wtorek, 26 kwietnia 2016

Z poziomu sceny


Julia Marcell koncert zaczęła od zupełnie przearanżowanych piosenek z June, które przeplotła Tesko z najnowszego albumu. Gamelan i Shhh zmieniła tak bardzo, że ledwo dało się je rozpoznać, ale te wersje były świetne. I chyba jeszcze inne niż te, które prezentowała przy okazji trasy promującej Sentiments

Julii udało się przełamać czwartą ścianę już na początku koncertu, kiedy zeszła po praz pierwszy do publiczności, ale jeszcze wtedy wszyscy siedzieli na miejscach. Siedzący charakter tego koncertu był jego jedyną wadą. Jednak kiedy już publiczność wstała i podeszła pod scenę, atmosfera zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Spokojna, ułożona publiczność spontanicznie zaczęła tańczyć, a nawet wchodzić (idąc za zachętą Marcell) na scenę.

***

Na żywo jeszcze mocniej zabrzmiały teksty z Proxy, pierwszej całkowicie polskiej płyty Julii. Te osiem piosenek to prawie pamiętnikarski zapis życia w drugiej połowie drugiej dekady XXI wieku. Pojawia się wszechobecna inwigilacja, alogrytmye Google wiedzące o nas wszystko, strach przed wojną, uzależnienie od technologii, społeczna dystopia, krwiożerczy kapitalizm, prekaryzacja (aż ciśnie się na usta pytanie, dlaczego nam się współczesność nie udała?). Brzmi to bardziej niż nagłówki z tygodników opinii, niż teksty popowych bądź co bądź piosenek. Na szczęście Julia nie idzie w domorosłą publicystykę, choć Tetris ze znakomitymi (jednymi z wielu, to majstersztyk na tej doskonałej tekstowo płycie) wersami "Jako konstruktor swej rzeczywistości / robię nawet jak nie robię. / nie cierpię zwłoki, / wyciskam 25 godzin na dobę." powinien stać się hymnem polskich prekariuszy. Julia zmysł obserwacyjny łączy z empatią, współczuje swoim bohaterom, jak Markowi z piosenki o tym samym tytule.

Te teksty nie powstałyby raczej pięć czy dziesięć lat temu. Ta aktualność to ogromna zaleta Proxy, Marcell idealnie uchwyciła zeitgeist i mimo że pewnie album się zestarzeje, to pozostanie cennym dokumentem swoich czasów. Jednocześnie, Julia odsłania się na Proxy tak jak nigdy przedtem, nawet na intymnej, rozliczającej się z przeszłością Sentiments. Teraz Julia mówi otwarcie o swoich lękach i obawach, a Andrew to najbardziej poruszająca piosenka w jej karierze.

***

Dlatego ta piosenka była idealnym zwieńczeniem tego fantastycznego koncertu. Z poziomu sceny robiła jeszcze większe wrażenie. 

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Mutant Goat - "Yonder"


Nie ma już dla nas ratunku. Żyjemy w czasach ostatecznych. Wzrost średniej temperatury przekroczył 2 stopnie Celsjusza od początku rewolucji przemysłowej. Topniejąca Arktyka i Grenlandia przesuwają geograficzny biegun północy w stronę Wielkiej Brytanii. Badacze i analitycy przestrzegają przed nadchodzącymi falami uchodźców klimatycznych i nawołują do opamiętania, zwolnienia. Przyszłość z Matrixa raczej nam nie grozi, bliższa prawdzie jest apokaliptyczna wizja Mad Maxa.

Duet łodzianki Oli Kozioł i Anglika Andrew Dixona gra muzykę z tej właśnie wizji przyszłości. Umierającego ludzkiego świata. Świata, który można było ocalić, ale tego nie zrobiliśmy. Yonder jest swoistą pieśnią żałobną dla całej ludzkiej cywilizacji. Jednocześnie, muzyka Kozioł i Dixona jest zanurzona w przeszłości, jakby czerpali z jej samych początków. Ona śpiewa "białym głosem", ale tez krzyczy, popiskuje, zawodzi i lamentuje bez żadnych słów. On gra na własnoręcznie skonstruowanym jednostrunowym instrumencie, którym wydaje płaczliwe, basowe tony, jakby to sama Ziemia rozpaczała.

To sięganie po pierwotność zupełnie nie dziwi. Upadek cywilizacji to upadek kultury, swoiste wieki ciemne oraz koniec zaawansowanej technologii. Głos Kozioł jest momentami aż nie-ludzki, kojarzy się z Teatrem Gardzienice, rekreującym pierwotne oblicze greckiej tragedii. Zresztą już sama nazwa projektu - Mutant Goat - kieruje skojarzenia w stronę tragedii, pieśni (nomen omen) kozła. Inne silne skojarzenie to podlaskie pieśni pogrzebowe oraz odległe kulturowo irackie lamenty.

Yonder jest albumem przejmującym, poruszającym, a przede wszystkim przeraźliwie smutnym. W tym smutku kryje się piękno oraz przestroga, w końcu to list z przyszłości. Czasem od pierwszego kontaktu, wiadomo, że obcuje się z dziełem wybitnym. I tak jest w przypadku Yonder.


środa, 13 kwietnia 2016

Marzenie


Jeden z niewielu momentów, kiedy Cedric Bixler-Zavala stał spokojnie.

Momentu rozpoczęcia koncertu w Mediolanie nie zapomnę nigdy. Rozbudowany wstęp do Arcarsenal napędzany opętańczymi bębnami Tony'ego Hajjara, Cedrikowe marakasy, wyczekiwane strzały perkusji, ten riff i trzy i pół tysiąca gardeł krzyczących "I must have read a thousand faces". Było to prawie tak poruszające jak Crime Scene Pt. 1 Afghan Whigs na początek koncertu w Proximie. 

At the Drive-In poznałem, kiedy już się rozpadli. Pokochałem od razu, od pierwszego zobaczenia teledysku do One Armed Scissor. To było jakieś 13 lat temu. Pielęgnowałem to uwielbienie do Relationship of Command bez żadnej nadziei, że kiedykolwiek usłyszę ich na żywo.

Wieści o ich pierwszej reaktywacji spowodowały szybsze bicie serca. A jednak zobaczę? Niestety, grali za daleko, bym mógł pojechać. Kiedy w styczniu ogłosili, że znowu wracają, tym razem na stałe, że będzie duża trasa, że szykują nową muzykę, nie wahałem się ani chwili.

Potem nastąpił poważny zgrzyt. Kilka dni przed rozpoczęciem trasy, w lakonicznej informacji na Facebooku obwieścili, że Jim Ward nie gra już w zespole. W zespole, który sam zakładał, którego nazwę wymyślił i za którego pierwsze nagrania zapłacił z własnej kieszeni. Nie gra i już. Wściekłość wylała się w komentarzach, i słusznie, bo wyglądało to jak dawno zaplanowana akcja. Sam poczułem się oszukany.

Warda zastąpił Keeley Davis, który 11 lat temu w Sparcie zastąpił Paula Hinojosa (który postanowił przejść do Mars Volty, skomplikowane to wszystko). Niesmak pozostał do samego rozpoczęcia koncertu. Davis świetnie wypełnił pustkę po Jimie, choć wydaje mi się, że to właśnie nieobecność Warda, który trzymał zespół w ryzach, pozwoliła Rodriguezowi-Lopezowi na kilka marsvoltowych wyskoków. Były to najgorsze momenty występu, jak zresztą można było się tego spodziewać. Szczęśliwie, poza tymi kilkoma wyskokami, Omar grał bardzo zwięźle. Za to Cedric Bixler-Zavala jest teraz w szczytowej formie, nie tylko śpiewa dużo lepiej niż cztery lata temu, ale też wspinał się na wzmacniacze, perkusję, skoczył w publiczność, rzucał krzesłem, jak u Joolsa Holanda 15 lat temu.

Mam po tym koncercie pewne rozdwojenie. Z jednej strony, spełniłem nastoletnie marzenie, koncert był fantastyczny, a z drugiej, bez Warda to jednak nie to samo.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Lutnia jest moją obsesją


Jozefa van Wissema możecie kojarzyć ze ścieżki dźwiękowej do Tylko kochankowie przeżyją Jima Jarmusha, muzycznej współpracy z amerykańskim reżyserem i licznych koncertów w Polsce. Holenderski lutnista, świeżo po wydaniu swojego czternastego albumu When Shall This Bright Day Begin opowiada o religii, architekturze, transie i nowej płycie.

When Shall This Bright Day Begin jest jak architektura modernistyczna - jasna i doskonale uporządkowana.

Dziękuję. Chyba wiem, do czego zmierzasz.

Znalazły się na niej fragmenty wypowiedzi o architekturze. Jak je wybrałeś?

Pochodzą z albumu Conversations Regarding the Future of Architecture. Mam go od pewnego czasu i po prostu go uwielbiam. Te fragmenty tworzą spójną całość z muzyką na nowej płycie, choć nie planowałem umieścić ich tam. Zola Jesus śpiewa dwie piosenki na When Shall This Bright Day Begin i słowa jednej z nich opowiadają o ruinach. Dlatego nazwałem ten utwór Ruins. Stąd zwróciłem się w stronę architektury i wpadł mi do głowy pomysł na wykorzystanie tych fragmentów.

Jeden z nich jest o Franku Lloydzie Wrighcie. To twój ulubiony architekt?

Nie, wybrałem ten fragment, bo bardzo odpowiada mi to, co jest tam powiedziane o relacji architektury ze światem – dla mnie to metafora lutni. Wiesz, nie chcę za dużo analizować, opowiadać o swoich utworach, wolę zostawić słuchaczom wolną rękę do własnych interpretacji.

Piszę właśnie scenariusz do filmu, więc niektóre tytuły utworów na When Shall This Bright Day Begin odnoszą się do tego projektu. Tylko dla mnie, bo komponowałem te utwory, pracując nad scenariuszem. Ty możesz rozumieć je zupełnie inaczej, i bardzo dobrze.

O czym będzie ten film?

O pewnej historycznej postaci oraz o bardzo intensywnych przeżyciach religijnych i cierpieniach za religię. Same wesołe rzeczy (śmiech).

Właśnie, często podkreślasz, że religia i duchowość są dla ciebie bardzo ważne. Kiedy zaczęło się Twoje zainteresowanie tym aspektem życia?

Chyba byłem nim zainteresowany od zawsze. Wynika to z rodziny, w której się urodziłem oraz miejsca, w którym dorastałem. Urodziłem się i wychowałem w Mastricht, gdzie religia katolicka, bo musisz wiedzieć, że w tym regionie Holandii to katolicy dominują, była niezwykle ważna. Kościół był ośrodkiem życia społecznego i towarzyskiego.

Bardzo interesują mnie ludzie, przeważnie kobiety, mający niezwykle intensywną, niemalże erotyczną relację z Bogiem. To, jak tracą przywiązanie do świata, by być bliżej Niego. Wszystko w naszym świecie przeminie, dlaczego więc tego nie pozbyć się wcześniej, zapomnieć o tych wszystkich gównianych stylach życia, które są niczym więzienie. One donikąd nie prowadzą.

Grasz na lutni barokowej. Dlaczego właściwie na tej jej odmianie?

Przede wszystkim dlatego, że jest strojona w D-moll, a to bardzo smutne strojenie. Łatwo przychodzi mi komponowanie w tym stroju. Wcześniej grałem i próbowałem komponować na lutnię renesansową, która ma weselszy strój, ale już bardzo dawno tego nie robiłem. Poza tym lutnia barokowa ma bardzo transowe brzmienie.

W uzyskaniu transu pomaga też repetytywna struktura Twoich utworów.

Rock'n'roll to repetycje, to właśnie czyni ten gatunek wielkim. Mam też filozoficzną podstawę swojej decyzji. Repetytywność jest metaforą życia, wszystko się powtarza, aż w końcu umiera.

Trans dla mnie to kilkugodzinna podróż pociągiem, kiedy patrzę na rozmazany świat za oknem. Kocham to uczucie, bo zapominam o codzienności. O rachunkach do zapłacenia, o czynszu, o tych wszystkich przyziemnych rzeczach. Chcę przekazać to uczucie publiczności na koncertach, chcę, żeby oni też na chwilę oderwali się od swojego normalnego życia.

Próbowałeś kiedyś grać na innych instrumentach spokrewnionych z lutnią?

Nie, nigdy. Swój stosunek do lutni mógłbym określić jako obsesję, inne instrumenty mnie nie zajmują.

Jak się zaczęła?

W momencie, kiedy pierwszy raz zobaczyłem lutnię u mojej nauczycielki gry na gitarze. Zapytałem się, co to, a ona mi odpowiedziała, żebym nawet nie myślał o graniu na niej, że to za trudny instrument dla mnie, że się do niej nie nadaję. Miała rację, spójrz na mnie (smiech).

Nie posłuchałeś jej.

I jestem bardzo z tego powodu szczęśliwy. Na lutnię istnieje ogrom fascynującego materiału, do którego często wracam, studiuję i jest ciągle moim źródłem inspiracji. Z gitarą tak nie mam, choć to mój pierwszy instrument, zaczynałem od nauki gry na gitarze klasycznej. Potem jednak zobaczyłem lutnię w wieku 11 lat i od tamtej pory jestem w niej zakochany.

To niezbyt pospolite.

Dla jedenastolatka niezbyt pospolita jest obsesja na punkcie jakiegokolwiek isntrumentu czy gatunku muzycznego, coś ze mną musi być nie tak (śmiech).

Nadal mieszkasz w Nowym Jorku? W ostatnich wywiadach mówiłeś, że nie podobają Ci się zmiany zachodzące w mieście.

Nadal, ale nigdy tak naprawdę nie mieszkałem w Nowym Jorku na stałe, bo prawie cały czas objeżdżam Europę, grając koncerty. Niedawno czytałem wywiad ze zmarłym Bruce'em Gedudigiem z Tuxedomoon. Zapytali go, dlaczego przeniósł się do Brukseli. Odpowiedział, że w Europie jest normalne jedzenie i może żyć z muzyki. To prawda. We Francji, Włoszech, ale i na Wschodzie Europy publiczność muzyki dziwnej, eksperymentalnej jest liczna. W Stanach nie. Może w kilku miastach, ale one są oddalone od siebie o tysiące kilometrów. Tutaj co dwieście jest miasto z grupą ludzi zainteresowanych sztuką awangardową i nowoczesną. Tak naprawdę wszystko rozbija się przede wszystkim o pracę.