieniową. Pojawiające się wcześniej mrugnięcia w stronę Enyi i mistyczności jej muzyki najmocniej pojawiają się w Hope’s Return.

The Greater Wings jest zbiorem reminiscencji zwykłych “niezwykłych momentów”, jak śpiewa w utworze tytułowym. Od zawsze tak budowała teksty - poetyckie opisy w zasadzie banalnych wydarzeń, spaceru po lesie, życia w mieście, nocy w trasie. Jest w tych tekstach niezwykła uważność, dostrzeganie symboliki w każdym geście, każdym zdarzeniu. Czas, który Byrne spędziła z Littmannem to był święty czas, którego nie można zapomnieć. Można tylko do niego wracać.

W całości po śmierci Littmanna powstała tylko Death Is a Diamond, ale cień Erica pojawia się w każdej piosence, nie tylko dlatego, że zdążył zagrać na dziewięciu z nich. You are the family I chose - Jesteś moją wybraną rodziną śpiewa Julie łamiącym się głosem na tle delikatnych, przeplatających się arpeggiów syntezatorów i harfy. Czasem obecność Erica jest powidokiem ulotnej chwili, obrazem uchwyconym kątem oka, jak w Conversation Is a Flowstate. Czasem w centrum jest właśnie ten brak, jak w Portrait of a Clear Day. W zdecydowanie najbardziej filmowym Lightning Comes up From the Ground Littmann jest niczym siła przyrody, na tle narastających smyczków Byrne rozpamiętuje stratę, ale wydaje się z nią pogodzona. Bo przecież strata jest nieodłącznym towarzyszem życia - każdy początek ma w sobie jednocześnie koniec. W tym samym utworze padają najbardziej buntownicze słowa - Death to the old ways - ale zaraz dodaje, czym byłabym bez nich

Krytycy porównują The Greater Wings do Carrie & Lowell Sufjana Stevensa czy Skeleton Tree Nicka Cave’a, jednak to splątanie nadziei, pogodzenia, smutku i żałoby najbliższe jest Vulture Prince Arooj Aftab. W Summer Glass śpiewa I want to be whole to risk again, i choć Death Is a Diamond jest wyciskającym łzy pożegnaniem z możliwe, że najważniejszą osobą w życiu Julie, to życie się nie kończy. Zamiast popaść w czarną rozpacz, Julie wybiera odważne skierowanie się w stronę życia i światła. 


poniedziałek, 9 stycznia 2023

Surowa czy przetworzona?

To pytanie zadają sobie chyba wszyscy związani z polską muzyką (około)tradycyjną. Jak podchodzić do tradycji, by nie zginęła w dzisiejszym świecie i nie straciła swojego charakteru? Odpowiedzi na nie są różne, często wzdłuż nich przebiegają podziały środowiskowe. Polskie folk i tradycja miały w ostatnich trzydziestu latach swoje wzloty i upadki, ale dzisiaj muzyka wywodząca się z tradycji to najciekawszy nurt w polskiej muzyce. 

O tym wszystkim przez pryzmat paszportów Polityki piszę w rocznicowym wydaniu"Niezbędnika Inteligenta" poświęconego 30 latom tej nagrody.

czwartek, 4 sierpnia 2022

Podwójne pogranicze


Bastarda i Sutari (tym razem w duecie) spotkali się, by na dwusetlecie Ballad i Romansów Mickewicza dotrzeć do tych samych źródeł, co poeta - tekstów z pogranicza polsko-litewsko-białoruskiego.Tylko nie przewidzieli, że świat się tak bardzo zmieni i przyspieszy.

Pogranicze to zawsze fascynujące miejsce. Nie dzieli jak granica, ale łączy. Mieszają się w nim języki, religie, melodie, zwyczaje. Pogranicze pozwala dostrzec Innego, spotkać się z nim. To na pograniczach, na styku dzieją się rzeczy najciekawsze, wykuwa się nowa jakość. To na pograniczach gatunków działa Bastarda, na pograniczu (tym dosłownym i metaforycznym) działają Sutari. Do ich spotkania musiało kiedyś dojść. Tym bardziej, że Bastarda z podobną dezynwoltura i swobodą traktuje źródła swojej muzyki, co Sutari muzykę tradycyjną. Od Nigunów coraz odważniej szli w stronę muzyki ludowej i za każdym razem przefiltrowywali ją przez swoją wrażliwość.

Przez te pięć lat grania Bastarda tak dobrze wypracowała swój muzyczny język, że nie sposób pomylić jej z niczym innym. Tamoj zaczyna się dobrze znanymi długimi, pociągłymi, przestrzennymi frazami. Zaraz do nich dołączają głosy Kasi Kapeli i Basi Songin, razem z kanklami, skrzypcami i już wiadomo, że to dialog idealny. Podwójne pogranicze. Mickiewicza nie zostało nic, są teksty tradycyjne, teksty napisane specjalnie przez Sutari, jest sięganie po melodie ludowe i ich twórcze przetwarzanie.

Pogranicze to miejsce, które od zeszłego roku kojarzy się jednoznacznie. W lasach i na bagnach umierają ludzie, którzy dostali się w kleszcze nieludzkiej, niehumanitarnej polityki. Traktowani jak pionki i jak pionki zbywalnie, nieważni. Ten kontekst - ciągle trwającej tragedii na konkretnym, namacalnym pograniczu - był nie do uniknięcia. I Sutari, i Bastarda są zespołami, którym sprawy społeczne nie są obojętne. Osią albumu są dwa utwory - Granica / Pasienio / Hranicia i Wojenka (z bezpośrednimi odniesieniami do wojny w Ukrainie, choć wybrany jeszcze przed rosyjską inwazją), mocne również muzycznie, jazgotliwe, z echami metalu, odgrywaniem syren alarmowych, imitacjami eksplozji. Pełne niepokoju, napięcia, tego całego chaosu, który rozgrywa się obecnie na pograniczu. 

Temat rozdzielenia pojawia się też w najlepszych na całym albumie Sadach. W Skuduciai nawiązują do Księżyca, ale to może po prostu podobna wrażliwość. trochę naiwna, trochę baśniowa, podszyta mrokiem. A jednak dość przekornie kończą Tamoj quasi-kołysanką Nim świt nastanie. Noc nie jest zagrożeniem, daje wytchnienie, zapomnienie od codziennej niedoli i bólu.

piątek, 29 kwietnia 2022

Wypić kawę z widokiem na Chortycę


Dziś granie koncertów, branie udziału w różnych inicjatywach ma sens na zupełnie innym poziomie niż przed inwazją. Kiedy wychodzę na scenę, to nie jest rozrywka. To moja płaszczyzna walki - z Dagą i Daną rozmawiam w Dwutygodniku. O wojnie i muzyce.

piątek, 1 kwietnia 2022

Ośmieliłam się

fot. Fly Cheng

W indonezyjskiej muzyce nic nie jest zabronione, nie ma żadnych faux pas. Nie możesz nikogo obrazić tym, jak grasz. Jasne, coś się może nie spodobać ze względów estetycznych, ale nigdy nie słyszałam oskarżeń o szarganie czy sprzeniewierzenie się tradycji - mówi mi Aga Ujma, autorka jednej z moich ulubionych zeszłorocznych płyt, Songs of Experience and Innocence i muzykolożka specjalizująca się w muzyce indonezyjskiej, w wywiadzie dla Dwutygodnika.

wtorek, 15 marca 2022

Rokia Koné śpiewa dla całego świata


Ona – ukochana gwiazda malijskiej muzyki, Róża Bamako. On – doświadczony producent, współpracujący z największymi, ale szukający nowych, odświeżających wyzwań. Połączył ich przypadek. No i pandemia.

W Radiowym Centrum Kultury Ludowej piszę o wspólnym albumie Rokii Kone i Jacknife Lee.


wtorek, 30 listopada 2021

Dobry smutek


Można powiedzieć, że to nic nowego, bo lo-fi to dość popularna estetyka, a wykonawców i wykonawczyń podobnych do Grouper jest wiele. A jednak to ta nieśmiała i chmurna artystka wyrosła na jedną z najważniejszych postaci amerykańskiej muzyki alternatywnej.

Dla Dwutygodnika napisałem sylwetkę Liz Harris, pretekstem bardzo dobra, nowa płyta.

poniedziałek, 27 września 2021

Więcej patosu, słuchacz wytrzyma


„Raz na milion lat dochodzi do odłamu planetoid, swoistego zderzenia, które niesie za sobą niezliczone konsekwencje. Strumienie biegu czasu i nieskończone ilości miejsc przenikają się ze sobą w piękny i nieobliczalny sposób, zmieniając zastałe światy. Między pokryte najdostojniejszą rdzą szacunku symbole, wierzenia i tradycje wkrada się coś im obcego. Razem tworzą nowe.

Ten album to ten moment - raz na milion lat.” - głosi notka promująca Pieśni współczesne Miuosh i Śląska. Czy to prawda?

Nie będę czarował, ani budował suspensu. Nic z tej zapowiedzi się nie sprawdza. Miuosh pod płaszczykiem czegoś wyjątkowego sprzedaje po prostu pop. Czy to źle? Oczywiście, że nie. Tylko, że to jest zły pop, okraszonym klasycyzującymi aranżacjami, z bel canto śpiewaków Śląska. Poza Dolinami nie ma tu nic, co przykuwało by uwagę na więcej niż 15 sekund.

Gdybym miał opisać ten album jednym zdaniem byłoby to „Więcej patosu, słuchacz wytrzyma”. Nienośny patos wylewa się litrami z każdego dźwięku. Oto Miuosh, artysta z zupełnie innego świata, przekracza granice gatunków i ofiaruje światu swoje nawet nie Dzieło, tylko DZIEŁO. Wprowadza ten patos bardzo prostymi i oczywistymi środkami. A to zabrzmią groźnie kotły, a to smyczki szumnie zatrylą, a to sekcja dęta wprowadza podniosłe, wolne frazy, a to pojawiają się wokalizy. Oczywista oczywistość, ciężko się nabrać na te zabiegi, są zbyt wyraźne, zbyt grubymi nićmi szyte.

Pieśni współczesne są skażone przypadłością ścieżek dźwiękowych blockbusterów. To muzyka całkowicie przezroczysta, której jedynym celem jest budowanie podniosłego nastroju, wrażenia obcowania z czymś wielkim, niepowtarzalnym. Wystarczy jednak wsłuchać się odrobinę uważniej, potraktować je jako coś więcej niż tylko muzykę tła, by zorientować się, że jest to wydmuszka. Muzyka nie niesie ze sobą żadnej wartości, jest do bólu bezpieczna, wygładzona. W zasadzie poza użyciem łemkowskiego przez Igora Herbuta nie ma w niej niczego zaskakującego. Żaden z zaproszonych wokalistów nie wyszedł ze swojej strefy komfortu, nikt nie postarał się, żeby w nawet najdrobniejszy sposób zrobić coś nieoczywistego. Najlepiej słychać to w Zmierzchu z Kwiatem Jabłoni. To po prostu ich piosenka z troszkę innym aranżem. Jak pojawia się Król, to wiadomo, że muszą być syntezatory. Proste? Ach, zapomniałbym, pojawia się zza grobu Kora. Popkulturowa nekrofilia w pełnej krasie.

Wszystko może byłoby mniej bolesne, gdyby Miuosh nie dorabiał do tego szumnej ideologii. Gdyby nie twierdził, że razem ze Śląskiem tworzą nową, ale zakorzenioną w tradycji muzykę regionu. Zastanawiam się, czy poza Zespołem Pieśni i Tańca, region nie ma nic do zaprezentowania? Nie ma kapel, nie ma instrumentalistów? Zresztą, jaka to jest przełomowość, kiedy po podobne tropy sięgał 9 lat temu Donatan na Równonocy, kiedy mnóstwo jest albumów, na których popowe piosenki odgrywają orkiestry symfoniczne. A przecież można wplatać w muzykę rozrywkową czy alternatywną motywy oparte na tradycji na dużo ciekawsze sposoby. Pisałem o tym tyle razy, że nie widzę sensu w powtarzaniu się. Zostawię tylko link.

Taki album zdarza się raz na milion lat? Bardzo bym sobie tego życzył, ale obawiam się, że nastąpi wysyp podobnych potworków. Zresztą, album najlepiej podsumował sam autor w wywiadzie dla Wyborczej: W naszym kraju w ciągu ostatnich 25 lat zauważalna jest tendencja, żeby z kultury czy dziedzictwa robić cepelię. Mnie nie pozostaje nic innego, jak tylko się z nim zgodzić.

poniedziałek, 28 czerwca 2021

Daleko od domu


Piękna historia zaśpiewana pięknym głosem.

Ana Arsuaga jest baskijską artystką mieszkającą w Bilbao. Pod swoim własnym nazwiskiem maluje obrazy. jako Verde Prato interpretuje baskijskie piosenki (nie tylko, ale nie uprzedzajmy faktów) świeckie i religijne. Robi to jak łatwo się domyślić - inaczej raczej bym o nie pisał - w sposób bardzo nieortodoksyjny.

Kondeira eder hura czyli po po baskijsku Ta piękna historia jest opowieścią o chłopaku opuszczającym rodzinną wioskę. To doświadczenie bardzo powszechne wśród Basków, narodu migrantów, którzy tłumnie opuszczali górskie wsie w poszukiwaniu lepszego życia. Ana opowiada ją z różnych perspektyw. Jest tu pieśń matki, ojca, siostry, brata, przyjaciół. Przechodzą płynnie jedna w drugą - od matki wyprawiającej syna w drogę, życzącej mu spotkania odpowiedniej dziewczyny przez ojca, który dzieli się z synem swoimi własnymi doświadczenia, aż po śmierć seniora rodu. Każda - jeśli Google Translate niczego nie przekłamał - wywiedziona z tradycji, operująca tradycyjną melodią. Na samym końcu Ana zmienia baskijski na kastylijski, ale raczej nie robi dlatego, żeby podkreślić utratę tożsamości przez głównego bohatera. Z tym wykorzenieniem Baskowie zmagali się przez lata i zmagają do dziś.

Ana piosenki zanurza w pogłosach, jakby nagrywała w kościele albo jaskini. A może na szczytach Pirenejów. Nadaje to im mistycznego i mitycznego charakteru. Wskazuje, że Ana opowiada nie o konkretnych osobach, ale archetypach, doświadczeniach wspólnych dla większości baskijskich rodzin. Dlatego najważniejszy jest tu głos. Ana śpiewa na tle bardzo oszczędnych, skromnych partii syntezatorów i automatu perkusyjnego, czasem pojawi się klaskanie. gdzieś w tle przemknie harfa. Czasem zaśpiewa a capella. A głos ma naprawdę wyjątkowy. Niezwykle plastyczny, z łatwością przechodzi z altu w sopran, trochę przypomina Antoninę Nowacką, tak samo ślizgają się po dźwiękach. Podobnie jak Polka uwielbia wokalizy bez słów. Z drugiej strony przywodzi mi na myśl Zosię Hołubowską i jej Mala Herbę, choć to muzyka dużo delikatniejsza, spokojniejsza, ale tak samo łącząca tradycyjny śpiew z elektroniką. Najbardziej jednak ta szkieletowość przypomina wspólny album Liny i Raula Refree, dekonstruujący podobnymi środkami portugalskie fado.

Kondeira eder hura wpisuje się w szerszy ruch modernizacji iberyjskiej tradycji. Można ją postawić obok płyt Marion Cousin z reinterpretacjami folkloru Balearów i Estremadury z jednej strony, a Rodrigo Cuevasem tworzącym fantazyjne opowieści na podstawie pieśni i melodii z Asturii (przy sporym udziale Raula Refree). Nie trzeba jednak być specem od folkloru, by docenić twórczość Verde Prato. To po prostu uniwersalnie piękna muzyka.

A już tak zupełnie na marginesie. Trafiłem na jej cover Ostatniej niedzieli zaśpiewany bardzo łamanym polskim. Niestety, nie odpowiedziała na pytanie, dlaczego postanowiła zabrać się za ten nasz klasyk.

 

piątek, 23 kwietnia 2021

Podróż na południe

Zapomnieć o 10 urodzinach jednej z płyt życia, no nieźle. Chyba tylko ja to potrafię. Niewielką pocieszeniem jest fakt, że Jeremy Barnes i Heather Trost też chyba o niej zapomnieli.

10 lat temu napisałem o Cervantine. To nie jest album, który odkryłem po czasie, zachwycił od razu. Choć z perspektywy czasu tamta recenzja jest nieporadna, zbyt skrótowa, to głównych myśli nie zmieniłbym i dziś. Wtedy podskórnie wiedziałem, co w muzyce A Hawk and a Hacksaw zachwyca mnie najbardziej. To ten kolor sepii, nostalgia i pewna bezczasowość. Zdjęcie sprzed kilkunastu dziesięcioleci, świadectwo świata, którego już nie ma.

Oczywiście, to wszystko tylko sztuczne konstrukty, sam od dawna piszę, że muzyki nie da się zamknąć w ramach, że ona musi być żywa, musi się zmieniać. Akordeon był nowością, która miała zniszczyć charakter muzyki tradycyjnej, tak jak kilkadziesiąt lat później keyboard. Barnes i Trost też to doskonale wiedzą. To, co prezentują to nieprawdziwy obrazek (bo też i nie mają takich folklorystycznych ambicji), ale zbudowany na bardzo solidnych podstawach. Na Cervantine doprowadzili go do perfekcji, a ona stała się punktem wyjścia do dalszych podróży.

Zmierzali w tym kierunku - na południe - od samego początku. Czerpali z muzyki bałkańskiej (i środkowoeuropejskiej), zamieszkali w Budapeszcie, uczyli się od tamtejszych muzyków, jeździli po Bałkanach, puszczali oko do Imperium Osmańskiego i Grecji. Choć Jeremy ciągle śpiewał po angielsku w tych coraz rzadszych momentach, kiedy stawał przed mikrofonem. Tutaj takie momenty są dwa, ale śpiewa obdarzona niesamowicie plastycznym głosem Stephanie Hladowski, która brzmi, jakby nagrano ją na początku XX wieku w Smyrnie albo Konstantynopolu. Jakby dzieliła kawiarniane sceny z Rozą Eskenazi albo moją ukochaną Mariką Papagiką. Tak się dzisiaj nie robi. A ona tak wykonuje Uskudar, piosenkę-symbol jednoczący całe Bałkany i będący przedmiotem odwiecznych sporów. I robi to po grecku, wybór kontrowersyjny i odważny, bo najbardziej znany jest tekst turecki. Mana Thelo Enan Andra jest z kolei popisem jej brata, Chrisa, którego bouzouki kieruje wszystko w stronę rebetiko. Niekoniecznie tego kawiarnianego, nie ma tu tej ciasnoty, jest przestrzeń. To muzyka otwartych przestrzeni, widoków na morze i góry. Jak w Grecji.

Do tej Grecji, która dominuje, Barnes i Trost dodają szczyptę Hiszpanii i swojego rodzinnego Nowego Meksyku. Jednoznacznie wychodzą poza Europę Południowo-Wschodnią, ale przecież krajobrazy Andaluzji, okolic Albuquerque i Krety czy Cypru nie są tak bardzo różne. Uciekają z szufladki kolejnego amerykańskiego zespołu, który chce grać jak Bregović, Kusturica albo Boban Marković. Nie, oni zawsze dodawali wiele od siebie, czerpali chociażby z psychodelicznego folku spod znaku New Weird America. Tutaj tworzą świat, w którym Via Egnatia zahacza o Kordobę i Santa Fe.

Dlatego można potraktować Cervantine jako muzykę drogi. Ten motyw powtarza się w ich muzyce, na Forest Bathing z 2018 roku chyba najsilniej. Podróżują także w czasie, utwory brzmią jak pocztówki z przeszłości (ale mniej tu mityczności i baśniowości niż na You Have Already Gone to The Other World), trzeszczą jak stary szelak, mam wrażenie, jakbym wchodził do wnętrza starej płyty. To podróż pełna wrażeń. Od nawałnicy jaką jest No Rest for the Wicked po czyste niebo i widok na upstrzone wyspami Morze Egejskie w The Loser. To chyba też ucieczka przed rzeczywistością, przynajmniej dla mnie. Przypomina o tych wszystkich razach, kiedy byłem na południu Włoch, Dalmacji, Cyprze, Grecji, ten jeden raz w Stambule, który przebijał niebo minaretami Hagi Sophii i Błękitnego Meczetu. Każdą podróż na południe, każdą podróż za słońcem.

środa, 16 września 2020

Prawdziwy heros



Marokański żyd mieszkający w Jerozolimie w szczycie izraelskiego szału na grecką muzykę nauczył się śpiewać po grecku i nagrał płytę odwołującą się bardziej do brzmień basenu Morza Egejskiego i Anatolii niż rodzinnego kraju, a potem zniknął w pomroce dziejów. Każde słowo w tym zdaniu jest prawdą. 

W tej historii najbardziej mnie zaskoczył rozmiar tego szału na grecką muzykę w Izraelu. Że warto było się nauczyć greki i nagrać płytę z tsifteteli i innymi greckimi tańcami. Yakov Ben Hammo, znany bardziej jako Koko był perkusistą i wokalistą. Nie wiem, kiedy się urodził, ani gdzie. Przybył do Izraela czy już się w nim urodził? Stawiam na to pierwsze, bo na okładce swojego debiutu z 1977 roku przypomnianego przez Fortuna Records wygląda na dojrzałego faceta. Spogląda z niej prawdziwy twardziel, choć w dzwonach i kolorowej koszuli oraz obowiązkowym zarostem na klacie i wielkim wisiorem w kształcie gwiazdy Dawida. A może Koko wygląda bardziej jak amant-twardziel, bliskowschodni odpowiedni Seana Connery’ego, tylko występujący w filmach kasy B.

Klasy B nie jest z pewnością muzyka, którą grał. Może sprawdziłaby się w takich produkcjach, ale jest fantastyczna. Koko nie bawi się w kokieterię, od pierwszych dźwięków zaprasza na psychodeliczną, taneczną imprezę gdzieś na Krecie, a może szemranych przedmieściach Aten i Salonik. Nie jest to rebetiko, ono w tamtych czasach było już skansenem, ale słychać podobieństwa. Muzyka Koko jest równie mocno zanurzona w Anatolii i Bliskim Wschodzie, tym ogólniejszym. Organy ślizgają się po ćwierćtonach, brzmienie gitary bardzo przypomina Omara Khorshida, tego egipskiego geniusza. Koko gra na bardzo skromnym zestawie perkusyjnym, chyba nie ma w nim stopy, tylko tomy, werbel i bębny kielichowe. Bas chodzi jak zaklęty, co jakiś czas odezwie się klarnet. I to już właściwie wszystkie instrumenty odpowiedzialne za tę tawernianą orgię dźwięków. 

To nie jest muzyka ludowa, ale nie jest do rock’n’roll. Koko podąża za trendami z tamtych lat - ma być lokalnie i globalnie. Obie formy - grecko-arabsko-turecka i amerykańska - spotykają się w połowie drogi. Buja ta muzyka trochę funkowo, trochę egejskimi rytmami. Jasne, takie połączenie sprawdza się prawie zawsze, trudno je zepsuć, ale u Koko brzmi to wyjątkowo dobrze. Do tego wszystkiego trzeba dołożyć głos naszego bohatera. Głęboki i przejmujący. Jakby wraz z nauką greckiego, wziął sobie do serca mitycznych herosów, którzy robią wszystko z godnym bogów rozmachem. On też. Gdy (jak podejrzewam) przeżywa nieszczęśliwą miłość w Katogiri, to cierpi bardziej niż cały zastęp Romeów. Jego głos mógłby poruszyć skały, może dlatego stoi obok miniatury twierdzy. Gdy bawi się, to jest cesarzem imprez, na których ouzo i raki leją się strumieniami. 

Yakov nie doczekał tej reedycji, nie będzie triumfalnego powrotu na scenę na tę jedną, ostatnia trasę. Zmarł w 2018 roku, gdy Fortuna Records przekonali go w końcu do swojego pomysłu na wznowienie jego debiutu. Dzień przed planowanym podpisaniem umowy dostał ataku serca.


poniedziałek, 27 stycznia 2020

Kto nie dostanie Grammy za rok



Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby choć trochę obejrzeć tegoroczne rozdanie nagród Grammy. Już nawet nie chodzi o to, że ceremonia była przeraźliwie nudna, jeszcze nudniejsza niż rozdanie Oskarów. Podzielona na dwie części, podczas pierwszej rozdano nagrody w większości kategorii - od kuriozalnie szczegółowych (jak Best Tropical Latin Album, nie zmyślam) do takich, które mogłyby spokojnie zmieścić się w głównej części.

Oglądałem jednym okiem i czekałem na kategorię, która mnie interesowała najbardziej, czyli Best World Music Album, a jakże. Trafiła się na samym końcu tej pierwszej, tylko streamowanej części, kiedy rozdawali nagrody taśmowo, a chyba połowa zwycięzców odpuściła sobie obecność (i ja im się nie dziwię). Nominowani byli Altin Gun, Burna Boy, Angelique Kidjo, Nathalie Joachim i Bokante. Najbardziej kibicowałem tym pierwszym, na nagrodę najbardziej zasłużyła Natalia Joachim swoją brawurową wizją haitańskiej muzyki poważnej. Wygrała Angelique Kidjo, trzeci raz w ciągu sześciu lat, za Celię, album, na którym śpiewa piosenki kubańskiej pieśniarki Celii Cruz, przenosząc je “z powrotem” do Afryki. To niestety słabsza pozycja w dorobku Beninki, ale wybór akurat tej płyty pokazuje, że akademia lubi najbezpieczniejsze wybory. Wróć, cała ta kategoria pokazuje, że bezpieczeństwo ma pierwszeństwo. I już naprawdę nie chce mi się pisać, że jest ona bez sensu - bo mamy tu anatolijski rock, muzykę klasyczną z wpływami Haiti, afropop, muzykę afrokubańską. Zresztą, dobór nominowanych pokazuje, jak wąsko traktowana jest muzyka świata. Muzyka latynoska raz się w niej się nie mieści, ma swoje własne kategorie, czasem trafiają się nominacje chociażby dla Caetano Veloso. Muzyka indyjska, chińska, środkowoazjatycka, arabska czy turecka pojawiają się incydentalnie w postaci naprawdę najważniejszych i najoczywistszych postaci. Dlatego obecność wśród nominowanych Altin Gun zaskakuje, ale chyba jest wypadkiem przy pracy niż zwiastunem nowej ery.

A już tak na marginesie - o tym, jak była to straszna ceremonia najlepiej świadczy występ Angelique Kidjo, która dwoiła się i troiła na scenie, żeby to zblazowane i znudzone towarzystwo choć trochę rozruszać.

Kibicowałem też Rosalii, szczególnie w kategorii Best New Artist, ale okazało się, że była bez szans w starciu z Billie Eilish, która w tym roku zgarnęła całą pulę (mniejsza o to, czy zasłużenie, czy niekoniecznie). Razem z siostrą nagrodę odebrał też Finneas, odpowiedzialny za produkcję When We All Fall Asleep, Where Do We Go?. Pomyślałem sobie wtedy, że już wiem, kto powinien odebrać nagrodę dla najlepszego producenta za rok. Raul Refree. Poświęciłem mu jeden odcinek audycji, ale od tamtego czasu wyszły dwa wyprodukowane przez niego albumy, a on zapowiedział kolejne.

W zasadzie, jeśli zajmujesz się muzyką tradycyjną z Półwyspu Iberyjskiego i okolic lub gitarowy folk i chcesz w swojej muzyce coś radykalnie zmienić, wypada się do niego zgłosić. No bo spójrzmy, to współpraca z nim przyniosła rozpoznawalność Rosalii w rodzimej Hiszpanii (oczywiście do światowego gwiazdorstwa, wyniosła ją El mal querer, płyta nagrana z El Guincho), to on produkuje od kilku lat albumy Lee Ranaldo, to on pomógł nagrać Richardowi Youngsowi. Stał się też twarzą eksperymentalnego podejścia do flamenco.

Jeszcze pod sam koniec zeszłego roku (ale według zasad Grammy, będzie się to liczyć do nominacji za 2020) premierę miał wspólny album Refree i Rodrigo Cuevasa, asturyjskiego wokalisty, Manual del Cortejo. To najbardziej popowa pozycja w obszernej dyskografii Refree. I, co może wydawać się trochę paradoksalne, najbliższa El mal querer. Syntetyczne dźwięki momentami wypierają gitarę, Refree z Cuevasem zostawiają często sam rytmiczny szkielet piosenek, automat perkusyjny współgra z kastanietami. Manual de cortejo zbiera muzykę z różnych regionów Hiszpanii, przede wszystkim rodzinnej Asturii Cuevasa i sąsiedniej Galicji. Rodrigo jest równie sprawnym i odważnym wokalistą, co Rosalia, łączy ich też kolorowy wizerunek. Cuevas wyciąga stare teksty, baśniowe opowieści, ale brzmieniowo jest to bardzo współczesna muzyka, pełna autotune’a, zapętleń. Im bliżej końca, tym muzyka się wygładza, nabiera krągłości w brzmieniu, ale nie traci na odwadze. Aż żal, że wyszła tak późno, bo powinna się znaleźć w większości podsumowań roku.



Powinna się w nich też znaleźć wspólna płyta Refree i Liny Cardoso Rodrigues, uznanej interpretatorki fado Amalii Rodrigues. Po latach zmagania się z tym repertuarem, potrzebowała odmiany, odświeżenia związku z tymi klasykami, które zna każdy Portugalczyk. Refree był idealnym wyborem, robił już podobne rzeczy z flamenco (nie tylko towarzysząc Rosalii, ale tez El Nino de Elche czy Sylvii Perez Cruz), choć z fado nie miał wcześniej styczności. A może właśnie dlatego ta współpraca jest tak udana. Fado to głos i gitara portugalska, nie mogą bez siebie istnieć. Co robi Refree? Stwierdza, że mu gitara zupełnie ni pasuje. Zamienia ją na baterię syntezatorów i keyboardów, pianino i akordeon. Otula nimi głos Liny. Podkreśla go dronami, delikatnymi arpeggiami, zanurza w ogromnej przestrzeni, daje mu wybrzmieć. To on ma być i jest na pierwszym planie. Nie da się od niego uwolnić, ani go zapomnieć. Głos Liny, pełen emocji, rozedrgany, łamiący się, ale silny, nie potrzebuje barwnych, skomplikowanych aranżacji, by błyszczeć. Refree to usłyszał, a że nie jest skrępowany zasadami gatunku, pozwolił sobie na taki ruch. Opłaciło się. Lina odkrywa na nowo repertuar, który zna dobrze, jak prawie nikt inny. Odkrywa przed sobą, odkrywa go dla świata.



To tylko albumy z ostatnich dwóch miesięcy (i nie wszystkie, nie wspominam tu o płycie z Richardem Youngsem). Za niecały miesiąc wychodzi wspólny album Refree i Lee Ranaldo oraz druga płyta Cocanhi, żeńskiego tria z Tuluzy zajmującego się oksytańską polifonią. Wydawać by się mogło, że Refree nie będzie miał tu dużo do roboty, to tylko wokale i perkusjonalia. A jednak właśnie w takich warunkach czuje się najlepiej i po dwóch fragmentach Puput słychać, że podkręcił muzykę dziewczyn, że razem z nim poszły w nową, nieoczekiwaną stronę. A właśnie to popychanie artystów, pomaganie im zrobienia kroku w nieznane cechuje najlepszych producentów. Do tego na szczęscie nie potrzeba Grammy.

niedziela, 6 maja 2018

A Hawk and a Hacksaw - "Forest Bathing"



Tytułowe “leśne kąpiele” to angielskie tłumaczenie japońskiego terminu “shinrin-yoku”, leczniczego przebywania w lesie, cyklicznego odpoczynku od cywilizacji. W taką właśnie podróż, na (nomen omen) obrzeża Europy po raz kolejny wyruszają Jeremy Barnes i Heather Trost.

O ile pierwsze płyty A Hawk and a Hacksaw wyrastały z nurtu “New Weird America”, to zawsze była w nich obecna fascynacja Bałkanami, która swoją pełnię osiągnęła na Cervantine sprzed siedmiu lat. Na nim Barnes i Trost zapuścili się najdalej w pachnące rozmarynem, skąpane zachodzącym słońcem góry Grecji.

Bezczasowość, czy może właśnie pozaczasowość była leitmotivem ich kolejnej płyty, You Have Already Gone to The Other World, będącej ich interpretacją ścieżki dźwiękowej do Cieni zapomnianych przodków Siergieja Paradżanowa. Słoneczne Bałkany ustąpiły mroźnym krajobrazom Karpat, wschodnioeuropejskim melodiom. Zamiast Stambułu i Salonik - Jasina i zimne wody Czeremoszu.

W czasie pięcioletniej przerwy Barnes i Trost wcale nie milczeli. Zajmowali się nagrywaniem muzyki do filmów, gier, seriali. Wydali też solowe płyty, na których dość daleko odchodzili od tego, co robili w duecie - Heather bawiła się dronami i południowoeuropejską psychodelią z lat 70., Jeremy instrumentalnymi, surrealistycznymi pochodami z Johnem Dieterichem i kasetowymi poszukiwaniami. Razem prowadzili wytwórnię, L.M. Dupli-cation. Z każdego tego doświadczenie czerpie Forest Bathing, pojawiają się na niej nie tylko echa ich pozazespołowych poszukiwań, ale także goście - wspomniany już John Dieterich z Deerhoof, Cuneyt Sepetci, cymbalista Unger Balazs czy Lone Pinon. Wszyscy to podopieczni L.M. Dupli-cation.

Muzyka na Forest Bathing jest poza czasem - tradycyjne instrumenty współbrzmią z syntezatorami i to takimi brzmiącymi bardzo współcześnie, jak w Bayati Maqam, ale też bardzo retro, jak w A song for Old People/A song for Young People. Czy jest poza przestrzenią? I tak. i nie. Jest, bo nie sposób przyporządkować do jednego miejsca, wpływy, strzępki melodii przenikają się i przeplatają. Nie jest, bo można ten region, w którym się zdefiniować - to tereny na południe od Karpat, przez Węgry, Bałkany aż do Krety i Stambułu, i momentami Iranu, najmocniej słyszalnym w santurze wybrzmiewającym na początku i końcu albumu. Jednak nigdzie nie zostają dłużej, nie grają tradycyjnych melodii, tylko czerpią z tego bogactwa stylów i gatunków, by zbudować własną, autorską wypowiedź.

Jeszcze silniej niż na poprzednich płytach muzycy zaznaczają wątek podróży. W zasadzie można powiedzieć, że Forest Bathing to album drogi. Zapis wędrówki po bezdrożach, zarośniętych, zapomnianych ścieżkach (A Broken Road with Poplar Trees), po górskich halach (The Shepherd Dogs Are Calling). A może to wyprawa kupiecka zdążająca z Kopriwszticy na południe, do Konstantynopola. Może nawet do Bagdadu z czasów świetności? W końcu ani czas, ani przestrzeń nie są dla nich żadną przeszkodą.

Takie mam wrażenie, słuchając Bayati Maqam kończącego płytę. (Na marginesie, AHAAH mają rękę do końcówek albumów, wystarczy wspomnieć przejmujące Lassu z Delivrance czy On the River Cheremosh z You Have Already Gone to the Other World). To przecież dźwiękowy obraz zbliżania się do najwspanialszego miasta świata, które oszałamia swoim przepychem.

Forest Bathing dokumentuje także podróż samych muzyków i podsumowuje ostatnie kilkanaście lat ich fascynacji muzyką z Środkowej i Południowej Europy, wzbogaca ją o kolejne wpływy. Teraz mogą już zagrać wszystko.