wtorek, 3 grudnia 2024

Już nigdy nie będzie takiego zespołu

Cztery albumy, setki zagranych koncertów. I koniec, nie będzie ani jednego więcej.

Jeden z pierwszych tekstów na tym blogu to jednoakapitowa notka o Post-Nothing. Nawet nie recenzja. Po prostu pierwszy zachwyt ich debiutem, bo recenzja w Uwolnij Muzykę! była już zajęta. Zresztą gdyby nie ona, napisana przez Krzyśka, to pewnie nie pisałbym dzisiaj tego pożegnania.

Przez te piętnaście lat wielokrotnie zastanawiałem się, co jest takiego w muzyce Briana Kinga i Davida Prowse'a, że pokochałem ją tak mocno. Proste piosenki, dużo przestery, niezbyt skomplikowane, hasłowe teksty. W podrzędnej amerykańskiej mieścinie podobnych zespołów jest na pęczki. W każdym garażu spotykają się (przeważnie) chłopaki, które marzą o zostaniu gwiazdami rocka albo chociaż o wyrwaniu się na chwilę z małomiasteczkowego marazmu, zagraniu kilku koncertów. Japandroids są idealnym przykładem takie zespołu. King i Prowse założyli go na studiach. Tłukli piosenki w salce prób, sami sobie organizowali koncerty, wiedzeni marzeniem.

Tu, właśnie w tym marzycielstwie upatrywałbym sukcesu. I pewnej niewinności. Świat mógł stanąć u ich stóp, wystarczyło tylko zrobić krok. No i braterstwo. Zupełnie nietoksyczne chłopactwo, trochę naiwne, momentami głupawe, ale w tym wszystkim czyste. I to, co ładnie się nazywa po angielsku reckless abandon. Wreszcie upór.

Japandroids żyli na „pożyczonym czasie”. Post-Nothing miało być ich pierwszym i ostatnim albumem. Sfrustrowani brakiem zainteresowani dwoma epkami, zmęczeni graniem dla nikogo, postanowili, że wejdą do studia, nagrają płytę i rozejdą się każdy w swoją stronę. Nie będą jej promować, zachowają ją jako pamiątkę tamtego okresu, świadectwo własnych marzeń. King zaczął już podobno kombinować nowy skład. A potem się okazało, że te piosenki pokochała najpierw blogosfera, a potem Pitchfork, który wtedy znaczył dużo więcej niż dziś. Musieli wrócić do zespołu, na którym już postawii krzyżyk. Wrócili, jak gdyby nic się nie stało, rzucili się w wir koncertów po Ameryce i Europie. Zachłannie. Wiedzieli przecież, że to może być jedna szansa na – choć chwilowe – życie marzeniem. Grali tak, jakby każdy koncert miał być ich ostatnim. Tak zagrali w Powiększeniu. Klub spływał potem, oni spływali potem, ja spływałem potem i przez kolejne trzy dni nie mogłem mówić.

Wróćmy jednak do Post-Nothing. Osiem piosenek, 35 minut. Tę formułę – jak sami przyznają – podpatrzyli chociaż na Born to Run Springsteena. Stanie się wyrytą w skale zasadą dotyczącą albumów Japandroids, z wyjątkiem Fate & Alcohol, ale nie uprzedzajmy faktów. Zmulone brzmienie, buczące jak podziemne nagrania, punkowe demówki, pełne lo-fi. Pod tą warstwą kryją się proste, ale wybitne piosenki. Rozpędzone, oparte czasem na jednym akordzie. Jednocześnie bliskie noise rocka, indie i tradycji piosenkopisarskiej Toma Petty'ego i Springsteena. W tekstach pełne z jednej strony wspomnianej już młodzieńczej naiwności, a z drugiej silnej nostalgii, świadomości przemijania. W Young Hearts Spark Fire śpiewają wprost „We used to dream / Now we worry about dying”. W kilku słowach potrafili przekazać całe opowieści. Przebłyski były już na tych dwóch zapomnianych epkach, No Allegiance to the Queen czy Press Corps to jedne z najlepszych ich piosenek.

Gdy słucham Post-Nothing po piętnastu latach, to właśnie nostalgia, poczucie utraty, wygórowanych oczekiwań przemawia do mnie najmocniej.

Tropy z debiutu rozwinęli na Celebration Rock, które powstawało w bólach. W wywiadach przyznawali, że nie mają talentu, dlatego napisanie kilku piosenek zajmuje im długie miesiące, że daleko im do artystów, że się za nich nie uważają, że są bardziej rzemieślnikami, przeciętniakami. Rozbrajali tym sposobem oczekiwania. Spełnili je z nawiązką, wycyzelowali swój styl. Było jeszcze głośniej, jeszcze szybciej, jeszcze bardziej na złamanie karku. Budowali swoją mitologię wiecznego poszukiwania miejsca na świecie, ale i wiecznej celebracji życia na przekór wszystkiemu. Jest na niej Younger Us, ucieleśnienie tej drugiej, nostalgicznej twarzy duetu. Najpierw pojawiło się na jednym z trzech singli wydanych między albumami. To do dziś moja ukochana piosenka Japandroids. Nostalgiczna do bólu, z każdym kolejnym rokiem prawdziwsza. A jednocześnie pełna życia.

Celebration Rock zaczyna się i kończy dźwiękami sztucznych ogni, bo sama była fajerwerkiem. Kolorowym, błyszczącym, głośnym.

I znów rzucili się w wir trasy. Już nie popełniłem tego samego błędy i pojechałem na oba polskie koncerty. Na świeżo zapisałem sobie, że ten warszawski był lepszy. Wracałem z niego z Poznania nocnym pociągiem o jakiejś – dziś dla mnie – barbarzyńskiej godzinie, zwinięty w przedziale, próbując złapać choć chwilę snu. Miałem wtedy 24 lata.

Trasa trwała jeszcze ponad rok, a potem zamilkli, wydawało się, że na dobre. Zatrzymali się w pędzie i się rozpadli, pożyczony czas się skończył. W 2013 roku zagrali na OFFie, zrobiłem z nimi wywiad, ale zaginął w czeluściach internetu, zniknął z kolejną stroną, do której pisałem, a która się zamknęła. Tak samo jak moje recenzje ich płyt. Nie pamiętam, o czym wtedy rozmawialiśmy, a nie prowadziłem wtedy jeszcze własnego archiwum, więc nawet nie mam jak sprawdzić. Pamiętam, że biegłem na ich koncert prosto z wywiadu z Fucked Up.

Milczeli tak długo, że ja też postawiłem na nich krzyżyk. Mieli stać się wspomnieniem, symbolem moich wczesnych lat 20., w którym jak w bursztynie zatopione są tamte beztroskie chwile.

Wrócili znienacka i z płytą, która miała być – jak na ich standardy – artystowska, ambitna. Żadnych prób przeniesienia scenicznej energii do studia. Piosenki aranżowali tak, by nie dało się ich zagrać we dwóch. Zdjęli nogę z gazu i przykręcili przestery. Dodali syntezatory, gitary akustyczne. Aż chce się napisać, że dojrzeli. I tak było. Piosenki były trochę bardziej złożone, więcej było w nich heartland rocka niż punku. King zaczął opowiadać bardziej szczegółowe historie, bardzo amerykańskie. Choć nigdy nie zapomnieli Kanady.

Zmianę zwiastowała profesjonalizacja wizerunku. Zamiast przypadkowych, rozmazanych zdjęć zrobionych po koncertach, prawdziwa sesja. Jakby mówili „nagraliśmy się w piwnicach i garażach, małych przepoconych klubach. Teraz chcemy czegoś więcej”. Zmienili wytwórnię na większą, ale tak jak wcześniej nie mieli głowy do promocji. Chcieli grać koncerty. Po to nagrywali płyty, po to miesiącami męczyli się w studiu. Oczywistym było, że nie da się takiego trybu życia utrzymać na zawsze. Na Near to the Wild Heart of Life King napisał In a Body Like a Grave, duchowego następcę Younger Us. „Age is a traitor”, śpiewa w nim, „Gather the gang and make that night an ultimatum to the universe”. Ten jeden ostatni raz, a potem możemy żegnać się z młodością i marzeniami.

Wykrzykiwałem te słowa razem z nimi na koncercie w Berlinie pod koniec kwietnia 2017. W sumie było ich pięć. Dwa razy Warszawa, Poznań, Katowice, Berlin. Wspaniali byli na scenie. Nieuporządkowani, dzicy, niepowstrzymani.

A potem przyszła pandemia i zrozumiałem, że to był ostatni koncert Japandroids, jaki widziałem. Miałem nadzieję, że to nieprawda, ale podskórnie czułem, że to już koniec. Do wspomnień dołączyło Massey Fucking Hall, koncertówka z najsłynniejszej kanadyjskiej sali koncertowej.

Ponownie pogodziłem się z tym, że Japandroids to zamknięty rozdział. A oni, jak się okazało zza grobu, zapowiedzieli czwarty album. Pierwszy, na który nagrali 10 piosenek zamiast 8. By nie budzić niepotrzebnych nadziei, od razu zapowiedzieli, że żadnych koncertów nie będzie. To już koniec, drogi im się rozeszły na dobre, zmienił styl życia. Nie nadają się już na trasę. By się porządnie pożegnać, musieli skończyć album. Zagrać ten ostatni akord.

Fate and Alcohol – zdecydowanie najgorszy tytuł w historii duetu – łączy wszystkie oblicza Japandroids. Nie porywają się na wielowątkowe, piętrowe piosenki, ale i nie wracają do rzężących początków. Zaczynając nagrywać ten album, wierzyli jeszcze ma przyszłość, szukali złotego środka, Japandroids 3.0. I chyba im się to udało.

Album zaczyna się jak gdyby nigdy nic. Eye Contact High i D&T to wyciąg z Japandroids. Znajome riffy, przyśpiewki. Znowu szukają miłości, znowu topią smutki w barach. Szukają tych jedynych, choć tak naprawdę już znaleźli. Wracają do beztroskich nocy i ciężkich poranków. Niczym nie zaskakują, ale to też nigdy nie było ich ambicją. Alice zaczyna się jak kontynuacja Continuous Thunder, ale potem zmierza w stronę country rocka. Grają trochę wolniej, tak jak przyzwyczaili na Near to the Wild Heart of Life, ale nadal na 200%. Mimo że na pewnym etapie musieli wiedzieć, że to koniec.

Najbardziej znaczącą piosenką jest Upon Sober Reflection. Napisany raczej z perspektywy partnerki Kinga, a nie jego samego, wiecznie – do pewnego momentu – imprezującego. A to moment, w którym przyznaje sam przed sobą, że zespół, trasy, koncerty niekoniecznie są najważniejsze, że może przed czymś ucieka. I że czas przestać, zacząć żyć.

Fate & Alcohol i cała historia Japandroids kończy się All Bets Are Off, odą do nowego początku. Post-Nothing kończyli I Quit Girls, w którym King obiecywał, że gdy tylko zdobędzie tę jedyną, przestanie się uganiać za dziewczynami. Tutaj tę jedyną poznaje. Oczywiście w barze.

To koniec. Happy End. Brian King i Dave Prowse odnaleźli się na przestrzeni lat. Przestali uciekać, pędzić na złamanie karku. Symbolicznie zamknęli etap młodości i beztroski. Z nostalgią patrzą na przeszłość, Younger Us gra im gdzieś z tyłu głowy.

Już nigdy nie będzie takiego zespołu. I dobrze, że tak się stało, że skończyli dobrą płytą. Odchodzą tak, jak chcą. Wszystko przecież ma swój czas.

wtorek, 12 listopada 2024

Apokaliptyczny folk spod Wawelu

 

Zaczęło się od instrumentu. Nyckelharpy, kojarzącej się przede wszystkim ze Skandynawią. Ten konkretny egzemplarz wykonała Monika Sobolewska dla swojego męża, Piotra Aleksandra Nowaka. Drugą połowę zespołu stanowi Katarzyna Bobik, grająca na instrumentach perkusyjnych. Oboje też śpiewają i obiecują, że podczas nagrywania albumu nie ucierpiała żadna gitara, bo z żadnej nie korzystali. Choć czasem trudno w to uwierzyć, bo ich folk jest pełen metalowego ciężaru. Nazywają to etno stonerem, ale więcej tu mglistego, dżdżystego, jesiennego Krakowa. Błyszczącego odbitym w mokrym od listopadowego deszczu bruku światłem latarni, z delikatną nutą smogu.

O debiucie Antropocenie obszerniej piszę w Radiowym Centrum Kultury Ludowej.


środa, 16 października 2024

Trzecia międzynarodówka

Trochę czasu musiało minąć, żebym przekonał się do Kit Sebastian. Doskonale pamiętam, że ich debiut zupełnie do mnie nie przemówił. Ale może to przez zapowiedzi i opisy, że to kolejny retro anatolijski zespół. A tureckości, takiej zauważalnej od pierwszego posłuchania, powierzchniowej, w ogóle tam nie było. Była za to ładna muzyka odwołująca się do lat 60. To jednak wtedy było za mało. A potem przyszła pandemia, ja miałem za dużo czasu na słuchanie muzyki i zrozumiałem, że Kit Sebastian to świetny zespół. 

To znaczy, oni mi pomogli to zrozumieć swoim drugim albumem, Melodi. Bardziej intrygującym niż debiut, wyraźniejszym i jaśniejszym. Bardziej, zgodnie z tytułem, melodyjnym. Chciało się po prostu do niego wracać. A może to ja po prostu w pandemii osłuchany we francuskich latach 60. byłem bardziej gotowy na to, co proponują Kit Martin i Merve Erdem. Na ich trzeci album francusko-tureckiego duetu już czekałem. 

A oni jeszcze mocniej weszli w wykreowany przez siebie vintage'owy świat. I mocno go poszerzyli - obok żywych, prawie bombastycznych aranży rodem spod ręki Jean-Claude'a Vanniera czy anatolijskiego popu, pojawia się tu i Ameryka Łacińska (przede wszystkim Brazylia), przedrewolucyjny Iran, ethiojazz, Azja Południowo-Wschodnia. Wszystko oczywiście przefiltrowane przez funk, stare filmy, library music, lounge, a jednocześnie nie tracące nic na zadziorności i przebojowości. 

Choć zdarza się wymieniać Kit Sebastian jednym tchem z Altın Gün czy Deryą Yıldırım & Grup Şimşek jako wskrzeszycieli anadolu pop na Zachodzie, to nie do końca prawda. Z jednej strony, w Bul Bul najbardizej zbliżają się do rozpędzonego funku Altın Gün, nawet Merve rezygnuje ze swojej egzaltowanej maniery na rzecz melodeklamacji. Z drugiej natomiast, Kit Sebastian ciążą w stronę exotiki, tej nieokreślonej tropikalności, ale zawsze retro. Bondopodobne filmy szpiegowskie, heist movies, może nawet gangsterskie obrazy z Bollywoodu. Bliżej im do YĪN YĪN czy The Bombay Royale, bezwstydnie skaczących po mapie. Czuję też pewne pokrewieństwo z naszym rodzimym składem Jantar, bo w podobny, brazylijski sposób myślą o piosenkach. 

Kit i Merve piosenki pisali w trasie, czerpią ze swojego emigranckiego doświadczenia. Ona ponad 10 lat temu porzuciła Turcję na rzecz studiów filmowych we Włoszech, a potem osiadła w Londynie. On większość swojego życia spędził podróżując między Brytanią a Francją. I to wszystko słychać, również w tekstach pisanych po turecku i angielsku. Sam jestem w podobnej sytuacji, zawieszony między dwoma miastami w dwóch różnych krajach i może dlatego bardziej to wszystko ze mną rezonuje i dlatego tak bardzo podoba mi się ten album.

wtorek, 27 sierpnia 2024

Najintymniejsza podróż


Po Talàn, będącym podróżą w czasie i przestrzeni wokół Morza Czarnego (i dalej, do Azji Środkowej) i Hizbut Jàmm stawiającym pomosty pomiędzy krautrockiem, psychodelią a muzyką zachodniej Afryki, Raphael Rogiński wybiera się w najintymniejszą podróż – w własną przeszłość i do krainy dzieciństwa, na polsko-litewskie pogranicze, osnute mgłami i pełne magicznych jezior. 


Žaltysie piszę w Radiowym Centrum Kultury Ludowej.

poniedziałek, 19 sierpnia 2024

Refleksje EABSów

 

Który to już mój tekst o EABSach? Chyba trzeci - najpierw był wywiad z Markiem Pędziwiatrem dla Gazety Magnetofonowej, potem duży tekst w Polityce o drodze Astigmatic Records i EABsów do współpracy z Jaubi, która przyniosła im międzynarodowy rozgłos, a teraz jeszcze większy, przekrojowy profil dla Bandcamp Daily. Zaczynamy we wrocławskich Puzzlach, kończymy w warszawskim mieszkaniu Stańki. A spotkaliśmy się chwilę przed premierowym koncertem Reflections of Purple Sun w Jassmine.

piątek, 16 sierpnia 2024

Głosy kosmosu i pogoda zaklęta w dźwiękach


Nauka i muzyka od zawsze były ze sobą ściśle związane, już od starożytności. Dziś dane są nie tylko źródłem inspiracji, ale i źródłem samej muzyki. Artyści "udźwiękawiają" promieniowanie kosmiczne, zorze polarne, kod DNA wirusów albo raporty pogodowe. O kilku z nich napisałem dla Bandcamp Daily.

wtorek, 23 lipca 2024

Bagus Shidqi i jego elektroniczny gamelan

Kiedy dowiedziałem się, że 1000Hz rozszerza swoją działalność również na Indonezję i wydaje album z elektronicznymi gamelanami zrobionymi całkowicie w domu przez Bagusa Shidqiego, musiałem z nim porozmawiać. Efekt w Bandcamp Daily.

wtorek, 16 lipca 2024

Nocna podróż

Trzy lata temu Arooj Aftab przebiła szklany sufit. Choć od lat mieszkała w Nowym Jorku i stała się ważną częścią tamtejszej sceny jazzowej, to jej solowy debiut z 2014 roku Bird Under Water, folkowy – odnoszący się zarówno do amerykańskiej, jak i pakistańskiej tradycji – i zaśpiewany w urdu nie zdobył dużego rozgłosu. Sirens wypełnione muzyką eksperymentalną, syntezatorowymi wariacjami wokół klasycznej muzyki pakistańskiej i eterycznych wokaliz trafiło do ograniczonej liczby odbiorców. Dopiero przepiękna, misternie utkana miłosna ballada Mohabbat sprawiła, że o Pakistance zaczął mówić cały świat. A ona dopiero się rozpędzała na swojej drodze. 

Więcej o Night Reign w Radiowym Centrum Kultury Ludowej.

czwartek, 20 czerwca 2024

Słuchając duchów


O płycie A Lily Saru l-Qamar pisałem tutaj niedługo po premierze, ale to tak fascynująca historia - maltańscy emigranci nagrywali wiadomości i porady na taśmę w formie śpiewanej i wysyłali je poczta do bliskich na wyspie, a potem James Vella zrobił z nich album, na którym odnosi się też do swojej własnej rodzinnej historii - że porozmawiałem z Jamesem o pomyśle na ten album i o jego własnych doświadczeniach bycia pomiędzy. 

Do poczytania w Bandcamp Daily.

środa, 12 czerwca 2024

Julian Startorius nagrywa góry (i nie tylko)


Jest sobie taki szwajcarski perkusista, Julian Sartorius, któremu samo granie na bębenkach nie wystarcza. Jak prawdziwy Szwajcar, lubi też chodzić (nie tylko) po górach. Połączył jedno z drugim - na swoich pieszych wycieczkach gra na wszystkim, co znajdzie - od znaków drogowych, przez drewniane domy, po mech, grzyby i skały. 

To tak fascynująca i odjechana postać, że musiałem z nim porozmawiać. Okazało się, że granie na górach nie jest jego najdziwniejszym projektem. A co nim jest? Tego dowiecie się z mojego tekstu w Bandcamp Daily.

wtorek, 4 czerwca 2024

Pogrzeb sprawiedliwości

 

Swój własny ból oraz nieszczęście Tuaregów za pomocą gitar elektrycznych wygrywają kolejne pokolenia muzyków. Wygrywający solówki gitarzysta staje się jednocześnie bardem, strażnikiem pamięci i rzecznikiem tuareskiej sprawy. Poważanym u siebie i słuchanym w świecie. Najwyżej ten sztandar od kilku lat niesie Mdou Moctar, książę Sahary, który miesiąc temu wydał Funeral For Justice, a ja o tym albumie piszę w Radiowym Centrum Kultury Ludowej.

czwartek, 23 maja 2024

Sopot w Rio

Kuba Ziołek najwyraźniej zatęsknił za ładnymi popowymi piosenkami i nagrał najbardziej przebojowy album od ponad 12 lat.

To nie pierwszy taki „wyskok” Ziołka. Przecież z Tin Pan Alley też grał ładne piosenki. Choć dużo tu podobieństw, Kuba bardzo podobnie konstruuje melodie, tak samo też nie do końca poważnie traktuje piosenkową formę, wpuszcza do niej dużo swobody - tam była to psychodelia, tutaj jazz. Tylko punkt wyjścia jest inny.

Z Tin Pan Alley (z którym łącznikiem jest jeszcze Tomek Popowski, perkusista obu składów) odwoływał się do amerykańskiego niezależnego rocka z lat 90. Dziś muzycznie Ziołek jest zupełnie gdzie indziej. Od lat eksploruje różne oblicza i aspekty transu i rytmu. Od noise’owo-radiowego debiutu T’ien Lai po solowe nagrania pod pseudonimem Erva i różne wcielenia Alamedy. Porzucił też inspiracje muzyką angloamerykańską i skierował się w stronę Globalnego Południa, czego efektem jest przemiana Milieu L’Acephale w Brutality Garden, porzucenie brutalizmu magicznego na rzecz stworzonego przez siebie konkku - ekscytującej mieszanki muzyki luzofońskiej i południowoafrykańskiego gqom. I, jak się okazuje, nie zapomniał o swojej miłości do piosenek.

Choć o Jantarze Ziołek mówił jeszcze Dwutygodnikowi w 2021 roku, to kwartet – poza Ziołkiem i Popowskim, pianista Grzegorz Tarwid i gitarzysta Krzysztof Kaliski – dojrzewał kolejne trzy lata. Po drodze zmienił język piosenek – z angielskiego na polski, co pewnie łączy się z deklaracją z tego samego wywiadu. „Gdy zacząłem rozumieć teksty po portugalsku, muzyka amerykańska i angielska zaczęły brzmieć w moich uszach sztucznie, jako coś narzuconego mi wbrew mojej woli, co wynika też z prymatu języka angielskiego – niejako nowej łaciny, naszego drugiego języka.” – mówił wtedy. Możliwe, że powidokiem tej zmiany są transakcentacje, najsilniejsze w singlowych Bulwarach. A może to po prostu taki zabieg artystyczny, by podkreślić „dziwność” piosenek i niedostosowanie polskiego do popowego idiomu. Nie zmieniło się za to źródło inspiracji – MPB, bossa nova, tropicalia. Słowem, Brazylia, miłością do której zaraził Ziołka największy brazylofil nad Wisłą, Macio Moretti.

To oczywiście Brazylia przefiltrowana przez Europę Wschodnią i samego Ziołka. Mniej to podanej wprost radości, wszystko podbite jest melancholią, która najmocniej objawia się w lekko sennym, zaskakująco bliskim w poetyce Starej Rzece Między falami. Wybrzeże Atlantyku zastąpił jesienna, spowita mgłą nadbałtycka plaża. Do polskiego morza odwołuje się też sama nazwa zespołu i tytuł albumu. To z kolei może – jak zauważył Bartek Chaciński – świadome podrzucenie tropu historii polskiej estrady i festiwali w Sopocie. Piosenki są odpowiednio wysublimowane, by mogły wybrzmieć w Operze Leśnej w najlepszych latach. Może to i konserwatywna forma, ale Jantar ciągle się nią bawi, przypomina, że ich korzenie leżą daleko od popu. W Wiośnie przeplata się jazzowe pianino i podkręcona, psychodeliczna partia gitary, natomiast końcówka tej piosenki przypomina spokojniejsze momenty Starej Rzeki, a to tylko najjaskrawszy przykład. Na samym końcu albumu pojawia się pośredni sprawca całego zamieszania, Macio Moretti, który dodaje tego niepowtarzalnego Mitchowego sznytu, ladowej dezynwoltury, poczucia, że naginanie zasad to najłatwiejsza i najlepsza rzecz na świecie. A jeśli o gościach mowa, nie można pominąć obecności mojej ukochanej indie popowej wokalistki, Gosi Zielińskiej z Rycerzyków. Jej wysoki głos doskonale współgra z falsetem Ziołka, nadaje piosenkom jeszcze więcej elegancji.

Osiem piosenek, same potencjalne przeboje na lato. Od Bulwarów, Jednej na milion czy Drylu nie mogę się oderwać od tych kilku tygodni, a ich czas tak naprawdę dopiero nadchodzi z każdym kolejnym ciepłym dniem, każdy promieniem słońca, który zbliża Brazylię do Warszawy. Trzy lata temu Kuba przyznał, że zawiesił Tin Pan Alley, bo pisał za słabe piosenki (ja się z nim nie zgadzam, choć zapomniany, to jeden z moich ulubionych projektów Ziołka). W takim razie Jantar będzie grał wiecznie, bo tak dobrych piosenek nie spotyka się często.

środa, 22 maja 2024

Roztrojenie

Miałem kiedyś tutaj cykl o muzy(cz)kach z najbliższej zagranicy - Litwy, Słowacji, Czech, Ukrainy - ale oczywiście szybko go zarzuciłem. O samym pomyśle nie zapomniałem i teraz na łamach Czasu Kultury trochę do niego wracam, pisząc o Adeli Mede. Porozmawialiśmy o tożsamości, wielojęzyczności, wyjazdach i powrotach, środkoweuropejskiej wspólnocie losów, byciu zbyt blisko i zbyt daleko jednocześnie. 

A do samego blogowego cyklu może kiedyś wrócę.

niedziela, 19 maja 2024

Drony z Teheranu

 

Od dwóch lat fraza „drony z Iranu” kojarzy się przede wszystkim z szahedami, bezzałogowymi statkami powietrznymi wykorzystywanymi masowo przez Rosję w atakach na Ukrainę. Nie zawsze to sformułowanie brzmiało tak złowieszczo. Jeszcze przed pandemią w Teheranie i innych irańskich miastach funkcjonowała silna, rozpoznawalna poza granicami kraju scena muzyki eksperymentalnej i elektronicznej. Muzycy z Iranu regularnie grali na zachodnich festiwalach, zachodni artyści przyjeżdżali na irańskie festiwale.

Wraz Siavashem Aminim i Sabą Alizadehem sprawdzam, co zostało z prężnej irańskiej sceny muzyki eksperymentalnej. Do poczytania w Dwutygodniku.

piątek, 10 maja 2024

Powróćmy do country

To, żeby tekst o Waxahatchee zacząć cytatem z Neila Younga, wymyśliłem sobie w 2020 roku, kiedy nagrała Saint Cloud, ale się nie zabrałem do jego napisania. Dwa lata później, kiedy nagrała już w pełni country'owy album z Jess Williamson (jako Plains) obiecałem Marcinowi tekst o przemianie Katie ze zbuntowanej nadziei amerykańskiego niezalu w alt-country'ową pieśniarkę. Ale też nic z tego nie wyszło (to znaczy, ja nie dowiozłem). Jak już wydała kolejny album z country, a jeszcze w kowbojski kapelusz ubrała się Beyonce, musiałem już ten tekst napisać. Przez pryzmat Tiger's Blood opisuję drogę Katie (i nie tylko) do swoich południowych korzeni.

Let's get back to the country, back where it all began.

wtorek, 23 kwietnia 2024

Na tropie anomalii


Na miniaturze – albo z daleka – okładkowy motyw „Anomalii” przypomina wielbłąda. Gdy jednak przyjrzeć mu się odrobinkę dokładniej, wyraźnie widać, że ta surrealistyczna kompozycja nie ma nic wspólnego z tym zwierzęciem. Poza kształtem. Zespół dopowiada jeszcze, parafrazując słowa Rene Magritte’a, że pomarańczowy owoc „to nie jest gruszka”. To wskazówka, jak odczytywać ich muzykę – nic nie jest tym, czym się wydaje. Polski Piach bezustannie prowadzi grę ze słuchaczem.

Więcej w Radiowym Centrum Kultury Ludowej.

 

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

Głosy duchów

Kilka dni temu fejs przypomniał mi wpis Bartka Chacińskiego sprzed ośmiu lat o umierających i znikających blogach o muzyce. I o tych, których autorzy wtedy jeszcze stali na posterunku. Dziś ten spis przypomina cmentarzysko wypełnione głosami duchów. Część blogów jeszcze stoi, z ostatnimi wpisami sprzed lat, są jak zatopione w bursztynie świadectwo czasów. Po części nie został nawet adres strony internetowej. I choć mój blog jeszcze istnieje, to sam mam czasem wrażenie, że staje się takim duchem. Ale upadek blogowania i pisania o muzyce (i o kulturze w ogóle) to temat na zupełnie inną dyskusję (trochę o tym pisze u siebie Paweł Klimczak). Tutaj skupmy się na głosach z zaświatów.

Głosami duchów jest wypełniony najnowszy album A Lily, Jamesa Velli, szefa wyśmienitego labelu Phantom Limb (który w katalogu ma takie fantastyczne artystki jak Ami Dang czy Maroulita de Kol). Velle, Maltańczyk z pochodzenia, otrzymał dostęp do archiwów Magna Żmien, fundacji opiekującej się taśmami wysyłanymi przez maltańskich emigrantów do ojczyzny. Nagrywali na nie wiadomości, tęsknotę za starym krajem, dobre rady. Przelewali na nie swój ból emigranta. To były prawdziwe pocztówki dźwiękowe, a jednocześnie odpowiednik polskich pieśni dziadowskich - għana to lokalna poetycko-muzyczno-newsowa forma o charakterystycznym układzie rymów. I to właśnie je nagrywali maltańscy emigranci w Australii, Kanadzie, Stanach Zjednoczonych najczęściej.

Vella otoczył te nagrania - często jeszcze dodatkowo zniekształcone, żeby jeszcze bardziej przypominały glosy z zaświatów albo rozpadające się artefakty przeszłości, niknące w pamięci - zwiewną warstwą elektroniki. Są tu ambientowe plamy, syntezatorowe loopy, buzujące drony. Wszystko utopione w pogłosach, delikatne, rozwiewające się, lśniące i ulotne niczym babe lato. Nieostre, jakby nadawane z innego świata. Przeszłość tym właśnie jest, David Lieventhal pisał, że “przeszłość to obcy kraj”.

Żadnym zaskoczeniem nie jest, że Saru l-Qamar (Stali się Księżycem) wypełnia żal, nostalgia. Że porusza do łez. Nie trzeba znać maltańskiego, by poczuć te emocje. Często anonimowe, albo znane tylko z imienia głosy śpiewają o swoim bólu, o codzienności, dają dobre rady. Czasem dali się złapać na taśmie znienacka, jak chyba najbardziej poruszającym Sirna l-Qamar, w którym Żiżina (jedyny głos, który pojawia się na albumie dwukrotnie) nuci pod nosem melodię. Funkcjonując tylko jako oderwane głosy, emigranci stali się - jak wskazuje tytuł - Księżycem, według słów samego Velli byli jednocześnie obecni i niedostępni. A teraz, po latach, to oni są wiecznie młodzi, uwiecznieni na taśmie, podczas, gdy ich bliscy dawno zmarli. 

Blisko temu albumowi do niesamowitego projektu Nozhet el nofous Nancy Mounir, na którym kompozytorka dogrywała do nagrań z początków XX wieku własne aranżacje, wchodziła w dialog z dawno zmarłymi śpiewaczkami i śpiewakami ze złotych lat egipskiego kabaretu i muzycznego teatru. Do starych nagrań piosenek przeznaczonych dla emigrantów sięgnął Bartek Kruczyński na Nocach i dniach Pejzażu i podobnie, jak Vella zatopił je w oniryczności. Wreszcie, można szukać pokrewieństwa między Saru l-Qamar a Innymi Pieśniami Piotra Kurka. A niesamowity ładunek emocjonalny, tęsknoty i łączy się z Canary Records i ciężką pracą Iana Nagoskiego odgrzebującego i eksplorującego muzyczne świadectwa emigranckiej Ameryki. Łączy się też na pewnym poziomie z Disintegration Loops Williama Basinskiego, sięga tak samo w przeszłość i jej nietrwałe zapisy.

Głosy duchów, zmarli i rodzinna pamięć traum jest osią Końca Marty Hermanowicz. Tam wnuczka śni sny swojej babki i upodabnia się do niej, jest naczyniem, w którym mieszają się wspomnienia tułaczki i zesłania. Zmarli mają przemożebny wpływ na żywych i rzeczywistość, chyba dużo więksi niż by oni chcieli i mieli za życia. Jeszcze nie skończyłem czytać tej powieści, ale czuję, że to literatura na miarę Księgi szeptów. Tylko że tam ci, którzy przeszli przez piekło mówili sami, szeptem, nie oddawali nikomu swoich snów.

Bohaterowie Saru l-Qamar sami stali się snem.

Rozdzierające wezwanie do działania

Martin Kanja, ekswokalista Dumy (bardzo mnie zasmuciła wiadomość o rozpadzie tego duetu) wydał kilka dni temu solowy debiut. Nadal ekstremalny brzmieniowo, można nawet bardziej niż Duma, ale tym razem w centrum jest pozytywność, walka z dyskryminacją, nawoływanie do wiary w siebie. Jak to możliwe i jakie wydarzenia za tym stoją? Opowiedział mi w Bandcamp Daily.

czwartek, 14 marca 2024

Kołysanki dla świata na krawędzi


Po dźwiękach domowych, rzece, pograniczu, warszawskie trio jako lejtmotyw swojego piątego albumu wybrały kołysanki mające ukoić zbolały świat, uśpić go, by odnowił się po przebudzeniu.

niedziela, 3 marca 2024

Metafizyczne mazurki po 15 latach


Dokładnie 15 lat temu ukazał się album, który sprawił, że pokochałem oberki i mazurki. Nietypowy, nie do końca tradycyjny, ale od pierwszej do ostatniej sekundy hipnotyzujący.

W lutym 2008 roku zmarł Kazimierz Meto, legendarny – nie bójmy się tego słowa – skrzypek z Gliny spod Rzeczycy. Jedna z najważniejszych postaci dla ruchu ożywienia muzyki tradycyjnej, uczenia się od wiejskich mistrzów. Do niego i Jana Gacy pielgrzymowały zastępy mieszczuchów pragnących poznać tajniki oberków, mazurków, kujawiaków. Obaj wychowali następców, którzy przekazują ich melodie i styl gry dalej. Jednym z nich jest Maciej Filipczuk, wtedy jeszcze „po prostu” lider Lautari, zespołu grającego muzykę z Rumunii, dziś jedna z najważniejszych postaci ruchu in crudo i nowej tradycji, odważniej łączącej ją ze współczesnością.

Miesiąc po śmierci pana Kazimierza, Filipczuk postanowił złożyć hołd swojemu mistrzowi i jednocześnie podsumować lata, które spędził na terminowaniu u Mety, te wszystkie miesiące spędzone w Glinie. Do współpracy – przecież każdy porządny skrzypek potrzebuje kapeli – zaprosił sekcję rytmiczną wrocławskiego Robotobiboka, Marcina Ciupidrę i Kubę Suchara. Żaden z nich nie grał wcześniej muzyki tradycyjnej.

Kiedy pierwszy raz słuchałem MetaMuzyki (to było chyba nawet nie tak długo po jej premierze) ten kontrast miedzy tradycyjnie grającym Filipczukiem, a zupełnie nowoczesną, tylko momentami odwołującą się do oberkowego idiomu, meandrującą sekcją rytmiczną, mnie ujął. Po prostu. Wtedy to była dla mnie zupełna nowość, traktowanie muzyki tradycyjnej – polskiej w szczególności – jako źródła do dalszych poszukiwań, ale dalekich od folku czy, wybaczcie to określenie, world music. Z perspektywy czasu widzę, że to był ten moment, który pchnął mnie w stroję zgłębiania (różnych) tradycji i – przede wszystkim – szukania połączeń ich ze współczesnością, dialogu i współistnienia. Jeśli dzisiaj uważam, że to właśnie na tym styku dzieją się najciekawsze rzeczy w muzyce, że tradycja nie może być tylko skamieliną, źródłem jest MetaMuzyka. Choć w 2009 roku wcale nie byłem tego tak świadomy.

Filipczuk, Suchar i Ciupidro łączą dynamikę wiejskiej kapeli i jazzowego bandu. Jakby szukali wspólnych źródeł, nici łączącej Nowy Orlean i Glinę. Tą nicią jest oczywiście oczyszczająca moc muzyki, możliwość wytańczenia traum i ran. Dlatego grają tak zapamiętale, z niewieloma momentami na zaczerpnięcie oddechu. Najpiękniejszym z nich jest zakładajcie, zaprzęgajcie, marimbowa, króciutka, zamyślona wariacja. Szybko przechodzi w szalony mazurek waloskowy. W nim Moog fantastycznie zastępuje wiejskie basy, dodaje nie tylko burdonu, ale też bulgocze, chrobocze, pulsuje. Gra Suchara raz jest bliska oberkowym kanonom, raz daleko od nich odjeżdża. Ta muzyka faluje, przypływ, odpływ.

Po jazzowemu (ale w żadnym wypadku nie można tej muzyki określić jazzem) każdy z muzyków dostaje swoje pięć minut, czasem Filipczuk wycofuje się całkowicie, daje sekcji zabłyszczeć. Po mazurkowemu wszystko wiruje i orbituje wokół skrzypiec. W końcówce Okrąglaka po latach można dosłuchać się natomiast zaczynów muzyki Radical Polish Ansambl i opery Devil’s Fiddle napisanej dla nich przez Cezarego Duchnowskiego.

Przez 15 lat wielokrotnie wracałem do MetaMuzyki, za każdym razem zadziwiony, jak wspaniały i jednocześnie przeoczony jest to album. Mazurki Kazimierza Mety zespół przenosi w zupełnie nowe muzyczne uniwersum, a one odwdzięczają się melancholijną melodyjnością. Jest w tej muzyce namysł nad odchodzącą tradycją, zanikającymi sposobami życia, ale jednocześnie nadzieja, że nie wszystko jest stracone.

piątek, 16 lutego 2024

Wspinaczka na Sosnową Górę


Zanurzeni w muzyce Południowej i Południowowschodniej Azji Holendrzy przygotowują danie kuchni fusion - mieszają style, gatunki i kraje. Jak zwykle? Nie do końca.

Tym razem wyruszają w podróż w całkiem odmienionym składzie. Odszedł Yves Lennertz, który od samego początku tworzył zespół z Keesem Berkersem. Osamotniony perkusista doprosił członków scenicznego wcielenia YĪN YĪN - Remy’ego Scherena, Robberta Verwijlena i Erika Bandta, by - po raz pierwszy - nie tylko weszli z nim do studia, ale też wspólnie pracowali nad kompozycjami.

To nowe otwarcie zaczyna się jednak powrotem do przeszłości. The Year of the Rabbit brzmi jak wyjęte z debiutu, The Rabbit that Hunts Tigers - inspirowany złotymi latami muzyki psychodelicznej z Indonezji, Tajlandii i Kambodży i twórczością Ennio Morricone. Wydany dwa lata temu The Age of Aquarius kierował się w stronę Indii, muzyki syntezatorowej, zdarzyło im się nawet zapuścić w okolice muzyki afgańskiej. Te elementy nadal są obecne, ale schodzą na dalszy plan. Najważniejsze są filmy z Bruce’em Lee, wymyślona Azja, dość stereotypizowana. Podobnie grali na swoich albumach Gaijin Blues, tylko że dla nich najsilniejszym źródłem inspiracji była Japonia. YĪN YĪN idą dużo szerzej, ale ten klimat pastelowych gier pojawia się w prawie każdym dźwięku.

Co może zaskakiwać, a przynajmniej mnie zaskoczyło dość mocno to fakt, że Holendrzy momentami brzmi jak lounge’owy zespół przygrywający do apres-ski albo letniej imprezki na włoskiej riwierze. Tylko mniej jałowo i bardziej wyraziście. Taki jest Pia Dance, który razem z Shiatsu for Dinner kieruje myśli w stronę pierwszych nagrań The Mauskovic Dance Band, czyli kwaśnych, latynoskich tropików. White Storm w warstwie rytmicznej odwołuje się afrobeatu.

To jednak krótkie wycieczki, bardzo szybko wracają z nich w okolice delty Mekongu. Sięgają po wietnamskie, tajskie i kambodżańskie instrumenty albo też je zręcznie emulują i wychodzą im takie śliczności, jak Komori Uta (która, przysięgam, brzmi zupełnie, jak z II Gaijin Blues). Nie zapomnieli o disco i funku, pulsacja napędza ich muzykę chyba jeszcze silniej niż kiedykolwiek wcześniej. Nóżka chodzi sama i to dla takiego zespołu największy komplement.

Tytułowa Matsu to oczywiście fikcyjny szczyt. Mount Matsu, czyli Góra Sosnowa, a sosna jest w tradycji japońskiej symbolem odrodzenia i nadziei. Na razie jeszcze YĪN YĪN stoją trochę w rozkroku, nie odcinają się od przeszłości, ale odważnie szukają nowego kierunku.

wtorek, 30 stycznia 2024

Natchniona wspólnota


Tym, co łączy wszystkie nurty, które są obecne w muzyce Hizbut Jámm jest właśnie natchnienie i wspólnotowość. Muzycy grają tak zręcznie, tak blisko siebie, tak są spleceni w tej wspólnocie, że czasem trudno odróżnić, kto gra jaką partię. Bezustanny dialog Raphaela Rogińskiego, Mamadou Ba i Noumsa Dembele na solidnym fundamencie zapamiętałej, lecz nienachalnej gry Pawła Szpury jest po prostu fascynujący. Partie przeplatają się, przenikają. Tworzą intrygującą opowieść o podróży – może to być rejs po Nigrze czy Senegalu, może to być przejażdżka mazowieckimi bezdrożami i polami, ale też migracja ptaków, dla których ludzkie granice są nic nieznaczące.

W Radiowym Centrum Kultury Ludowej piszę o przekraczającym granice albumie Hizbut Jámm.


poniedziałek, 29 stycznia 2024

Taniec na nieheblowanej desce

Przez cały album Lumpeksu przewija się motyw zabawy, ale też wytańcowywania traum, zmęczenia ciała w takim stopniu, by zapomniało o krzywdach. Taniec wyzwala, bo na krótką chwilę unieważnia istniejący porządek - w Dwutygodniku obszernie piszę o drugiej płycie polsko-francuskiego zespołu grającego freejazzowe oberki.

sobota, 13 stycznia 2024

2023: podsumowanie


Kolejny rok, który zleciał nie wiadomo, kiedy. Na szczęście znalazłem chwilę, by się zastanowić, jakie było te 12 miesięcy. Przesłuchałem ponad 400 płyt z 2023 roku, w topie znalazło się ponad 60. Napisałem trochę mniej tekstów niż obiecałem (przepraszam wszystkich, którym nie dowiozłem), ale i tak było dość intensywnie i sporo po angielsku, pootwierały się nowe drzwi. Dość już o mnie. Dobry to był rok dla muzyki, dla Taylor Swift jeszcze lepszy, ale nie będę o niej tutaj pisał, bo przecież wszyscy wiecie, co u niej. Dla artystów, szczególnie tych mniejszych, już nie tak dobry. Dla pisania o muzyce… a też sami wiecie.

Starałem się te 365 dni jakoś ułożyć, o niczym nie zapomnieć, ale pewnie się nie udało.

poniedziałek, 8 stycznia 2024

Madhuvanti Pal i jej rudra veena



Jeszcze w zeszłym roku porozmawiałem z Madhuvanti Pal, jedną z niewielu indyjskich muzyczek grających na rudra veena, instrumencie o kilkutysiącletniej historii. Madhuvanti opowiada mi, o tym, jak zmieniało się postrzeganie tego instrumentu, pozycji kobiet w klasycznej muzyce indyjskiej, o swoim uporze w dążeniu do celu i o tym, jak to się stało, że Sublime Frequencies wydali jej winyl. Do poczytania w Bandcamp Daily.