czwartek, 23 grudnia 2021

Słuchowisko z odchodzących światów


Badania terenowe słowackiej Rusinki i Szkota zaowocowały między innymi dźwiękowym obrazem przestrzeni, które powoli odchodzą w niepamięć. „Dilo” dokumentuje te światy. Ich szorstkość, surowość, naturalność. 

W Radiowym Centrum Kultury Ludowej piszę o poruszającym dokumencie muzycznym z zachodniej Ukrainy.

Narracja i trans

 

„Zawsze chciałem być swoim dziadkiem” – mówi Stasiuk. Ta miłość z perspektywy dziecka jest uderzająca, ale i zrozumiała. Nie pamiętam moich dziadków – ani jednego, ani drugiego, obaj zmarli gdy byłem niemowlakiem. Ale – podobnie jak Stasiuk – chciałem być jak oni. Żyli i żyją w przekazywanych mi wspomnieniach i opowieściach (które znam na pamięć). A przecież opowieści są wszystkim.

W Czasie Kultury napisałem o albumie Opla Stasiuk Trzaska

środa, 15 grudnia 2021

Na obrzeżach x Radio Kapitał 15 XII 2021



Rok zbliża się ku końcowi, czas na pierwsze podsumowania. Bogaty był 2021 w fantastyczne płyty i o sześciu z nich opowiedziałem w tym odcinku.

1. Mdou Moctar - Afrique Victime
2. Arooj Aftab - Mohabbat
3. Rycerzyki - Lew
4. Bastarda & Joao de Sousa - Entranha forma da vida
5. Jaubi - Nafs at Peace
6. Carillon Electric Orchestra - Reflections

Co się kryje w archiwach Polskiego Radia


Kilometry taśm, terabajty zdigitalizowanych sesji nagraniowych. Nowe, nieznane wersje ponadczasowych klasyków. Zapomniane eksperymenty, muzyka użytkowa, która dzisiaj jest świętym Graalem kolekcjonerów. Zapaleńcy, którzy te archiwa przesłuchują i wydobywają z nich największe skarby.

O tym wszystkim napisałem dla The Calvert Journal.

środa, 8 grudnia 2021

Patrzymy na utwory jak na sceny

 

Pretekstem do spotkania z chłopakami z Gaijin Blues była premiera ich trzeciej płyty, na której jescze mocniej weszli w postapokaliptyczną, fantastyczną narrację. Porozmawialiśmy o ich japońskich (i nie tylko) inspiracjach, pisaniu muzyki w czasie pandemii i kolejnej płycie, która jest już na ukończeniu. Oraz o Iron Maiden. Do poczytania w Czasie Kultury.

środa, 1 grudnia 2021

Na obrzeżach x Radio Kapitał 1 XII 2021

Zainspirowany kilkoma niedawnymi premierami, przygotowałem audycje pełną pięknych, nieoczywistych kobiecych głosów. Od śródziemnomorskich polifonii po nagrania z Puszczy Zielonej.

Myriam Gendron - Poor Girl Blues
Tarta Relena - Las Alamedas
Tarta Relena - Me yelassan
Cocanha - La sovenenca
San Salvador - La fin de la guerra
Les Fin'Amoureuses - Ma maitresse
Les Fin'Amoureuses - Yo era nina
Catalina Matorral - No Place
Żywizna - Na polu
Kust - Lelijo

wtorek, 30 listopada 2021

Dobry smutek


Można powiedzieć, że to nic nowego, bo lo-fi to dość popularna estetyka, a wykonawców i wykonawczyń podobnych do Grouper jest wiele. A jednak to ta nieśmiała i chmurna artystka wyrosła na jedną z najważniejszych postaci amerykańskiej muzyki alternatywnej.

Dla Dwutygodnika napisałem sylwetkę Liz Harris, pretekstem bardzo dobra, nowa płyta.

czwartek, 18 listopada 2021

Król dabke zatrzymany

Omar Souleyman i Rizan Said w warszawskiej Miłości, maj 2016

Omar Souleyman, król dabke, filigranowy wąsaty syryjski cesarz wiksy, niepowtarzalny fenomen światowych scen, został wczoraj zatrzymany przez turecką żandarmerią pod zarzutem członkostwa w organizacjach terrorystycznych - Partii Pracujących Kurdystanu oraz Powszechnych Jednostek Obrony. Podobno dowodem ma być fakt, że w latach 90. w Niemczech publicznie wychwalał współzałożyciela PKK Abdullaha Ocalana. AFP podawało, że Souleyman miał zostać zwolniony do końca dnia, jednak Guardian na podstawie rozmów z sąsiadami Souleymana twierdzi, że muzyk jest nadal przetrzymywany. Jego syn twierdzi zaś, że żandarmi przyszli z nakazem aresztowania.

Ta wiadomość łamie mi serce. Souleyman jest symbolem możliwego pokojowego istnienia na Bliskim Wschodzie. Sam jest Arabem, pochodzi z Ras Al Ayn pod granicą turecką, sławę zdobył swoimi szalonymi występami na weselach. Śpiewał dla wszystkich - muzułmanów, chrześcijan, Kurdów, Arabów, Turków. Śpiewał też dla całego świata. Po odkryciu go przez Marka Gerghisa z Sublime Frequencies dla zachodniej publiczności Omar występował w Europie, Ameryca, Azji, na festiwalach i rozdaniu pokojowych nagród Nobla. Wszędzie śpiewał piosenki o miłości, pokoju, wygłaszał wykłady na temat życia w Syrii przed i w trakcie wojny.

Jak wielu swoich rodaków po wybuchu wojny opuścił Syrię, zamieszkał w Turcji, niedaleko granicy. Prowadził tam darmową piekarnię, ale cały czas był aktywny koncertowo i wydawniczo. W pewnym momencie rozeszły się jego drogi z Rizanem Saidem, kurdyjskim keyboardzistą, który Omarowi towarzyszył prawie od samego początku kariery. Zastąpił go Egipcjanin Hasan Alo. Omar dla dziennikarzy był prawie nieuchwytny, a od rozpoczęcia wojny w Syrii, niewielu udało się z nim porozmawiać. Zawsze strzegła go menadżerka i tłumaczka, która na najbledsze wspomnienie o polityce ucinała rozmowę. Nie udało się porozmawiać z Souleymanem Bartkowi Chacińskiemu, udało się za to Kubie Dziubie z Dwójki i to jedyny wywiad, jakiego muzyk udzielił polskim mediom.

Jak ognia, a może nawet bardziej, unikał jakichkolwiek deklaracji politycznych. Ten temat dla niego nie istniał, bał się, że jedno słowo za dużo może kosztować go karierę. Potwierdza to na Twitterze Rodi Said, fotoreporter, przyjaciel z dzieciństwa i brat Rizana Saida. Souleyman nigdy nie angażował się w żadne polityczne ruchy. Razem z synem muzyka, Said podrzuca inny, osobisty wątek zatrzymania Omara. Otóż, miałaby być nim zazdrość innych lokalnych muzyków o międzynarodową sławę Souleymana. Niektórzy z tych muzyków są dziś wysoko postawionymi członkami syryjskich milicji współpracujących z Turcją. By się zemścić, wystarczyło rozpuścić plotkę, że Omar jest poplecznikiem PKK i YPG.

Widziałem koncerty Omara trzykrotnie. Za każdym razem było to święto pokoju, tańca i radości. W warszawskiej Miłości przed pięcioma laty, wzruszeni Omar i Rizan grali dla licznie zgromadzonej syryjskiej diaspory. Bez żadnej polityki, tylko z nostalgią za utraconym krajem. Łamie mi to wszystko serce.

EDIT: Rodi Said donosi, że Omar został skierowany do centrum imigracyjnego i zostanie zwolniony pod warunkiem deportacji do Syrii.

EDIT 2 (19.11.2021): Manager Omara podaje, że artysta został zwolniony z aresztu.

środa, 10 listopada 2021

Zachwyt w czystej postaci


Dawno nie miałem takiego – przedłużonego, ale zwykłego też – weekendu. Poczułem się, jak przed pandemią. Przypominał o niej jedynie obowiązek noszenia maseczek.

Zacząłem od mojej nowej-starej pasji, czyli rugby. Starej, bo jajowatą piłkę staram się oglądac od kilku dobrych lat. Nową, bo dopiero tutaj, w kraju, w którym jest to popularny sport, wsiąknąłem na dobre i na tyle głęboko, że regularnie jeżdżę na mecze klubowe i – już niedługo – reprezentacyjne, a na francuskie mistrzostwa świata za dwa lata czekam z niecierpliwością. Tak, trochę zwariowałem na tym punkcie. Może kiedyś napiszę o tym więcej, tym bardziej, że już jeden kolega namawia mnie na blogowanie o jajowatej piłce. Niestety, Stade francais przegrali z Montpellier, choć zdobyli 3 przyłożenia więcej, ale popełnili za dużo fauli. No, już nie zamęczam was sportem.

Odzwyczaiłem się od tłumów w muzeach, a zarówno wystawa Georgii O'Keefe w Centre Pompidou, jak i Damiena Hirsta w Fondation Cartier były oblegane. Choć zupełnie inne. O'Keefe w Pompidou zaprezentowano bardzo przekrojowo – od pierwszych akwarel po ostatnie obrazy, malowane z pomocą asystentów, gdy artystka traciła już wzrok. Hirst w Cartierze wystawił swój najnowszy, zaskakująco klasyczny cykl Cherry Blossoms. Po prostu piękne obrazy kwitnących wiśni. Tylko tyle i aż tyle.

I wreszcie muzyka. Dwa, a właściwie trzy koncerty. Najpierw w Cartierze brukselski kwartet smyczkowy Ictus oraz organista Hampus Lindwall. W programie kompozycje Jurga Freya, samego Lindwalla i Ellen Arkbro. To ta ostatnia przekonała mnie, by ich zobaczyć. Freyowski String Quartet no. 2 straszliwie mnie wymęczył, nawet jak na minimalizm jest to muzyka po prostu nudna. Lindwall z Ictusem zagrali Brace for Impact organisty, zupełny kontrast do Freya. Dużo się działo w tej kompozycji, głośnej, rozwydrzonej, trochę szczeniackiej, ale ożywczej. Chordalities Arkbro trochę mnie zawiodły, były zbyt poszatkowane, poszarpane.

W Petit Bain, całorocznym odpowiedniku warszawskiej BarKi pierwsza na scenie pojawiła się Ichiko Aoba. Sama, tylko z gitarą. Emanowała urokiem, była kawaii. Kawaii były też jej piosenki, które pod tą lukrowaną warstwą były popisami nie tylko piosenkopisarstwa Japonki, ale też jej gitarowych umiejętności. Nie ona jednak tego wieczoru była najważniejsza.

Arooj Aftab nagrała jedną – a może nawet tę jedyną, ciągle nie potrafię się zdecydować – z płyt roku. Możliwe, że też i dekady, ale o tym przekonam się za 9 lat. Vulture Prince jest poruszająca, metafizyczną opowieścią o stracie. Na wielu poziomach – od tego najbardziej osobistego, utraty brata po stratę, którą odznaczają się wszyscy emigranci; życie w starej ojczyźnie nie zatrzymuje się w miejscu, ten świat ginie bezpowrotnie, emigrant też się zmienia. Pisałem o Vulture Prince w samych superlatywach i zachwytach w „Czasie Kultury” i przyznaję, że miałem ogromne oczekiwania.

Arooj zagrała w trio z greckim kontrabasistą Petrosem Klampanisem i szkocką harfistką Maeve Gilchrist, muzykami grającymi na albumie. Dlatego tak dobrze rozumieli się na scenie. Skromny zespół, ale Vulture Prince też taka jest i kontrabas, harfa oraz głos w zupełności wystarczyły. Gdy tylko Aftab zaintonowała swoim niskim, jedwabistym głosem Baghon Main wiedziałem, że ten koncert zostanie na długo w mojej pamięci. Od głosu Pakistanki uginały się nogi i miękło serce. Przynajmniej moje. I nie liczyło się nic innego. To, że Francuzi nie wiedzą, czym jest wentylacja, więc klubie ledwo dało się oddychać, a spływałem potem, jakbym był w saunie. Liczyła się tylko muzyka. Pełna emocji, delikatna, wysublimowana i jednocześnie bezpretensjonalna. Doskonale przemyślana, ale zostawiająca miejsce na swobodę. Każdy popis na kontrabasie, każde odważniejsze zagranie na harfie miało swoje uzasadnienie. Arooj często oddawała pole swoim muzykom, ale gdy tylko sięgała po mikrofon, wiadomo było, co jest najważniejsze. Jej głos. Żeby nie robiło się zbyt podniośle, między utworami Arooj uprawiała prawie standup. To chyba jedyna artystka, która mogłaby zagrać na moich dwóch ulubionych festiwalach, Halfwayu i Globaltice.

Zagrali cały Vulture Prince i jeden dodatkowy utwór na bis. Osiem utworów rozłożonych na prawie półtorej godziny. Last Night straciło reggae'owy puls, przeszło na stronę jazzowych, klasycznych improwizacji i to była największa zmiana. Pozostałe utwory trzymały się w miarę blisko wersji albumowych, ale – jak już pisałem – nie było to odgrywanie 1:1. Koncertowe wersje, skromniejsze miały jeszcze większy ładunek transcendencji. To był koncert na miarę wspólnego występu Kayhana Kalhora i Erdala Erzincana na Ethno Porcie, Sharon Van Etten na Halfwayu, Alima Qasimova na Skrzyżowaniu Kultur czy Zbiga na Offie. Zachwyt i wzruszenie w najczystszej postaci.

poniedziałek, 8 listopada 2021

Warstwy piosenek

Mariá Portugal - wybaczcie ten suchar - wbrew nazwisku nie pochodzi z Portugalii, lecz z São Paulo. Od prawie 20 lat jest ważną postacią tamtejszej sceny jazzowej - jako perkusistka, producentka i kompozytorka. Erosão to jednak dopiero pierwszy album sygnowany jej nazwiskiem.

Jak wiele innych albumów wydanych w dwóch ostatnich latach Erosão ostateczny kształt zawdzięcza pandemii. Zalążki, dwie pierwsze warstwy - jak sama pisze - powstały jeszcze w 2019 roku w São Paulo. Pierwsza z nich to same kompozycje, piosenki napisane przez Marię w duchu najlepszych dokonań MPB - wysmakowane i jazzujące, skomplikowane, ale bardzo lekkie i ładne, niebanalne - i współczesnych odnowicieli gatunku. To właśnie z ich udziałem, muzyków Metá Metá, Música de Selvagem, Quarteto Solto czy 5 a Seco, powstała druga, najważniejsza warstwa Erosão. Improwizowane sesje na podstawie kompozycji, z którymi "pod pachą" Portugal na początku ubiegłego roku wybrała się do niemieckiego Moers jako Improviser in Residence lokalnego festiwalu.

W Niemczech Maria poddała nagrania kolejnym, tym razem elektronicznym obróbkom. Dodała nie tylko szumy traszki, pogłosy i efekty, pozamieniała ścieżki, powycinała partie instrumentów, inne dodała, ale przede wszystkim zajęła się głosem. Manipuluje nim podobnie jak Fatima Al Qadiri - obniżą go, podwyższa, multiplikuje. Część improwizacji z brazylijskich sesji zostawiła prawie nietknięte. jak Dois Litorais. Część, jak Telepatia w zasadzie od nowa powstała nad Renem, poskładana z różnych fragmentów.

A jednak mimo tych wszystkich warstw, dekonstrukcji materiału, jego mutacji, sercem muzyki pozostają piosenki. To bardzo piosenkowa, choć nieortodoksyjna płyta. Snująca i bujająca tak, jak tylko to w Brazylii potrafią. Kompozycje meandrują, aranżacje też, ale nie gubi się treść. To ważne, bo zbytnie eksperymentowanie, dekonstruowanie formy często skrywa brak pomysłów. A tych na szczęście Maria ma wiele. Trudno się nie zauroczyć Erosão, nie tylko w tych najdelikatniejszych, najbardziej klasycznych momentach jak Dois Litorais, ale też w tych najbardziej wymagających uwagi jak Um Olho Aberto czy O Grão da Voz z wyśmienicie poprowadzonym dialogiem instrumentów i głosów. 

Jeszcze jednym efektem pandemii jest, jak się wydaje, sam koniec albumu, dosłowny powrót do natury kojącej stresy wynikające z lockdownów, niepewności jutra. A może to ostrzeżenie, że już niedługo nie będzie takich dźwiękowych fajerwerków, że szóste wymieranie i nadchodząca katastrofa klimatyczna zmienią świat na zawsze, ekosystemy ulegną erozji. 

piątek, 5 listopada 2021

Przedostatni raz w 2021


Przedostatni tegoroczny Bandcampowy piątek. Poprzednie przewodniki znajdziecie tutaj.

Radio Khyiaban do swojego niewielkiego, ale doskonałego katalogu dodało dwie kolejne kasety - instrumentalne improwizacje kurdyjskiego tamburzysty Mohammada Mostafy Heydariana oraz reedycję debiutu duetu The Shalabi Effect. Catapulte Records poszli w stronę greckiego laiko i wydali debiutancką epkę marsylskiego kwartetu Deli Deli. Natomiast w Morphine Records zadebiutowało trio Gordan - Svetlana Spajic, Andi Stecher, Guido Möbius - łączące serbski biały śpiew z elektroniką. Nyami Nyami wypuściło reedycję Soweto zimbabweńskiego Robson Banda and the New Black Eagles, fantastyczne gitarowe granie. Death Is Not the End sięgają po raz kolejny do przedrewolucyjnej kambodżańskiej muzyki.

Za chwilę wychodzi III Gaijin Blues, na której porzucają prawie w całości samplowanie i znów tworzą opowieść z pogranicza sci-fi i post-apo w anturażu starych gier wideo. Warto, zaufajcie mi. Caliza cały swój nadchodzący album poświęciła zagadnieniu katastrofy klimatycznej, w 2020 zaangażowała się w Extinction Rebellion i oto efektyPejzaż na warsztat wziął stare płyty z polską muzyką wydawaną zagranicą i złożył je w opowieść o tęsknocie za ojczyzną, oniryczną, nostalgiczną, można by powiedzieć, że wręcz hipnagogiczną. Janek i Paulina z Mondoj wydają na kasecie Muzykę dla emigrantów Bogdana Raczyńskiego, a cały dochód idzie na pomoc organizacjom działającym w strefie stanu wyjątkowego na granicy. Trzeba, nie tylko dlatego, że muzyka poruszająca.

Jerzy Mączyński (pod okiem Wacaława Zimpla) nagrał płytę łączącą jazz z karnatycką tradycją. Owiny Sigoma Band wyciągnęli z zakamarków twardych dysków niepublikowane wcześniej nagrania (które pokazują jak bardzo tego zespołu brakuje), a Joan as Police Woman sesje z Tonym Allenem i Dave'em Okumu. Dopiero niedawno miałem okazję posłuchać Kagabas Lion's Drums, maryslkiego producenta, który nagrywał ją wśród rdzennych KolumbijczykówBardzo przyjemny, sewentisowy indie pop narali Dina Ogon.


wtorek, 2 listopada 2021

Przypisy do Nirvany

Choć tego może teraz nie widać, wychowałem się na kulcie lat 90. i grunge'u. Nastolatkiem stałem się pod sam koniec tamtej dekady, w gimnazjum nosiłem tylko i wyłącznie flanelowe koszule, czarne koszulki z logami zespołów, podarte spodnie łatane naszywkami. Dyskografie najważniejszych zespołów miałem w małym palcu. Żaden inny nurt nie był mi tak bliski. Tylko że lata 90. to nie tylko grunge. 

O tym zdaje się zapominać Anna Gacek. Dla niej początek lat 90. to nawet nie tyle grunge, ale Nirvana. Tragiczna historia Kurta Cobaina, jego romansu z narkotykami, miłości do Courtney Love, trudnego związku ze sławą, której jednocześnie pragnął i nienawidził. Wszystko inne, co pojawia się w Ekstazie jest tylko przypisem do historii Kurta. I to, że komercyjny pop umierał, i to, że Dave Gahan przedawkował, że Madonna zrobiła wyuzdany album fotograficzny, a U2 nagrali wybitne Achtung Baby - oczywiście w odpowiedzi na grunge - to wszystko pojawia się, by wybitność i wyjątkowość Nirvany wybrzmiała jak najmocniej. Wszystko poza modą, jedyną autonomiczną częścią książki, interesującą nawet dla mnie, choć zbyt przeładowaną plotkami, wojenkami między naczelną Vogue'a a Harper's Bazaar.

To przeładowanie sprawia, że przez Ekstazę ciężko przebrnąć bez poczucia zmęczenia. Książka jest zbiorem obiegowych opinii i cytatów z wywiadów. Eddie Vedder jest grzeczny i nieśmiały (co nie przeszkadza mu zdemolować Carnegie Hall i rzucać się rusztowań sceny w publiczność), w Seattle wszyscy szukają nowej Nirvany, RHCP to niepoważne chłopaki, które dzięki francuskiemu reżyserowi otworzyły się na odrobinę artyzmu, Alice in Chains - w przeciwieństwie do smutasów z Soundgarden - potrafili się zabawić. Kurt Cobain jest rozdarty między ambicją, komercyjnym sukcesem, a wiernością punkowym korzeniom. Bono... no cóż, to Bono. I tak dalej, nic, czego nie można było wyczytać w jakimkolwiek artykule poświęconym grunge'owi czy początkowi lat 90. Zamiast jakiejś autorskiej perspektywy, Gacek serwuje niekończący się potok anegdotek, wyimków ze wspomnień, fragmentów książek. Wydawca zapowiadał szerokie spojrzenie na początek lat 90., ale okazuje ono się bardzo wąskie.

O ile Brytania ma pojawić się w kolejnej części, co tłumaczy przelotne wspomnienie rave'ów czy zupełne pominięcie britpopu, to potraktowanie rapu w trzech zdaniach - że A Tribe Called Quest zagrali koncert w ramach MTV Unplugged, że RUN DMC odświeżyli karierę Aerosmith, że U2 wchodzili na scenę do dźwięków jednej z piosenek The Disposable Heroes of Hiphopcrisy - to rzecz niewybaczalna. To rap razem z grunge'em rozwalał kiczowatość lat 80. Brakuje też - choć to może pojawi się w kolejnych częściach - jak ten cały przewrót był odbierany poza Stanami i Brytanią. W Polsce na przykład. Jak to wpłynęło na naszą lokalną popkulturę. Tak samo brakuje wyrazistego głosu autorki. Dlaczego zdecydowała się na taką, a nie inną selekcję bohaterów? Bez tego Ekstaza jest kroniką jakich wiele. O latach 90. powiedziano już chyba wszystko, kolejna książka niewnosząca świeżego spojrzenia na temat jest po prostu mało potrzebna. Chyba, że lubicie anegdoty, plotki i tabloidowy, teledyskowy styl pisania.

Ja nie lubię, uwiera mnie pisanie Gacek. Wszystko jest przełomowe, największe, najlepsze. Na szczyt dostaje się tylko po to, żeby z niego zaraz spaść, bo ktoś kolejny już się na niego wspina. Mody zmieniają się jak w kalejdoskopie, media karmią się sensacją - przede wszystkim te brytyjskie. Rock umiera, by potem zmartwychwstać i zabić pop. Nirvana jest wielka, Metallica najpopularniejsza, a Guns n' Roses to bohaterowie poprzedniej epoki. Roczne wydatki Cobaina u szczytu sławy to koszt 30 sekund November Rain. I do tego mnóstwo powtórzeń. Jeśli Eddie Vedder to nieśmiały, jeśli Nirvana to zawsze najlepszy zespół i jeśli o tym nie wiecie, to Gacek przypomni o tym za każdym razem, kiedy pojawi się nazwa tria z Aberdeen. Gdyby Ekstaza była drinking game i na każde wystąpienie MTV, wysokiej rotacji, czy "naj" musiałbym wypić szota - nie dotrwałbym do trzeciego rozdziału. Tego, który jak wszystkie inne nosi tytuł inspirowany Przyjaciółmi. Serial, istny fenomen lat 90. pojawia się zresztą wspomniany mimochodem. W książce tak bardzo opartej na źródłach przydałby się ich wykaz, jakaś nawet skrótowa bibliografia, żeby móc pogrzebać głębiej w temacie.

Zmęczyła mnie Ekstaza. Zmęczyła i rozczarowała. Narracja pędzi na złamanie karku, ale w tym pędzie nie ma żadnego celu. Poza udowodnieniem, że Nirvana wielkim zespołem była, może nawet największym. Ale to już powinniście doskonale wiedzieć.

sobota, 30 października 2021

Koniec i początek


Czy Bastarda zdolna jest do potknięć? Chyba nie. Dopiero co na wiosnę nagrali poruszający album z interpretacjami fado z Joao de Sousą. Daleko wyszli na nim ze swojej strefy komfortu, ale też dostosowali portugalskie klasyki do swojego charakterystycznego instrumentarium. Z fenomenalnym efektem, a przecież ich dwie poprzednie płyty nie były gorsze.

Nieledwie chwilę później Paweł Szamburski na podstawie ludowego materiału stworzył solową opowieść o odwiecznym, zaklętym cyklu życia, Uroborosa wiecznie zjadającego swój ogon, bo w każdym momencie jest teraźniejszość, przyszłość i przeszłość. Znów strzał w samo sedno,wzruszająca muzyka. Bastardowy Kołowrót jest niejako rozwinięciem tego pomysłu, tylko w szerszym i węższym zakresie jednocześnie. To już nie cykl ludzkiego życia, lecz odwieczny cykl pór roku, rządzący ludzkimi społecznościami. Z pomocą specjalistów z RCKL Bastardzi wybrali pieśni obrzędowe, zaaranżowali je po swojemu i nagrali z udziałem chóru SWPS.

To drugi po Fado projekt, w którym Bastarda tak odważnie pracuje z głosem. Wcześniej pojawiał się incydentalnie - na Ars moriendi przeszywająca zaśpiewała Olga Mysłowska, na Nigunim pojawił się na samym końcu chór Grochów. Wydaje się, że to ostatnie spotkanie utwierdziło trio w przekonaniu, że praca z wieloosobowym zespołem to dla nich dobra droga. I tak dotarliśmy do Kołowrotu.

Amatorski chór studencki okazał się kolejnym idealnym partnerem dla Bastardy. Nie ma w ich śpiewie klasycznego bel canto ani zadęcia, świetnie odnajdują się w bastardowej koncepcji. A ta zaczyna się Wiosną, od śpiewu ptaków, który przeistacza się w - by tak rzec - klasyczne granie tria. Michał Górczyński buduje basową podstawę, Szamburski prowadzi melodią, a Tomasz Pokrzywiński meandruje między nimi oboma. Chór natomiast wokalizuje, podąża za triem, nie przechwytuje inicjatywy. Prosty zabieg, ale jak najbardziej udany. Jest w Wiośnie słowiańska melancholia, zamglone, zimne poranki, pierwsze przebiśniegi, budząca się z letargu przyroda. Lato to ekstaza życia, rozkwit wegetacji, długie, gorące dni, palące sierpniowe słońce i żniwa. W Lecie pojawiają pierwsze słowa, to dożynkowa pieśń. A skoro dożynki, to i zabawy. I tak ten utwór rozwija się w formę wirującego, transowego paraoberka - Pokrzywiński na wiolonczeli odtwarza brzmienie wiejskich basów, a klarneciści grają coraz bardziej intensywnie. Jesienią nie zaczyna się picie w knajpach, ale powolne zasypianie natury. Dni stają się coraz krótsze, liście żółcieją, świat szykuje się do zimowego spowolnienia, ale wybucha jeszcze ostatnim, nieledwie przedśmiertnym bogactwem kolorów. I wreszcie Zima, spokojna, ale i niebezpieczna, zasypana śniegiem, pełna cichych lasów i wymarłych pól, po których od czasu do czasu przemknie sarna. Zima jest najmroczniejsza, w końcu to okres, w którym noc wygrywa z dniem, śmierć starego roku, ale koniec jest początkiem - znów słyszymy ptaki, które niosą nadzieję.

środa, 27 października 2021

Dogmaty Msylmy

MSYLMA porusza się na granicy jawy i snu, na granicy teraźniejszości, przeszłości i przyszłości. Śpiewa w klasycznym arabskim, ale swój głos przetwarza na rozmaite sposoby, momentami nawet go dehumanizuje, czasem go multiplikuje, dodaje drugi, kobiecy głos, wymykając się binarności płci. Czaruje swoim głosem, przypomina i muezzina nawołującego do modlitw, jak i soulową diwę. Teksty znów odwołują się do przedislamskiej poezji, MSYLMA śpiewa o miłości, która jednocześnie spala i jest impulsem do zmiany. O stracie, która jest powodem do wątpienia w siebie. O stracie, z której nie można się otrząsnąć, a jednak trzeba ją zapomnieć, by żyć dalej. Odnosi się i do wiary, religii, mitologii, tworzy wielopoziomowe obrazy i metafory.

W Radiowym Centrum Kultury Ludowej pisze o wspólnym albumie MSYLMY i Ismaela. O debiucie tego pierwszego pisałem tutaj

środa, 6 października 2021

Na obrzeżach x Radio Kapitał 06 X 2021



Dzisiaj przyglądam się przede wszystkim nowościom, z krótką wizytą w archiwach. Od Polski przez Azję Środkową, stepy Mongolii, Turcję, Malawi, Kongo po Egipt. 

OvE- Abeakuta
Gunesh - Туни Деря
Soyol Erdene - For Kindly Deeds (Сайхан Уйлсийн Толоо)
Kit Sebastian - Yalvarma
Kit Sebastian - Yeter
BlackFace Family - Nthena
BlackFace Family - DRC
Tonga Boys & Doctor Kanuska Group - Sweet
Rey Sapienz & The Congo Techno Ensemble - Na Zala Zala
Hassan Bergamon - Gamal Banat

poniedziałek, 27 września 2021

Więcej patosu, słuchacz wytrzyma


„Raz na milion lat dochodzi do odłamu planetoid, swoistego zderzenia, które niesie za sobą niezliczone konsekwencje. Strumienie biegu czasu i nieskończone ilości miejsc przenikają się ze sobą w piękny i nieobliczalny sposób, zmieniając zastałe światy. Między pokryte najdostojniejszą rdzą szacunku symbole, wierzenia i tradycje wkrada się coś im obcego. Razem tworzą nowe.

Ten album to ten moment - raz na milion lat.” - głosi notka promująca Pieśni współczesne Miuosh i Śląska. Czy to prawda?

Nie będę czarował, ani budował suspensu. Nic z tej zapowiedzi się nie sprawdza. Miuosh pod płaszczykiem czegoś wyjątkowego sprzedaje po prostu pop. Czy to źle? Oczywiście, że nie. Tylko, że to jest zły pop, okraszonym klasycyzującymi aranżacjami, z bel canto śpiewaków Śląska. Poza Dolinami nie ma tu nic, co przykuwało by uwagę na więcej niż 15 sekund.

Gdybym miał opisać ten album jednym zdaniem byłoby to „Więcej patosu, słuchacz wytrzyma”. Nienośny patos wylewa się litrami z każdego dźwięku. Oto Miuosh, artysta z zupełnie innego świata, przekracza granice gatunków i ofiaruje światu swoje nawet nie Dzieło, tylko DZIEŁO. Wprowadza ten patos bardzo prostymi i oczywistymi środkami. A to zabrzmią groźnie kotły, a to smyczki szumnie zatrylą, a to sekcja dęta wprowadza podniosłe, wolne frazy, a to pojawiają się wokalizy. Oczywista oczywistość, ciężko się nabrać na te zabiegi, są zbyt wyraźne, zbyt grubymi nićmi szyte.

Pieśni współczesne są skażone przypadłością ścieżek dźwiękowych blockbusterów. To muzyka całkowicie przezroczysta, której jedynym celem jest budowanie podniosłego nastroju, wrażenia obcowania z czymś wielkim, niepowtarzalnym. Wystarczy jednak wsłuchać się odrobinę uważniej, potraktować je jako coś więcej niż tylko muzykę tła, by zorientować się, że jest to wydmuszka. Muzyka nie niesie ze sobą żadnej wartości, jest do bólu bezpieczna, wygładzona. W zasadzie poza użyciem łemkowskiego przez Igora Herbuta nie ma w niej niczego zaskakującego. Żaden z zaproszonych wokalistów nie wyszedł ze swojej strefy komfortu, nikt nie postarał się, żeby w nawet najdrobniejszy sposób zrobić coś nieoczywistego. Najlepiej słychać to w Zmierzchu z Kwiatem Jabłoni. To po prostu ich piosenka z troszkę innym aranżem. Jak pojawia się Król, to wiadomo, że muszą być syntezatory. Proste? Ach, zapomniałbym, pojawia się zza grobu Kora. Popkulturowa nekrofilia w pełnej krasie.

Wszystko może byłoby mniej bolesne, gdyby Miuosh nie dorabiał do tego szumnej ideologii. Gdyby nie twierdził, że razem ze Śląskiem tworzą nową, ale zakorzenioną w tradycji muzykę regionu. Zastanawiam się, czy poza Zespołem Pieśni i Tańca, region nie ma nic do zaprezentowania? Nie ma kapel, nie ma instrumentalistów? Zresztą, jaka to jest przełomowość, kiedy po podobne tropy sięgał 9 lat temu Donatan na Równonocy, kiedy mnóstwo jest albumów, na których popowe piosenki odgrywają orkiestry symfoniczne. A przecież można wplatać w muzykę rozrywkową czy alternatywną motywy oparte na tradycji na dużo ciekawsze sposoby. Pisałem o tym tyle razy, że nie widzę sensu w powtarzaniu się. Zostawię tylko link.

Taki album zdarza się raz na milion lat? Bardzo bym sobie tego życzył, ale obawiam się, że nastąpi wysyp podobnych potworków. Zresztą, album najlepiej podsumował sam autor w wywiadzie dla Wyborczej: W naszym kraju w ciągu ostatnich 25 lat zauważalna jest tendencja, żeby z kultury czy dziedzictwa robić cepelię. Mnie nie pozostaje nic innego, jak tylko się z nim zgodzić.

wtorek, 21 września 2021

W 45 minut dookoła roku

 

"Rośnie środowisko Radykalnej Kultury Polskiej. To dobrze, świetnie wręcz, bo jest to najciekawsza obecnie inicjatywa podejmująca dialog z muzyką i kulturą tradycyjną. Nadal niewielka, ale bardzo prężna. Właśnie dołączył do niej albumowo Kust, sekstet wymykający się łatwemu szufladkowaniu." - w Radiowym Centrum Kultury Ludowej znajdziecie moją recenzję fenomenalnego debiutu Kustu.

piątek, 17 września 2021

Noc w ogrodzie

Po dekonstruowaniu zachodnich mitów na temat Chin, queerowej tożsamości mieszkańców krajów Zatoki Perskiej, Fatima Al Qadiri sięgnęła po postaci arabskich poetek i ich twórczość oraz metaforę muzułmańskiego ogrodu, gdzie nic nie jest tym, czym się wydaje.

Wszystko z powodu zamknięcia. Al Qadiri przeniosła się do Los Angeles, jak podkreśla, 10 dni przed pierwszymi koronawirusowymi lockdownami. Odcięta od świata, postanowiła przekuć doświadczenie melancholii, samotności i depresji na muzykę. Zwróciła się w stronę arabsko-perskiego ogrodu – przestrzeni pełnej zakamarków, sadzawek, śpiewających ptaków, kojących swoim cieniem drzew – centrum pałacowych haremów, w którym zamknięte spędzały czas sułtańskie konkubiny. Sięga również po kobiecą arabską poezję z legendarną Al Chansą na czele, poetką z VII wieku, która nawróciła się na islam po spotkaniu Mahometa, a wcześniej była niedoścignioną autorkę elegii.

Wszystkie instrumenty na Medieval Femme to komputerowe symulacje. Organy, qanun, klawesyn, oud, harfa – to wszystko jest sztuczne, wirtualne. Razem z partiami niczego nie udających syntezatorów przypomina to metodę Jamesa Ferraro na Requiem for Recycled Earth czy też manipulacje Sote (choć on przetwarza dźwięki rzeczywistych instrumentów). Tworzy to atmosferę zagubienia w nieokiełznanej przestrzeni. To z kolei zbliża Medieval Femme do Dhil-un taht shajarat al-Zaqum Msylmy, tajemniczego saudyjskiego producenta i wokalisty. Łączy ich także wykorzystanie poetyckich tekstów, również przedislamskich i nadawanie im nowych znaczeń. Medieval Femme można (i pewnie trzeba, patrząc na dotychczasową twórczość Al Qadiri) odczytywać przez queerową optykę. Podobnie jak na poprzednich albumach Fatima przetwarza swój głos, sprawia, że wymyka się binarnemu podziałowi na męski i żeński, i momentami przypomina Olgę Mysłowską śpiewającą Purcella u Raphaela Rogińskiego.

Podobnie sama muzyka wymyka się prostym podziałom. Jest jednocześnie bardzo futurystyczna, hiperrealistyczna, flirtująca z posthumanizmem, matriksowymi koncepcjami – zamknięci w lockdownie mogliśmy podróżować tylko wirtualnie i tam szukać ukojenia, stworzyć swój zakątek w ogrodzie, a stąd już blisko do dystopijnej wirtualnej rzeczywistości. Z drugiej strony emuluje tradycyjne isntrumenty, podąża raczej klasyczną ścieżką kompozycji, niektórzy recenzenci porównywali nawet Medieval Femme do muzyki klasycznej, sięga wreszcie po teksty mające ponad 1000 lat. Sięganie po tradycję arabską, futuryzm, zagrożenie technologię zbliża Medieval Femme do Diuny Franka Herberta i faktycznie, momentami brzmi, jakby była napisana z myślą o ścieżce dźwiękowej do tej książki.

Można też na Medieval Femme patrzeć jak na zapis nocy spędzonej w ogrodzie pod gołym niebem, z gwiazdami nad głową, zapis z pogranicza jawy i snu. A to już hipnagogia i właśnie to jest najlepsze określenie trzeciego albumu Fatimy Al Qadiri, w którym echa przeszłości, przyszłości i wirtualnych światów stapiają się w jedną opowieść.

sobota, 11 września 2021

Rozpad



Każde pokolenie ma takie wydarzenie. Do końca życia człowiek pamięta, gdzie był i co robił, gdy TO się wydarzyło. Moje ma dwa. Pierwsze z nich, zamachy 11 września miały miejsce dwie dekady temu. Co do dnia.

Dwadzieścia lat… Szmat czasu. Miałem wtedy niecałe 13 lat. Gdy TO się wydarzyło gadałem przez telefon z kolegą z klasy, jeszcze stacjonarny na kablu. Tydzień wcześniej zaczęliśmy gimnazjum. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy. Pewnie o szkole. Babcia ze swojego pokoju powiedziała, że samolot wbił się w wieżowiec w Stanach. Będąc prawdziwie przemądrzałym nastolatkiem, odpowiedziałem, że pewnie ogląda jakiś film sensacyjny, tylko myśli, że to wiadomości i wróciłem do plotkowania. A jednak miała rację, to była transmisja na żywo z Nowego Jorku. Kiedy już przekonałem się, że TO się dzieje naprawdę, nie mogłem oderwać się od telewizora.

Legenda głosi, że William Basinski przenosząc swoje stare nagrania z taśm do komputera odkrył, że analogowy nośnik uległ degradacji. Każde przejście taśmy przez głowicę magnetofonu sprawiało, że nagranie dosłownie się rozpadało po kawałku. Pociął taśmy na krótkie loopy, dodał pogłosy i zapętlił je w magnetofonie aż nie zostało nic, poza szumem samej maszyny. Stworzona i powtarzana przez Basinskiego legenda głosi również, że ukończył kompozycje rankiem 11 września, a odsłuchiwał je razem z przyjaciółmi na dachu swojego mieszkania na Brooklynie z widokiem na zasnuty dymem Dolny Manhattan. Z tego miejsca nakręcił godzinny film. Później sam sobie przeczył i mówił, że na tym dachu wcale nie słuchali Disintegration Loops, a on je skończył dzień później. Jeszcze inna wersja mówi, że całość skończył kilka dni przed 11 września i dopiero oglądanie katastrofy z dachu na Brooklynie nadało nowy sens tej muzyce. Jak było naprawdę, tego się nie dowiemy, ale też to zupełnie nieistotne, bo Disintegration Loops na zawsze zrosło się z 9/11. Trudno się dziwić, że Basinski wybrał Disintegration Loops jako swoistą elegię dla ofiar zamachów i tamtego odchodzącego świata. Krótkie, ale pełne emocji loopy rozpadają się z każdym powtórzeniem i nigdy nie brzmią tak samo.

Po 19 latach od premiery można odczytywać Disintegration Loops nie tylko jako pieśń żałobną dla ofiar 11 września, ale i całej cywilizacji. Świat nam się sypie, rozpada. Może nawet szybciej niż jesteśmy w stanie to przyznać. Katastrofalne zmiany klimatyczne to już nie tylko ostrzeżenia naukowców, ale fakt. Czy przekroczyliśmy tipping point? Tego nie wiemy, ale nawet jeśli jeszcze nie, to ten punkt bez powrotu zbliża się w zastraszającym tempie. Może właśnie dlatego ostatnio, gdy wracam do nich (a wracam coraz częściej), przed oczami mam nie płonące wieże WTC, ale płonącą planetę. Rozpadające się ekosystemy, rozpadają się jak te loopy. Aż nie zostanie z nich nic.

piątek, 10 września 2021

Na obrzeżach x Radio Kapitał 8 IX 2021

Po kilku audycjach tematycznych, czas na przyjrzenie się nowościom i zapowiedziom. U mnie jeszcze piękny koniec lata, więc w planach tylko muzyka pełna słońca - od fałszywych tropików z Niderlandów i Austrii po cyfrowa cumbię z Polski. 

1. Gaijin Blues - Commander Martynov
2. Grzegorz Turnau - Cichosza (Ikarvs Rework)
3. Ikarvs - Harpy
4. Ikarvs - Iskierka
5. Rycerzyki - Lew
6. Kit Sebastian - Agitate
7. Derya Yildirim & Grup Simsek - Ay Dili Dili
8. Yin Yin - Gauti Bye Bye
9. Takeshi's Cashew - There is No Harmony

piątek, 3 września 2021

Jak najlepiej zacząć jesień?



Oczywiście wydając ciężko zarobione pieniądze na Bandcamp Friday.

Astigmatic wreszcie ogłosili preorder Zbliżenia Henryka Debicha. Jest to rzecz rozbujana, taneczna, wielka po prostu. Jeśli nie kupiliście jeszcze Other Voices/Other Votes Tonga Boys, Piotra Cichockiego i Martina Kaphukusi, zróbcie to natychmiast. Ile słuchowisk z Malawi słyszeliście? No właśnie, a to jest wyborne. A do tego jeszcze sprawcie sobie nowe BlackFace Family, też podopiecznych 1000Hz Records. Śliczne, ambientowe kołysanki na syntezator modularny nagrał Paweł Sulewski.


Wspieranie Canary RecordsOred Recordings i Sahel SoundsNaszych NagrańNagrań Somnabulicznych i 1000Hz to nie tylko przyjemność, ale i obowiązek, to już jednak powinniście wiedzieć.


czwartek, 2 września 2021

Dwunastoosobowy didżej


Trzy lata temu zapraszali na dancing do Spatifu. Dzisiaj są już stałym elementem stołecznego muzycznego krajobrazu, wpisują się w ruch odkrywania na nowo przedwojennej polskiej (nie tylko warszawskiej) muzyki.

Poprzednim razem spotkałem się z Noamem Zylberbergiem, bo zafascynowała mnie jego historia. Chłopak z Izraela z warszawskimi korzeniami przyjeżdża do Polski, by grać muzykę słuchaną przez swoich dziadków. Efektem spotkania był artykuł, który pojawił się w Wyborczej.

Teraz spotkaliśmy się ponownie, Mała Orkiestra Dancingowa wydała właśnie swój drugi nagrany album na domowym stadionie, w Spatifie. Tam też rozmawialiśmy, a efekty znajdziecie we wczorajszym Czasie Kultury. Symbolicznie tekst ukazał się 1 września, ale to tak naprawdę przypadek. 1 września to symboliczny koniec świata ówczesnych muzyków i początek rodzącej się nostalgii za tamtym światem. Tylko że dla Noama i jego zespołu nostalgia jest na ostatnim miejscu. Najważniejsza jest muzyka. Wyszperana w Bibliotece narodowej, znaleziona na YouTube. Nie grają wielkich przedwojennych hitów, by nie wpaść w pułapkę nostalgii. A przecież jej odrzucenie w przypadku muzyki tak mocno naznaczonej jej kontekstem nie jest prostym zadaniem. Tym bardziej jeśli gra się ją tak wiernie. Oczywiście, to są aranżacje z epoki rozpisane na zespół, który mógł wtedy grać. Nie jest to przypadek Jazz Bandu Młynarski-Masecki, który formę przedwojennych piosenek przefiltrowuje przez niepowtarzalną wyobraźnię Maseckiego i umieszcza ją w wymyślonych latach 50., a z drugiej strony swoją drugą płytę nagrali na sprzęcie z lat 20., co już jest jakimś wyższym poziomem kreacji i nostalgii.

Może i można by było traktować MOD podobnie, ale oni zgodnie z nazwa podkreślają taneczność, użytkowość piosenek. Skoro można było do nich tańczyć wtedy, to czemu nie można teraz bez udawania, że żyjemy w międzywojniu? Wczesny polski pop niewiele się różni się od debiutu Orkiestry w warstwie aranżacyjnej. To nadal świetnie rozpisana i zagrane w punkt piosenki. A jednak słychać w nich więcej swobody. Nic dziwnego, lepiej się zgrali, lepiej poznali oraz - jak już zdążyłem zdradzić - nagrali ją na setkę w Spatifie. Andrzejowi Izdebskiemu udało się wykręcić świetne, bardzo przestrzenne brzmienie, które pomaga piosenkom błyszczeć.

A ma co błyszczeć. Zylberberg po raz kolejny wybrał ukryte perełki przedwojennego polskiego piosenkopisarstwa. Są fokstroty, slowfoksy, tanga, passo doble. Pokazują wszechstronność kompozytorów i aranżerów. Przede wszystkim porywają do tańca. Trochę mnie się marzy poszerzenie formuły Orkiestry, wplatanie w repertuar współczesnych kompozycji. Wiem, że na koncertach już to robią. Może na kolejnej płycie postanowią je nagrać?


wtorek, 17 sierpnia 2021

Pod liliowym niebem

"Wieczorne ragi najlepiej wykonywać między zmierzchem a północą. Pomagają się skupić i uporządkować umysł przed snem. I tak jest też w przypadku „Under the Lilac Sky”. Mimo swej wielowarstwowości i skomplikowania ambientowe ragi Jain wyciszają i oczyszczają umysł z nadmiaru bodźców. Taka kuracja przydaje się nie tylko przed zaśnięciem."

W Radiowym Centrum Kultury Ludowej piszę o debiucie Arushi Jain.

środa, 11 sierpnia 2021

Na obrzeżach x Radio Kapitał 11 VIII 2021

Już za kilka dni 15 sierpnia, ferragosto. Symboliczny początek końca lata we Włoszech. Jeszcze jest gorąco, ale dni stają się coraz krótsze, noce coraz zimniejsze, światło coraz bardziej jesienne. I taka była audycja - w programie tylko włoska muzyka, idealna na żegnanie się z kanikułą i wakacjami.

1. Mirco Menna & Banda di Avola - Evviva
2. Colombre - Fuoritempo
3. Colombre - Arcobaleno
4. Francesca Michielin feat. Giorgio Poil - LEONI
5. Giorgio Poi - Doppio nodo
6. Giorgio Poi - Le foto non me le fai mai
7. Germano - Ti soprerenderebbe
8. Francesco de Leo - Lucy
9. Lucia Manca - Maledetto
10. Angelica - Il momento giusto
11. Colapesce - Ti attraverso
12. Mina - Il cielo in una stanza
13. Maria Mazzotta - Beddha ci stai luntanu

piątek, 6 sierpnia 2021

A jednak nie ostatni



Mam nadzieję, że przez trzy miesiące od ostatniego bandcampowego piątku zaoszczędziliście trochę pieniędzy, bo wracają po przerwie i będą się powtarzać do końca roku. A skoro one wracają, to wraca i przewodnik. Poprzednie odcinki polecanek znajdziecie tu.

Zaczynamy od stałego punktu programu, czyli Les Disques Bongo Joe. Wcześniej ogłosili debiutancki album Amami i zaskakująco tradycyjne Meridian Brothers, dzisiaj dołożyli winylowe wydanie Futur Anterieur, kompilacji podsumowującej pięć lat działalności labelu. Tę ostatnią pozycję polecam najbardziej, podopieczni labelu kowerują utwory z różnych archiwalnych kompilacji wydawanych przez Bongo Joe. Turecki rock spotyka się z azerską gitarą, haitańskie voudou z maloyą... i jeszcze siedemnaście innych połączeń. Nyege Nyege atakują kolejną kompilacją wściekłego singeli, tym razem ze studia Pamoja oraz wznawiają kasetową kompilację L'Esprit de Nyege Nyege.

Tasos Stamou ostatnią część trylogii poświęconej tradycyjnej muzyce Grecji wydał co prawda na początku roku, ale to zbyt dobra rzecz, żeby ją przegapić. Cypryjczycy z Monsieur Doumani swój piąty album wydają we wrześniu w Glitterbeat, zapowiada się lepiej niż dobrze. O czwartym, wydanym z zaskoczenia albumie Altin Gun już pisałem tutaj, ale przypominania nigdy dość. Tym bardziej, że wszystkie przychody idą na ratowania planety. A jeśli lubicie szmatki (ja lubię), wrzucili nowe wzory koszulek.

Na winyle trzeba czekać coraz dłużej, koszty przesyłki ze Stanów ciągle rosną, nic dziwnego, że pojawia się coraz więcej kaset i kompaktów. Arushi Jain wydała na kasecie przepiękne wieczorne ragi na syntezator modularny. W Chinabot wyszła kaseta We Are Strong ujgurskiej śpiewaczki Saadet Türköz i szwajcarskiego gitarzysty Beata Kellera. Jeśli lubicie eksperymenty w stylu nieodżałowanego Ghedalii Tazartersa, to pozycja dla was. Piotr Cichocki, Tonga Boys i Martin Kaphukusi nagrali wspólnie słuchowisko, koprodukcję 1000Hz i Szarej Renety. Wszystkie przychody ze sprzedaży kasety i cyfry idą prosto do Malawi. Brutality Garden prezentuje pierwszą kompilację swoich podopiecznych. Jak zawsze warto. Karl Records zapowiadają kolejne ambienty z Teheranu. Mondoj przerzucają się na kompakty, po Piętnastce wydają we wrześniu  ---__--___, duet Setha Grahama i More Eaze (a winyl i kaseta wychodzą w Orange Milk Records). Mają też piękne szmatki. Warm Winters mają na stanie ostatnie kaset Asemix, duetu More Eaze i mister lies, a do tego za tydzień wychodzą dronowe kompozycje islandzko-niemieckiego Minua.

Moo Latte na wrzesień zapowiada kolejne smakowite instrumentale, tureccy eksperymentatorzy z Konstrukt wypuszczają pod koniec miesiąca winyl z Thurstonem Moore'em (i można już go w całości odsłuchać. Rafał Samborski udostępnił bardzo miły soundtrack do gry o kotkach. KMRU (o którym napisałem spory artykuł do nadchodzącego Glissanda, premiera już niedługo) wypuścił pierwsze prawdziwie berlińskie nagrania.

Wspieranie Canary RecordsOred Recordings i Sahel SoundsNaszych NagrańNagrań Somnabulicznych i 1000Hz to nie tylko przyjemność, ale i obowiązek, to już jednak powinniście wiedzieć.


wtorek, 3 sierpnia 2021

Baglama i syntezatory dla Ziemi

Dopiero, co o nich pisałem w GaMie i recenzowałem Yol w RCKL, a Altın Gün z zaskoczenia, kilka dni temu wydali drugi tegoroczny album. I to jeszcze podwójnie wyjątkowy.

Podwójnie – bo charytatywny i dostępny tylko na Bandcampie. Cały przychód ze sprzedazy zespół przeznacza na Earth Today, organizację, której celem jest ochrona połowy powierzchni planety do 2050 roku, cel niezwykle ambitny. Alem nie posłuchacie w streamingach, bo to wbrew pozorom nie jest najbardziej ekologiczny sposób słuchania muzyki (o czym można się przekonać, czytając Decomposed: Political Ecology of Music), powoduje przecież ogromne emisje dwutlenku węgla. Może jeszcze nie tyle, co kopanie bitcoinów, ale niebezpiecznie do tego poziomu się zbliża. Z tego samego powodu Alem istnieje tylko w formie cyfrowej.

Yol nagrali podczas pierwszych, zeszłorocznych lockdownów i wydaje się się, że Alem powstawał w podobnych okolicznościach. Może nawet częściowo równocześnie, bo za produkcję odpowiada ten sam skład – basista Jasper Verhulst i belgijski duet Asa Moto. Nawet jeśli powstawały w tym samym czasie, nie można powiedzieć, że to odrzuty, mniej udane fragmenty sesji, które mogłyby trafić najwyżej na strony b singli. A jeśli nagrali Alem później, to pierwszy przypadek w ich niedługiej historii, gdy na kolejnych albumach utrzymują ten sam brzmieniowy kierunek. Po kilku latach poszukiwań – od bardzo klasycznego anatolijskiego rocka przez funk po amalgamat disco, electropopu, przesterowanej baglamy i syntezatorów – dotarli do brzmienia, które im najbardziej odpowiada. Nie chodzi o to, że zmieniali się całkowicie; dokładali kolejne elementy układanki i teraz nie da się ich pomylić z nikim innym, a Alem tylko to potwierdza.

Choć to album siostrzany dla Yol, słychać, że tutaj dali sobie więcej swobody, miejsca na odrobinę szaleństwa i lenistwa. Bawią się atmosferą, wplatają nagrania terenowe – w końcu walczą o ochronę przyrody. To muzyka raczej do popijania raki przy zachodzie słońca, a nie dzikich tańców w środku nocy. Schowany na Yol saz wraca na pierwszy plan i momenty, kiedy współbrzmi razem gitarą i syntezatorami są na Alem najlepsze, jak w meandrującym, biegającym po ćwierćtonach, hipnotycznym Çarşambayı Sel Aldı czy instrumentalnym Özüne Özüm Kurban. Gdy odrobinę przyspieszają, pojawiają się gitarowe wywijasy niczym u Rüstəma Quliyeva i echa czasów, kiedy z Omarem Souleymanem grał tez sazista. To rzadkie momenty, częściej leniwie się snują, jak w przepełnionym reggae'owa pulsacją Kısasa Kısas, chyba jedynym w zestawie autorskim utworem. Poza nim sięgają, jak już przyzwyczaili do repertuaru Neşeta Erteşa, Seldy Bağcan czy Gülden Karaböcek i nadają im swojego charakterystycznego, kwaśnego sznytu.

Altın Gün wystrzeliwują kolejne płyty jak z karabinu maszynowego i jak na razie nie zaliczyli żadnej wtopy, jakby nie wiedzieli, jak się nagrywa słabe płyty. Miejmy nadzieję, że się nigdy nie dowiedzą, a takie świetne interpretacje anatolijskiego folku będą grali jak najdłużezj. A jak jeszcze robią to w szczytnym celu, to nie można temu nie przyklasnąć. Alem nie jest rewolucją na miarę Yol, ale to i tak jedna z najlepszych płyt roku.

środa, 28 lipca 2021

Na obrzeżach x Radio Kapitał 28 VII 2021



W dzisiejszej audycji pomknęliśmy od Kairu przez Teheran do Delhi. Posłuchaliśmy wściekłego, monumentalnego transu spod Piramid, zanurzonych w perskiej klasyce dronów z wielkiej metropolii i wieczornych rag na syntezator modularny. Czyli jak zawsze spotkaliśmy się na skrzyżowaniu tradycji i nowoczesności.

1. Karkhana - Sidi Mansour
2. Saba Alizadeh - I May Never See You Again
3. Saba Alizadeh - Touch
4. Hosyar Khayyam, Bamdad  Ashfar - Yek
5. Hosyar Khayyam, Bamdad  Ashfar - Anthology
6. Arushi Jain - Richer Than Blood
7. Arushi Jain - My People Have Deep Roots

środa, 14 lipca 2021

Na obrzeżach x Radio Kapitał 14 VII 2021

Mijają 232 lata od zdobycia Bastylii i początku Rewolucji Francuskiej. 14 lipca to najważniejsze święto nad Sekwaną. Dlatego posłuchaliśmy tylko i wyłącznie muzyki francuskiej - od żelaznych klasyków popu przez awangardowy folk do współczesnego indie.

1. Serge Gainsbourg - Couleur Cafe
2. Serge Gainsbourg - Coco & Co
3. Clara Luciani - Grenade
4. Clara Luciani - Coeur
5,.Clea Vincent - N'allez pas travailler
6. Wendy Martinez - Les vieilles filles en fleurs
7. Francoise Hardy - Que je dis adieu
8. Emmanuelle Parrenin - Thibault et l'arbre d'or
9. Emmanuelle Parrenin - Topaze
10. Francois & The Atlas Mountains - Coucou
11. Francois & The Atlas Mountains - Revu
12. Serge Gainsbourg - Aux armes et caetera 

piątek, 9 lipca 2021

Dziewczyny na płytach

Kornelia Binicwewicz, fot. Esra Ozdogan

W swoim życiu pisałem do różnych miejsc, wiele z nich już nie istnieje i nie pozostał po nich żaden ślad w internecie. Część z tych "zaginionych" tekstów co jakiś czas przypominam na blogu w niezmienionej formie. W bardzo opóźnionym drugim numerze GAMY znajdziecie mój spory tekst o nowej fali anatolijskiego rocka. To dobry moment, by przypomnieć mój wywiad z Kornelią Binicewicz z Ladies on Records ze starej Gazety Magnetofonowej. Rozmawialiśmy o roli kobiet w muzyce tureckiej.

Opowieść o Polce, która wyjechała do Turcji, by w ramach projektu Ladies on Records zajmować się muzyką potrójnie peryferyjną - bo zapomnianą, bo wykonywaną przez kobiety, bo z Bliskiego Wschodu.

Wyjechałaś trzy lata temu do Stambułu. Jak to wyglądało? Przyjechałaś nad Bosfor, stwierdziłaś, że jest super i już tam zostałaś?

W dużym uproszczeniu tak to wyglądało. Wcześniej zajmowałam się programowaniem festiwali, między innymi rakowskiego Festiwal Kultury Żydowskiej, wcześniej Festiwalu Muzyka i Świat. Od lat kolekcjonowałam płyty winylowe. W pewnym momencie zrozumiałam, że czas zmienić balans w moim życiu. Będąc kuratorem i producentem festiwali, moim głównym celem było uszczęśliwienie uczestników. Chciałam uszczęśliwić siebie. Dlatego zdecydowałam się wyjechać, skupić się na muzyce wykonywanej przez kobiety. Najpierw wyjechałam na miesiąc do Stambułu, by znaleźć jak najwięcej płyt z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych. Ten miesiąc w Stambule był fantastyczny. Odkrywałam muzykę, o której nie śniłam. Spotykałam się z ludźmi, robiłam wywiady. Im dalej w las, tym więcej drzew. Po powrocie do Polski złożyłam wypowiedzenie, spakowałam swoje płyty i poleciałam do Stambułu, już na stałe. Oczywiście, był to bardzo ryzykowny krok, ale każda decyzja jest obarczona ryzykiem. Świetnie się czuję w Stambule, to najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć.

Dlaczego skupiłaś się na muzyce tureckiej?

Nie zajmuję się tylko muzyką turecką. Cały projekt Ladies on Records opiera się na eksploracji muzyki wokalistek z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych z całego świata. Interesuje mnie przede wszystkim Bliski Wschód, basen Morza Śródziemnego, Europa Wschodnia, Środkowa. Projekt zakłada eksplorowanie muzyki poprzez digging, czyli szukanie płyt winylowych, odkrywanie historii i opowiadanie o nich, czyli docieranie do pierwotnego źródła, robienie mikstejpów, granie didżejsetów, pisanie. I co najważniejsze – wydawanie dawnej muzyki na nowo, czyli tworzenie kompilacji i reedycji nagrań z lat 60tych, 70tych i 80-tych.

Od wielu lat zbierałam płyty winylowe, eksplorowałam muzykę przede wszystkim z lat 60. i 70. Interesowałam się muzyką psychodeliczną z tego okresu. Turcja wynikła z poszukiwań i poczucia niedosytu. Stosunkowo dużo wiedziałam na temat muzyki z różnych krajów z lat 60. i 70. i o rożnych sytuacjach kulturowych. Przez fakt, że interesuję się przede wszystkim muzyką kobiecą i wykonywaną przez kobiety, zrozumiałam, że o Turcji wiem zdecydowanie za mało.

To, co mnie przyciągnęła do muzyki tureckiej, to to, jest na rozdrożu między Bliskim Wschodem a Europą. To daje fenomenalne wrażenie poczucia bliskości i odrębności zarazem, poznania i nierozumienia.

Kilkakrotnie wspomniałaś już, że muzyka z lat 60. i 70 to jest ten okres, który najbardziej cię fascynuje. Czy wynika to z tego, że to był okres radykalnej modernizacji społeczeństw pozaeuropejskich?

Między innymi. Jestem antropologiem kultury z wykształcenia i zamiłowania. W muzyce lat 60. i 70., wszędzie, gdziekolwiek pojedziesz i będziesz chciał odkrywać muzykę, doświadczysz jednego bardzo silnego nurtu – łączenia tradycji z nowinkami technologicznymi. Wszędzie na świecie muzycy czerpali inspiracje z muzyki amerykańskiej i brytyjskiej tamtego okresu. Te wpływy były przeniesione na lokalny grunt i interpretowane według lokalnych estetyk. Nurkując w muzyce i kulturze tego czasu możesz odkryć bardzo dużo na temat świata, w którym żyli ludzie, zmiksowanego z nowoczesnym pojęciem estetyki i muzyki. Tak się działo w Polsce, Indonezji, Afryce, Turcji, Libanie, Grecji, Izraelu, Brazylii czy Peru. Ten okres daje bardzo fajny wgląd w połączenia powstające dzięki poszukiwaniu inspiracji poza swoim własnym kręgiem kulturowym.

Jak to wygląda dzisiaj w Turcji? Jest sporo młodych artystów tureckich, którzy odwołują się do brzmień i estetyki tamtego okresu, jednak mam wrażenie, że interesują się nimi bardziej rynki zachodnie niż rodzimy.

Warto zaznaczyć jedną rzecz. Turcja nie zajmuje się swoją muzyką z tamtego okresu. Bardzo trudno jest znaleźć zespoły, które eksplorują tamten okres i starają się zrozumieć, co wtedy wydarzyło się w Turcji. Tak naprawdę nowe zespoły, które eksplorują brzmienia tureckie z lat 60tych czy 70tych w zasadzie nie są typowymi tureckimi zespołami. Tak jest w przypadku Deryi Yildirim i Grup Şimşek.

To, w jaki sposób Turcy interpretują swoją tradycją i jak się do niej odnoszą to temat na inną, fascynującą rozmowę. Derya Yildirim jest córką imigrantów, alewitów, którzy wyjechali z Turcji w latach 70. jako emigranci zarobkowi (gastarbeiter). Jej rodzice zamieszkali w Niemczech i zasymilowali się. Derya reprezentuje pokolenie ludzi, którzy tęsknią za światem swoich rodziców. Muzycy tureccy często nie podejmują się poszukiwań, bo nie ma tego przerwania, którego doświadczają dzieci imigrantów – są tak zanurzeni w swojej kulturze i tradycji, że nie uważają ich za interesujące. Grup Şimşek to zespół zbudowany z muzyków europejskich. W Turcji podobnych zespołów, które eksplorują psychodeliczną muzykę turecką prawie nie ma. Jedną z nielicznych artystek, które obecnie odwołują się do dziedzictwa lat 60. i 70. jest Gaye Su Akyol, która obecnie odnosi sukcesy.

Ona jest przykładem artystki skierowanej na rynki zachodnie.

W ojczyźnie jest znana od dłuższego czasu. Tymczasem została zauważona na Zachodzie i dzięki temu zainteresowali się nią Turcy. Często bywa tak, że akceptują muzykę turecką, po tym, jak ona przyjdzie do nich z zachodu. To jest przypadek...

Kapeli ze wsi Warszawa.

Faktycznie, widzisz, to kolejna rzecz, którą Turcy i Polacy mają wspólną. W podobnej sytuacji jest Selda Bağcan, kultowa obecnie artystka, która rozpoczęła swoją karierę w latach 70. Przez lata była niedoceniana przez młode pokolenie, aż Finders Keepers wydali ponownie jej płytę z 1976 i zaczęła być znowu słuchana w Turcji. Teraz jest wielką diwą. Widzisz, znowu Turcja przegląda się w Zachodzie.

Jaki był status kobiet w tureckiej muzyce w latach, którymi się zajmujesz?

Przede wszystkim, nie taki, jak można było się tego spodziewać, obserwując to zjawisko po latach z Polski. Muzyka turecka w latach 70. to potężny rynek, bo Turcja to bardzo duży kraj z ogromnym zapotrzebowaniem na muzykę. Około 70% katalogów większości tureckich wytwórni to nagrania wokalistek, a o muzyce tureckiej na Zachodzie mówi się przede wszystkim w związku z artystami płci męskiej – Bariş Manco, Erkin Koray, Cem Karaca.

Kobiety najczęściej występowały w muzyce pop. Paradoksalnie, choć kobiet w muzyce było tak wiele, zostanie artystką wcale nie było takie proste. Wszystko zależało od klasy społecznej, z jakiej się pochodziło. Dziewczynom z rodzin burżuazyjnych, wielkomiejskich, bogatych było łatwiej. Jednak, to kolejny turecki paradoks, ich kariery, mimo że pochodziły z zeuropeizowanych, zlaicyzowanych rodzin, kończyły się w momencie zamążpójścia. Mąż i rodzina po prostu nie wyobrażali sobie jej kontynuacji.

Dużo trudniej było w środowiskach bardziej tradycyjnych i religijnych. Przez wieki muzułmanki miały zakaz występów publicznych. Do lat 40. XX wieku piosenkarkami w Turcji były wyłącznie niemuzułmanki – żydówki, Ormianki, Greczynki, Rosjanki. Sytuacja zmieniła się wraz z powstaniem Republiki Tureckiej Atatürka, ale takich rzeczy nie da się łatwo zapomnieć. Bardzo często dziewczyny uciekały z domu, były wyklinane przez rodziny. Dużo zależało też od regionu pochodzenia i wyznawanego odłamu islamu. Jeśli dziewczyna pochodziła z rejonu Morza Czarnego, gdzie mieszka ludność bardzo konserwatywna, stanie się piosenkarką było prawie niemożliwe. Inaczej w przypadku alewitów, odłamu bliskiemu sufizmowi, bardziej liberalnemu – kobiety mogły występować razem z mężczyznami i odgrywały ważną rolę w muzyce ludowej. To bardzo złożona sytuacja.

Na dodatek pozycja artystek nie była bardzo silna. Często funkcjonowały jako ozdoby, ornament orkiestry. Bardzo rzadko pisały teksty, nie grały na instrumentach, nie miały zbyt kreatywnej roli. To dopiero widać, jak się wchodzi głębiej w temat. To mężczyźni pisali teksty o tym, jak to kobietom jest źle. Oczywiście były wyjątki od tej reguły – wspomniana Selda Bağcan, Sezan Aksu, Hümeyra, Ajda Pekkan, Neşe Alkan.

Na jakiej podstawie wybierałaś kobiety do „Turkish Ladies”?

Zajmowałam się Ladies on Records przez trzy lata, pracowałam z różnymi starymi wytwórniami muzycznymi, aż w końcu Sony Music Turkey w zeszłym roku zaproponowało mi stworzenie kompilacji. Oczywiście od razu wiedziałam, że musi to być kompilacja o tureckich piosenkarkach. Wiedziałam, że taka okazja może zdarzyć się tylko raz, dlatego postanowiłam opowiedzieć o bardzo szerokim spektrum artystek. Pokazać, w jaki sposób one funkcjonowały, odpowiedzieć na pytania, które stawiasz w tym wywiadzie. Wybierając utwory, kierowałam się przede wszystkim ich jakością, ale żeby też coś reprezentowały. Chciałam pokazać scenę pop, ale też muzykę psychodeliczną, scenę folkową, scenę arabesk, podkreślić związki piosenkarek z kinem. Innym aspektem było przedstawienie spektrum etnicznego i religijnego artystek.

W efekcie powstała płyta, która pokazuje szerokie grono wokalistek. Mamy tam reprezentantkę Afroturków, Esmeray. Świetna piosenkarka, jedna z moich ukochanych. Jej rodzina wywodzi się z Maroka. Ten świat kulturowy jest zapomniany, mimo że Afroturcy do dziś żyją w Turcji. Są jednak prawie niewidzialni, nie mówi się o ich pochodzeniu. Są wokalistki, które na co dzień były aktorkami lub podkładały głosy w dubbingu. Są alewitki, które bardzo odważnie opowiadają o rzeczywistości. Są artystki związane ze sceną psychodeliczną, z anadolu rock. Nie mogłam nie powiedzieć o gazino, czyli typowo tureckich lokalach, w których prezentowana była najbardziej aktualna muzyka turecka.

To musiało być bardzo trudne zadania, z tego całego ogromu piosenek i wielu piosenkarek wybrać kilkanaście.

Poprzez Sony Music Turkey pracowałam z kilkoma wytwórniami. Dlatego nie wybierałam utworów z całego katalogu muzyki tureckiej. Gdybym mogła wybrać ze wszystkiego, część utworów byłaby na pewno inna. Ale przy okazji mikstejpów mam całkowitą wolność, nie mam przy wyborze piosenek żadnych ograniczeń.

Na szczęście, przy tej kompilacji, miałam dostęp do trzech bardzo ważnych tureckich wytwórni, które zajmowały różne segmenty rynku.

Jakie środowiska prezentowały te wytwórnie?

One wszystkie do dziś istnieją, jak sobie radzą, to inna historia. Elenor był najprężniejszą firmą fonograficzną wydającą dużo popu i muzyki psychodelicznej. Byli zawsze na topie, sprzedawali płyty w ogromnych nakładach. Byli też mocno związani ze sceną filmową i yeşilçam, tureckim hollywoodem. Cokolwiek działo się w kinie tureckim, producenci z Elenor natychmiast to wyłapywali i wydawali u siebie. Kreowali gusta muzyczne. Tam nagrywali genialni artyści popowi, ale przecież turecki pop mocno flirtował z muzyką psychodeliczną.

Türküola wydawała przede wszystkim psychodelıcznym pop-rock i arabesk, czyli muzykę wywodzącą się z połączenia muzyki tureckiej z egipską. Charakteryzuje się mocną obecnością smyczków i tradycyjnych instrumentów. Arabesk to muzyka najbardziej związana z klasą robotniczą. Artyści opowiadali o trudach życia, nieszczęściu w miłości, życiu, pracy.

A Şahplak wydawał głównie lewicowe rzeczy. W latach 70. scena muzyczna była bardzo polityczna, albo się było po prawej, albo po lewej stronie. W zasadzie wszystko było polityczne. Şahplak zajmowała się też sceną folkową, wydawali dużo muzyki tradycyjnej oraz dużo muzyki alewitów.

Miałam szczęście, że mogłam pracować z tymi trzema firmami. Nie chciałam się też skupiać na artystkach, które są już znane. Podświadomie złożyłam tę kompilację tak, że odtwarza moją podróż. Nie każdy może zrobić taki krok, który ja zrobiłam - rzucić pracę, pojechać do obcego kraju i grzebać w starych płytach. Ludzie, którzy są głodni tej muzyki, chcą ją poznawać, więc postanowiłam jak najbardziej podzielić się tym, czego doświadczyłam.

Na ile to jest muzyka stambulska?

To jest dobre pytanie. Stambuł był i jest nadal najważniejszym ośrodkiem w Turcji, jeśli chodzi o muzykę nagrywaną. W Stambule była cała scena filmowa, najlepsze gazino, najlepsze koncerty. W Stambule ludzie poznawali najnowsze mody. Stambuł jest polifonicznym miejsce i jeśli można mówić o Turcji w kontekście kosmopolityzmu, to tak, Stambuł jest kosmopolityczny. Wszyscy się spotykali i działali razem, mimo wielu różnic.

Arabesk to jest muzyka miasta, bo opowiada o ludziach, którzy wyjechali z małych wsi do wielkich miast i tam próbują ułożyć sobie życie. Muzyka pop to muzyka bardziej burżuazyjna, więc też miejska. Ciekawostką jest, że w muzyce tureckiej w latach 60. i 70. dużą rolą odgrywały rodzime aranżacje zachodnich hitów. Zmieniano teksty na tureckie. Ta muzyka była bardzo popularna wśród burżuazji, która chciała być bardziej europejska.

Czujesz, że poznałaś muzykę turecką na tyle dobrze, żeby pojechać w inne miejsce i je eksplorować?

Jestem w Stambule trzy lata i nadal mam głód tej muzyki, ale jedno nie wyklucza drugiego. Mam nadzieję, że niedługo będę eksplorować muzykę kobiecą z innych rejonów. Czuję, że dużo zrozumiałam. Jak porównam siebie sprzed trzech lat i co wtedy myślałam o muzyce tureckiej, a co teraz wiem, to to jest totalnie inna perspektywa. Wiele rzeczy, które wtedy wydawały mi się nieistotne, jest niezwykle ważnych. To niekończąca się historia, ale nie można dać się zwariować.

Co cię najbardziej zaskoczyło w Turcji? Która z tych drobnych rzeczy, okazało się ważnych?

Najbardziej dla mnie zaskakujące dla mnie było to, jak Turcja jest bardzo zamknięta na inność. Miałam obraz Turcji jako kraju bardzo kosmopolitycznego, bardzo multikulturowego. W rzeczywistości tak jest, ale ideologia nacjonalistyczna jest bardzo monofoniczna. To było dla mnie dość dużym rozczarowaniem... Nie, nie rozczarowaniem, to mnie po prostu bardzo zszokowało. Musiałam sobie wszystko poukładać. Jest bardzo dużo rzeczy zamiecionych pod dywan, o wielu rzeczach się nie rozmawia. Najważniejsze jest bycie Turkiem. Nauczyłam się, że muszę inaczej zadawać pytania, że muszę rozmawiać o tej inności w inny sposób. Jeśli zapytasz kogoś w Turcji, czy gra greckie rzeczy, to usłyszysz, że nie ma zadanych takich wpływów. A to nieprawda, rebetiko było grane przede wszystkim w Smyrnie, dzisiejszym Izmirze. Trzeba śledzić, jak te greckie wpływy został sturczone.

Wiesz, o co muszę cię zapytać na koniec.

Zamierzam nadal pracować z muzyką turecką – jest jeszcze wiele do zrobienia i wiele płyt do wydania. Poza tym planuję eksplorować muzykę kobiet z innych krajów i kręgów kulturowych. Lata 60., 70., 80. są fantastyczną źródłem muzyki. Planuję pracować nad kobiecą muzyką, która jest mi bliska, również pod względem geograficznym i kulturowym. Trzymajcie kciuki.

Gazeta Magnetofonowa 4/2018


środa, 30 czerwca 2021

Na obrzeżach x Radio Kapitał 30 VI 2021

Godzina w Maroku. Brzmi kusząco nieprawdaż? Elektronika wymieszana z nagraniami terenowymi, muzyka tradycyjna z gór Atlas, klubowa z Marrakeszu i jeszcze więcej. Piękne zdjęcie zajawki zrobił Maciek Stępniewski, którego minialbum The Ocean That Has Been Calling Me i wystawa zdjęć były inspiracją tego odcinka.

1. Maciek Stępniewski - I Would Rather Have Devils for Brothers
2. Abel Ray - Last Exit to Transkei
3. Guedra Guedra - Aura
4. Guedra Guedra - Berber is an Alien
5. Moulay Ahmed El Hassani - Mi Hanna Dada
6. Hassan Wargui - ⵉⵙⴰⵡⵍ ⵓⵎⴰⵔⴳ
7. Hassan Wargui -ⴰⵣⵎⵣ
8. The Master Musicians of Jajouka - Brian Jones Zahjouka Very Stoned
9. Maciek Stępniewski - Me cour me dit
10. Maciek Stępniewski - Walls Are Made Of Plastic, Akropol: Papier-Mâché