niedziela, 29 grudnia 2019

Na obrzeżach x Radio Kapitał 24 XII 2019



Ostatnia tegoroczna audycja to przegląd moich ulubionych płyt z drugiej połowy 2019 roku. Tym razem sama muzyka, bez gadania. Na pełniejsze podsumowanie przyjdzie czas w styczniu, ciągle dosłuchuję kolejne płyty.

1. Radical Polish Ansambl - Il combattimento di Gaca e Meto (Radical Polish Ansambl)
2. Skolias & Bester - Htes to vradhi stu karipi (Rebetiko poloniko)
3. Opla - Gaweł (Obertasy)
4. El Khat - Marhaban Ahlan (Saadia Jefferson)
5. Jazz Band Młynarski-Masecki - Warszawo, moja Warszawo (Płyta z zadrą w sercu)
6. Joshua Sabin - Sutarti VI (Sutarti)
7. Provinz Posen - Moje życie (Provinz Posen)
8. YĪN YĪN - The Rabbit That Hunts Tigers (The Rabbit That Hunts Tigers)
9. Javva - Ancaman (Balance of Decay)
10. Cucoma Combo - Funky Oli (Cucoma Combo)
11. Xylouris White - Tree Song (The Sisypheans)
12. Ami Dang - Souterrain (Parted Plains)


sobota, 14 grudnia 2019

Najszybsza dekada

Oczywiście nie piszę na maszynie do pisania, nie jestem aż takim hipsterem
Wszędzie podsumowania dekady, choć ona kończy się dopiero za rok. Dla mnie jednak kończy dekada kończy się właśnie dzisiaj. Dziesięć lat temu opublikowałem tutaj pierwszy wpis. O tym, że zaczynam (kolejnego) bloga. Kolejnego, bo na koncie miałem już dwa, a ten konkretny miał być internetowym przedłużeniem audycji. Nazywał się też wtedy zupełnie inaczej, jak ta audycja, która nigdy nie powstała.

Blog został, audycja też się w końcu pojawiła - po dwóch latach, pod jeszcze inną nazwą i z innym pomysłem, do którego wróciłem w lipcu tego roku w Radiu Kapitał i wreszcie audycja i blog nazywają się tak samo.

Przez te 10 lat opublikowałem 529 wpisów. Niby dużo, ale to po pierwsze prawie dokładnie jeden post w tygodniu, po drugie sporo z nich to playlisty audycji, inne to linki do moich tekstów opublikowanych gdzie indziej, jeszcze inne to jakieś krótkie notki spisywane na szybko i publikowane bez większych przemyśleń. Może nie drugie tyle, ale niezliczona liczba wpisów leży gdzieś rozgrzebana w chmurze, albo nie wyszła poza fazę pomysłu. Tytanem pracy nie jestem, choć ciągle sobie obiecuję co styczeń, że tym razem to już na pewno będę pisał i publikował prawie codziennie.

Dziesięć lat to szmat czasu, a ta dekada biegła jeszcze szybciej niż inne. Z blogów, które istniały (i które czytałem), kiedy publikowałem tutaj pierwszy wpis, żaden już nie jest aktywny, albo - jak w przypadku Ziemi Niczyjej - wpisy pojawiają się maksymalnie kilka razy w roku (przypominam, że na Polifonii Bartek Chaciński zaczął pisać dopiero w kwietniu 2010). Przestali publikować nawet tacy stachanowcy jak WAFP! I ja to doskonale rozumiem, zajawka musi się kiedyś skończyć, jeśli nie przynosi żadnej gratyfikacji i satysfakcji. Fakt przeniesienia pisania o muzyce na Facebookowe walle i peje boli. W 2010 roku przez moment wydawało się, że może trend uda się odwrócić, ale musicspot upadł prawie tak nagle, jak powstał. Dobrze, że chociaż nie zniknął z sieci, bo kilka wartościowych tekstów zniknęłoby bezpowrotnie. Najbardziej żałuję, że Marta Słomka już nie pisze (a może pisze, tylko o tym nie wiem).

Dla mnie ta dekada była dobra. Poza blogiem pisałem do kilkunastu miejsc, od Bandcampa po Politykę. Po kilku z nich nie został nawet ślad w sieci - zniknęła chociażby strona M/I. W niektórych miejscach nie zagrzałem miejsca, w innych pojawiam się nieregularnie, w kilku jestem na stałe. Czyli chyba całkiem spoko.

Myślałem, jak zaznaczyć te dziesięć lat - może zmienić wygląd bloga, może zupełnie go przearanżować? I tak rozkminałem, aż zrobiło się za późno, żeby zrobić coś większego. Mam ze dwa niespisane wywiady (spisywanie nagrań to jedna z najgorszych rzeczy w tym zawodzie), a wydają się zbyt ciekawe, żeby siedziały tylko w chmurze, nieprzeczytane. Do końca roku postaram się je tutaj opublikować.

środa, 11 grudnia 2019

Na obrzeżach x Radio Kapitał 10 XII 2019


Dzisiaj skupiłem się na postaci Raüla Refree, katalońskiego gitarzysty i producenta, który jest odpowiedzialny m.in. za sukces debiutu Rosalíi. Od kilkunastu lat specjalizuje się w unowoczesnieniau flamenco, w tym roku zabrał się także za fado (efekty w styczniu), ale współpracuje tez z muzykami awangardowymi, jak Lee Ranaldo.

1. Rosalía - De plata (Los ángeles)
2. Refree - Dar a luz (La otra mitad)
3. Refree - Fandangos negros (La otra mitad)
4. Sílvia Pérez Cruz & Raül Fernández Miró - Pequeño vals vienés (Granada)
5. Richard Youngs & Raül Refree - Another Language (All Hands Around the Moment)
6. Lee Ranaldo & Raül Refree - Names of the North End Women (Names of the North End Women)
7. Lina_Raül Refree - Cuidei Que Tinha Morrido (Lina_Raül Refree)
8. Amália Rodrigues - Cuidei Que Tinha Morrido (Cuidei Que Tinha Morrido)
9. Luísa Sobral - Mesma rua mesmo lado (Rosa)

poniedziałek, 9 grudnia 2019

Algorytm ci tego nie podpowie

Jak szukać muzyki, kiedy wszystko wydaje się podane na tacę przez algorytmy serwisów streamingowych, które na pierwszy rzut oka (ucha) znają nasze gusta i przyzwyczajenia lepiej niż my sami? I co z muzyką, która nie jest w nich dostępna? Jak na nią trafić? Odpowiadam z przykładami.




Ritme Jaavdanegi możecie już posłuchać w streamingach, jednak kiedy na nią wpadłem kilka miesięcy temu, była dostępna tylko na Bandcampie. I może to nawet lepiej, bo bez wahania wysupłałem te kilka euro na pliki (a potem poprawiłem winylem). Jak na niego trafiłem, skoro nie pojawił się na żadnej playliście z nowościami? Nazwisko Mohammada Rezy Mortazaviego i tytuł jego najnowszej płyty zobaczyłem, przeglądając jedną z list październikowych premier na Polifonii. Jakiś Irańczyk, pomyślałem, pewnie eksperymentujący. To było trochę jak trafienie na interesującą okładkę w stacjonarnym sklepie (albo grzebiąc w tagach na Bandcampie, tak też mi się zdarza trafić na ciekawe płyty). Tylko, że gdybym spojrzał na tę konkretną okładkę, nie spodziewałbym się dronów z Teheranu.

Mohammad Reza jest wirtuozem dafu - bębna obręczowego - i tombaku - bębna kielichowego. Ritme Jaavdenegi to muzyka tylko na te dwa instrumenty i dwie okładkowe ręce. Nic więcej tam nie ma. Ale to wystarcza w zupełności. Wszystkie osiem kompozycji jest utrzymanych w tym samym metrum 11/8, tytułowym rytmie wieczności. Rytmie, którego Mortazavi, jak pisze w krótkiej notce dołączonej do płyty, poszukiwał od wielu lat. A miał go na wyciągnięcie ręki - ritme jaavdanegi, to rytm tych dwóch słów. Mortazavi był w Wiedniu, nie mógł spać, wyglądał przez okno, wspominał swoje dzieciństwo w Isfahanie i już, znalazł swój rytm, którego tak długo szukał.

Czasem trudno uwierzyć, że to gra jeden człowiek, a jeszcze trudniej, że to nagranie na żywo, bez żadnej późniejszej obróbki. Nietypowy, nieparzysty rytm w rękach Mortazavi jest lekki i tajemniczy jednocześnie, jak w dwuczęściowym Tears of a Fakir. Może też nerwowy, pełen niepewności, jak w pędzącym na złamanie karku Riding Time. Mohammad Reza wyciąga z tego rytmu jak najwięcej, pokazuje różne oblicza metrum i swoich instrumentów. Daf brzmi jak wiatr targający wysuszonymi gałęziami, tombak ma brzmienie bliższe ziemi, solidniejsze.



Ograniczając się do rytmu wieczności Mortazavi, nagrał przejmujący album. Medytacyjny, nienachalnie wirtuozerski, choć imponujący. I faktycznie eksperymentalny, tylko inaczej niż się tego spodziewałem, bo to eksperyment w ramach tradycji, można by powiedzieć, że perskie modern classical.

Mohammad Reza ma brata, Alirezę, na którego trafiłem już na własną rękę. No dobrze, pomógł mi w tym Rate Your Music. To właśnie drugi sposób na wychodzenie poza algorytm (i, zgadzam się, dość oczywisty) - warto sprawdzać, czy muzycy nie mają aktywnego rodzeństwa. Jeszcze się okaże, że zdolniejszego.


Nie chcę przez to powiedzieć, że uważam starszego z dwóch braci Mortazavi za lepszego muzyka, ale jego tegoroczny album Hamdelaneh Intimate Dialogues, to jedna z pięciu najlepszych tegorocznych płyt, jakie słyszałem (to był zresztą rok zdominowany przez Irańczyków). I, znów, jak w przypadku Mohammada Rezy, tytuł mówi wszystko. To dialog Alirezy grającego na santurze, perskich cymbałach z Markusem Stockhausenem, trębaczem (i synem Karlheinza). Naprawdę nie mam pojęcia, czemu o tej płycie jest tak cicho. Może dlatego, że wyszła w małej włoskiej oficynie Dark Companion Records. Dlatego - powtarzam - warto szukać wartościowych płyt na własną rękę, nigdy nie wiadomo, gdzie znajdzie się kolejna.

Hamdelaneh przypomina trochę I Will Not Stand Alone Kayhana Kalhora i Alego Bahramiego Farda. Obie oparte są na dialogu santuru i innego instrumentu, kemancze zamienia się rolami z trąbką, flugelhornem i w jednym przypadku z głosem Stockhausena. Obecność trąbki może przywoływać jazz, ale to nie do końca prawda.

Blisko tu do nagrań sygnowanych nazwą ECM Records (zresztą Stockhausen już dla nich nagrywał w przeszłości), podobna jest tu melancholijna atmosfera, granie ciszą, przestrzenność i skromność użytych środków. Pasowałby ten album do tej wytwórni, Mortazavi i Stockhausen posługują się podobnym językiem, co chociażby Eleni Karaindrou na Medei (choć to wypowiedź dużo bardziej osobista) - to przecięcie nie tylko jazzu i muzyki poważnej, ale różnych muzyk klasycznych, z większym naciskiem na improwizację, stąd bierze się ten jazzowy pierwiastek.

Hamdelaneh jest albumem bezwstydnie pięknym. Nie trzeba się go doszukiwać, wyławiać z momentów chaosu. W tym pięknie zaszyty jest smutek, jak w słonecznym, jesiennym dniu. Pożółkłe liście zwiastują zime, zamarcie natury i tak tutaj z każdego dźwięku wybrzmiewa nieuchronność przemijania i pogodne pogodzenie się z nim.



Dla tych dwóch płyt warto wyjść poza dyktat algorytmów. A ile jeszcze skarbów jest przed nim ukrytych.

wtorek, 3 grudnia 2019

Osobno, ale nadal z miłością

Omar Souleyman i Rizan Sai'd w warszawskiej Miłości, 2016

Kiedyś byli nierozłączni, wspólnie nagrali kilkaset płyt (fakt, większość to nagrania z imprez weselnych). Teraz, znani szeroko poza rodzinną Syrią, z której wygnała ich wojna domowa, występują oddzielnie. Nie mam pojęcia, czy coś ich poróżniło, czy po prostu rozeszły się ich artystyczne drogi.


O Rizanie Sa’idze i Omarze Souleymanie pisałem już wcześniej (więcej niż raz) i za każdym razem wspominałem o ich pierwszym koncercie na OFFie i jak trzęsła się podłoga sceny eksperymentalnej. Potem widziałem ich dwukrotnie - w Warszawie i Gdańsku w przeciągu 3 dni. Na tym pierwszym koncercie miejsca pod sceną okupowali Syryjczycy, dla których Omar jest niczym Wodecki (jakiś złośliwiec mógłby napisać, że bardziej jak Zenek Martyniuk), którzy co chwilę wypraszali Omara o kolejne przeboje. Poza tym wyglądały podobnie - Omar stateczny, jakby trochę wycofany, przytłoczony całą sytuacją, ale tak naprawde nad nią panujący, Rizan z tyłu sceny zawiadujący baterią keyboardów. W tamtym roku Sa’id wyszedł po raz pierwszy cienia partnera, wydając King of Keyboard. Może właśnie to był powód rozstania, bo już następną płytę Souleyman nagrał z nowym magikiem klawiatury, Hasanem Alo, który towarzyszy mu do dziś.



Swoje nowe albumy wydali prawie jednocześnie, w kilkutygodniowymn odstępie. Souleyman zadomowił się w Mad Decent, wytwórni Diplo, Sa’id zawędrował do kolejnej niewielkiej oficyny, francuskiej Akuphone. Jego Saz û Dîlan ukazało się pierwsze i to na nim skupię się na początek. Tytuł to po prostu ‘Instrumenty i tańce’ i właściwie ten opis na pewnym poziomie wystarcza. Sa’id na swoim Korgu gra szaleńcze dabke. A jednak, przeciwieństwie do King of Keyboard, na którym Sa’id pokazał swoje wirtuozerskie umiejętności w pełnej krasie, nie poddając się żadnym restrykcjom wynikającym z obecności wokalisty, tutaj znów usuwa się trochę w cień. Oczywiście, nie znaczy to, że rezygnuje z ekwilibrystyki, ale opakowuje ją w bardziej piosenkową formę. Współpracuje z wokalistami i wokalistkami, a każde z nich wnosi do jego dabke coś swojego.

Powstało coś w rodzaju albumu producenckiego. Krótkiego, bo to zaledwie 28 minut, dających bardzo szeroki przegląd nowoczesnego dabke. Saz û Dîlan przypomina trochę kompilacje wydawane przez Sublime Frequencies. Muzyka nie atakuje klubowym basem, ale mieni się barwami. Dzieje się w tle, programowane rytmy przenikają się z realnymi perkusjonaliami, syntezatory kilkukrotnie ustępują miejsca piszczałkom, w Mewal pojawia się chyba nawet niezsyntetyzowana wiolonczela. Nie do końca to dziwi, Sa’id jest także zręcznym perkusistą i flecistą. To chyba lepsze wprowadzenie do dabke, niż King of Keyboard, odrobinę spokojniejsze, mniej szalone, bardziej zróżnicowane.



Shlon Souleymana wygodnie rozsiada się w europejskich klubach, choć to również album, który w pewnym sensie spogląda w przeszłość, bo Omarowi na powrót towarzyszy dwójka muzyków. Poza Alo na Shlon pojawia się Azad Salih grający na przesterowanym sazie, czyli skład jest taki, jak na Haflat Gharbia: The Western Concerts, płycie od której zaczął się szał na dabke wśród zachodnich hipsterów.



Obecność Saliha nie wywraca muzyki Souleymana do góry nogami. Jego saz bezboleśnie wpasowuje się w aranże Alo, mieszczące się między weselem w Ras Al Ajn, rodzinnym mieście wokalisty a nocnym rave’em w berlińskim Berghain. Dodaje za to lekkości, której trochę mi brakowało na To Syria, With Love. Tam Alo chciał rozwiać wszelkie wątpliwości, że zastąpienie nim Sa’ida było dobrym wyborem. Dlatego atakował od samego początku potężnym brzmieniem, tutaj nadal jest na bogato, ale słychać, że po zdjęciu presji Alo sięga po ciekawsze rozwiązania, a jego współpraca z Salihem układa się znakomicie. Żaden z muzyków nie chce przyćmić drugiego. Najlepiej to słychać w 3tini 7obba, gdzie przerzucają się solówkami, ale w przyjacielski sposób, czy w Shri Tridin, gdzie wspólnie prowadzą narrację, wymieniając się rolami.

A Omar? Jak zwykle, trochę śpiewa, ale nie za dużo, w końcu nie jest najlepszym wokalistą na świecie, daje dużo miejsca swoim współpracownikom. Jak zawsze teksty kręcą się wokół romantycznej miłości i tęsknocie - to przecież muzyka weselna. Słychać trochę większe zmęczenie w jego głosie, jakby wiek i wygnanie zaczynało mieć na niego wpływ. A jednak na sześć kawałków zwalnia tylko w jednym, ale za to najpiękniejszym, Mawal.



Dobrze im obu - Souleymanowi i Sa’idowi - w nowych miejscach. Choć grali ze sobą ćwierć wieku, to bez siebie nawzajem radzą sobie bardzo dobrze. To cieszy.

wtorek, 26 listopada 2019

Na obrzeżach x Radio Kapitał 26 XI 2019


Dzisiaj posłuchaliśmy muzyki z Jemenu i jemenickiej diaspory w Izraelu.

1. Bolbol Al-Hejaz i Soni Ahmad - Mushtaq (I’m Yearning) (Qat, Coffee & Qambus: Raw 45s from Yemen)
2. El Khat - Wahed Mozawej (Saadia Jefferson)
3. El Khat - Ala Jina Nuhayiykum (Saadia Jefferson)
4. Margalit Ankory - Lullaby (Travel with Me My Dove and Listen to Me! - Songs of the Middle East)
5. Margalit Ankory - Tale of Aden (Travel with Me My Dove and Listen to Me! - Songs of the Middle East)
6. Jacky McKayten - Amira (The Black Magic)
7. Jacky McKayten - My Child (The Black Magic)
8.  A-WA - Ya watani (Bayti fi rasi)
9. Robinson | Zerang | Rogiński | Zimpel - Old Man Told Me (Yemen - Music of the Yemenite Jews)

poniedziałek, 18 listopada 2019

Oberki z garażu


O tej płycie krótko pisałem w jesiennym numerze Gazety Magnetofonowej, w tekście o przyszłości tradycji. Tylko że to za dobra rzecz, bym zbył ją tymi kilkoma zdaniami (a poza tym wiem, że nie wszyscy ją kupujecie). Tym bardziej, że razem z Provinz Posen i Radical Polish Ansambl Opla pokazuje, jak polska muzyka tradycyjna może rezonować w zupełnie odległych od niej gatunkach.

Provinz Posen - szerzej piszę o nich w tym samym numerze Gazety Magnetofonowej - na podstawie tańców i sampli z Wielkopolski budują muzykę elektroniczną w duchu poszukiwań ZZK Records, RPA, o których krótko pisałem tutaj (w zimowym numerze Magnetofonowej pojawi się moja dłuższa recenzja ich płyty, a w Dwutygodniku za kilka dni przeczytacie mój wywiad z nimi) ludowość żenią - na złość Janowi Hartmanowi - na sale Warszawskiej Jesieni. Opla, czyli Piotr Bukowski i Hubert Zemler tytułowe obertasy zabierają do garażu.

Duet - zafascynowany nagraniami z serii Muzyka odnaleziona Andrzeja Bieńkowskiego - wyobraża sobie sytuację, w której na wsiach skrzypce, akordeony i bębny nie zostały wyparte przez syntezatory i automaty perkusyjne, ale po pracy w polu i na zabawach grano w gitarowych składach. Zemler gra wariacje na temat tego charakterystycznego, połamanego trójkowego rytmu oberków. Wariacje rozmaite - od wściekle motorycznych, do monumentalnie dźwięcznych niczym dzwony wiejskiego kościoła w Gawle. W tym samym fragmencie gra Bukowskiego najbardziej przypomina Rogińskiego. Nie znaczy to, że nie znalazł własnego języka - jego gra lokuje się gdzieś między deltą Mississippi, Detroit, Nowym Jorkiem, a mazowiecką wsią. Z każdego z tych miejsc czerpie składowego swojego stylu, w którym odbija się math rock, post hardcore czy zelektryfikowany blues. I tylko w nielicznych momentach słychać silniejsze echa grania wiejskich skrzypków.

Oplę z muzyką wiejską najbardziej łączy zapomnienie się w graniu. Zemler i Bukowski grają jakby nic innego się nie liczyło, niczym muzykanci dają się opętać muzyce. Jest w nich ten sam duch, który towarzyszył pierwszym albumom - też odnoszącym się do tradycji, ale z drugiej strony Europy- Xylouris White. Niespokojny, każący grać aż do utraty tchu i sił.

środa, 13 listopada 2019

Na obrzeżach x Radio Kapitał 12 XI 2019


Zamiast konkretnego geograficznego czy stylistycznego kierunku wybrałem szybki przelot po nowościach.

1. Gaijin Blues - Grief, The Aftermath And a Faint Hope (Gaijin Blues II)
2. Xylouris White - Tree Song (Sisypheans)
3. Lalalar - İsyanlar (İsyanlar)
4. Lalar - Hata Benim Göbek Adım (Mecnun'dan Beter Haldeyim)
5. El Khat - Ya Raiyat (Saadia Jefferson)
6. El Khat - Balagh Al Achbaab (Saadia Jefferson)
7. Tapan Meets Generation Taragalte - Hyatti (Atlas)
8. Radical Polish Ansambl - Tiers Monde (Radical Polish Ansambl)


wtorek, 5 listopada 2019

Festiwal to naturalny krok w rozwoju zespołu - wywiad z Emilią Sitarz

fot. Jacek Poremba
Dosłownie za chwilę, w czwartek 7 listopada zaczyna się piąta edycja festiwalu Kwadrofonik, organizowanego przez jeden z najciekawszych i najoryginalniejszych polskich zespołów zajmujących się muzyką współczesną (i nie tylko, by wspomnieć wspólny album z Adamem Strugiem). O tym, co przygotowali tym razem opowiada mi Emilia Sitarz, z którą spotkałem się całkiem słonecznego, choć wietrznego dnia podczas tegorocznego Sacrum Profanum.

wtorek, 29 października 2019

Na obrzeżach x Radio Kapitał 29 X 2019



Prawie całą godzinę spędziliśmy w Iranie, choć większość muzyków, których dzisiaj usłyszeliśmy z różnych powodów wyemigrowała z kraju. Przysłuchaliśmy się trochę muzyce kurdyjskiej w różnych odmianach - bardziej tradycyjnych pieśniach Şivana Perwera i szaleńczym dabke Rizana Sa'ida. Siavasha Aminiego najlepiej wspomóc, kupując jego płyty na Bandcampie.

1. Rizan Sa'id - Kinana (Saz û Dîlan)
2. Şivan Perwer - Min beriya te kiriye (Min beriya te kiriye)
3. Kayhan Kalhor & Erdal Erzincan - Intertwining Melodies (Kula Kulluk Yakışır mı)
4. Kayhan Kalhor & Ali Bahrami Fard - Here I Am Alone Again (I Will Not Stand Alone)
5. Markus Stockhausen & Alireza Mortazavi - Dance of Life (Hamdelaneh - Intimate Dialogue)
6. Mohammad Reza Mortazavi - Exploring (Ritme Jaavdanegi)
7. Saba Alizadeh - Colors Wove Me in Tehran (Scattered Memories)
8. Siavash Amini - Semblance (SERUS)

poniedziałek, 21 października 2019

Zgoda w niezgodzie



W tym roku Sacrum Profanum przyglądało się współczesnej muzyce litewskiej. Jak pisałem w relacji dla Dwutygodnika, brakował mi utworów dialogujacych z tamtejszą tradycją, stawiającą ją w nowym świetle. Choćby w taki sposób, jak robi to Joshua Sabin na Sutarti.

Sutartinės to wdzięczny temat. Polifoniczne pieśni występujące w tej formie tylko na Litwie, w których głosy się ze sobą ścierają, ale i zgadzają. Stąd zresztą nazwa, sutarti po litewski znaczy zgadzać się. Po sutartinės sięgali Sutari (i uczyniły z nich oś swojej muzyki), Babadag na swojej tegorocznej płycie, Zebry a Mit na zeszłorocznym Laumės (nie tak dawno ten skład przekształcił się w Zvanai, mający szersze zainteresowanie folklorem). Zabrał się za nie też Joshua Sabin, mieszkający na co dzień w Edynburgu kompozytor i artysta dźwiękowy.

Na zaproszenie Niderlandzkiego Instytu Dźwięku, Sabin pojechał do Wilna i tam przeszukiwał i przesłuchiwał archiwa Litewskiej Narodowej Akademii Muzyki i Teatru. Zainspirowany badaniami Rytisa Ambrazevičiusa, jednego z najważniejszych żyjących litewskich etnomuzykologów postanowił stworzyć kompozycje bezpośrednio z archiwalnych nagrań.

Sabin radykalnie przetwarza materiał źródłowy (wzbogacony o nagrania terenowe z litewskich lasów). Pozornie nie sposób poznać, czym były oryginały. Z sutartinės Brytyjczyk buduje ambientowe, minimalistyczne struktury, wolno ewoluujące, prawie że statyczne. Sześć kompozycji, po prostu ponumerowanych, pełnych jest duchowej zadumy, co zbliża Sabina nie tylko do austriackiego kompozytora Dino Spiluttiniego, ale też jednej z bohaterek tegorocznego Sacrum Profanum, Justė Janulytė, choć w porównaniu z tą drugą, Sabin jest duchem niespokojnym. To, co zachowuje z sutartinės to harmonie zderzające się ze sobą, przechodzą z dysonansów do całkowitej zgody, do anielskich głosów z niebios.

Tak, przypomina to Departed Glories Biosphere, jednak w porównaniu z Norwegiem, Sabin bardziej glosy przekształca, mocniej wplata je w tkaninę kompozycji. Zresztą, to nie pierwszy raz, gdy zabiera się za istniejące już nagrania. Jego debiutancki album Terminus Drift składa się z przeprocesowanych nagrań z środków masowego transportu. Choć metoda pracy w obu przypadkach jest podobna, to efekty Sutarti są znacząco inne. Poddane poważnym przekształceniom dźwięki to muzyka z natury wypływająca, bliska lasom i jeziorom Litwy, a jednocześnie tak od nich odległa.


piątek, 18 października 2019

Fałszywa egzotyka



Belgia i Holandia, szerzej - północna Europa. To tu, w krajach przez większą część roku zasnutych niskimi, ciężkimi chmurami, gdzie pada prawie codziennie, a 15 stopni to już prawie upał, powstaje intrygująca muzyka z zupełnie innej strefy klimatycznej.

Bladych chłopaków z YĪN YĪN mieszkających w Maastricht połączyła miłość do kina klasy B i indochińskiego psych rocka oraz disco sprzed pół wieku. Na koncie mają dwa single, na tyle obiecujące, że datę premiery The Rabbit That Hunts Tigers zapisałem sobie w kalendarzyku (jest też wydana w mikroskopijnym nakładzie, jeszcze pod poprzednią, niefortunną nazwą, kaseta).

Kees Berkers i Yves Lennertz zagłębiają się w muzykę z delty Mekongu, Bangkoku i Hong Kongu, tę mieszankę uzupełniają delikatnymi wpływami Bollywoodu. Słychać, że kompilacje Finders Keepers i Sublime Frequencies mają w małym palcu, że ta muzyka, choć tak odległa kulturowo jest im bardzo bliska. To granie bardzo w duchu późnego Dengue Fever, gdy szala z coverów przeważyła się na korzyść własnych kompozycji, ale i bardziej psychodeliczne, kwaśniejsze.



Równie blisko jest im do rodaków z Mauskovic Dance Band. To tak samo muzyka pełna radości i nienachalnego humoru. Gdzieś pojawia się gitara rodem ze ścieżek dźwiękowych spaghetti westernów i przypomina, że niewiele je różni od wczesnych filmów z Bruce’em Lee. W finałowym, znanym z singla Dis ko Dis ko puszczają oko, cytując Bee Gees. Samplują filmy, coś tam zaśpiewają, ale wokal jest w tej układance najmniej istotnym instrumentem. Sięgają po lokalne, indochińskie instrumenty jak tajską lutnię phin, bardzo starają się trzymać ten tropikalny klimat, ale podbijają go, wzmacniają, na szczęście zatrzymują się przed linią parodii.



Imprezowa jest trzecia epka Cairo Liberation Front, Eurabia vol. 2. CFL to - znów - dwóch holenderskich przyjaciół dzielących wspólną pasję. W ich przypadku jest to electro chaabi, wywodzące się z ulic i klubów Kairu. Jak napiszę, że chodzi o granie w stylu Islam Chipsy & EEK to już powinniście wiedzieć o co chodzi. Rozpędzone do granic możliwości, melizmatyczne partie keyboardów podbite opętańczą grą na perkusji. Taka była pierwsza część w serii, grał na niej Rizan Sa’id (który w zeszłym tygodniu wydał swój drugi solowy album, ale o nim napiszę przy innej okazji). W dwóch fragmentach śpiewała Bagdaddy, Irakijka mieszkająca w Amsterdamie, która między obiema epkami stała się trzecią członkinią zespołu.



Wydaje się, jakby Yannick Verhoeven i Joep Schmitz, zrekrutowawszy arabską wokalistkę, wyzwolili się z dyktatu grania tylko electro chaabi. Zwolnili tempa, nie pędzą już tak na złamanie karku, pozwalają Bagdaddy rozwinąć skrzydła. A ona im się za to wspaniale odpłaca, błyszczy w tych pięciu piosenkach, w każdej pokazując się z innej strony. Rozszerzenie składu było w przypadku CFL ucieczką do przodu, mają teraz więcej możliwości na przyszłość, co już pokazują na Eurabia vol. 2. To muzyka o nadal jednoznacznie arabskim rodowodzie, ale jest i tu electroclash i basowość rapu. Kolejny debiutant do śledzenia i mam nadzieję, że będę mógł niedługo wpisać premierę ich LP do kalendarzyka.



Z Tilburga i Maastricht niedaleko jest do belgijskiej Gandawy, gdzie stacjonuje Compro Oro. Cztery lata wydali Transatlantic, na który eksplorowali przede wszystkim muzykę latynoską, a teraz, po czterech latach mają znacznie szersze aspiracje. Sięgają po ethiojazz, arabskie rytmy, próbują tę eoxticę jakoś rozruszać, wyciągnąć z hotelowego lobby, gdzie jest idealnym muzakiem. Mam jednak wrażenie, że czasem brakuje im odwagi, że wolą zostać na znanych pozycjach. Brakuje szaleństwa, jakiegoś wygłupu, czegoś niespodziewanego, czegoś po prostu w duchu Mitch & Mitch. Momentami, jak w Mogadishu czy Rastapopoulos słychać, że drzemie w nich chęć zagrania czegoś nieortodoksyjnego, ale te zapędy są szybko przykrywane przez lounge’owy klimat całości. To fajna muzyka do posiedzenia w barze na plaży przy drinku z palemką o zachodzie słońca, ale po prostu brakuje jej wyrazistości.


wtorek, 15 października 2019

Na obrzeżach x Radio Kapitał 15 X 2019


Nie mam głowy do dat i rocznic. Dzisiaj były urodziny Feli Kutiego, 81, a ja dowiedziałem się o nich dopiero po nagraniu audycji. Tak sobie krążyłem po Afryce Zachodniej, ale do Nigerii nie dotarłem dzisiaj. Zaczęliśmy jednak we Włoszech. Coś jest w tym kraju, w tym powietrzu, że Włosi bardzo dobrze rozumieją muzykę afrykańską i latynoską.

1. Gabriele Poso - Black Sand (Batik)
2. Pat Thomas & Kwashibu Area Band - Obi Nfreno (Obiaa!)
3. Pat Thomas & Kwashibu Area Band - Onfa Nkosi Hwee (Obiaa!)
4. Le Mystere Jazz de Tomboctou - Leli (Le Mystere Jazz de Tomboctou)
5. L'Orchestre Kanaga de Mopti - Sory Bamba (L'Orchestre Kanaga de Mopti)
6. Guelewar - Sama Yaye Demna N'Darr (Sama Yaye Demna N'Darr)
7. Baba Commandant & the Mandingo Band - Siguissi (Siri Ka Bele)

Tekst, o którym mówię w audycji, znajdziecie tutaj.


piątek, 11 października 2019

Prz(y)(e)szłość



Zabawne, że w numerze poświęconym przyszłości oba moje wywiady sięgają mocno w przeszłość.

Jorgos Skolias opowiedział mi o swojej muzycznej drodze, którą idzie już prawie pół wieku - od pierwszych półamatorskich zespołów, przez Krzak (i jak się do nich dostał) aż po ostatnie projekty. Najnowszy z nich, wspólna płyta z Jarosławem Besterem, Rebetiko Poloniko (o którym pisałem w letnim numerze GaMy), był pretekstem do naszego spotkania. Dlatego co jakiś czas wracamy do tych piosenek sprzed stu lat i ogólnie do greckości.

Z Brianem Massaką porozmawiałem o nowych płytach Moo Latte i Bitaminy, jak trafił do tej drugiej, ale też o jazzie, studiach muzycznych i byciu liderem. Największym powrotem do przeszłości było wyznanie, skąd Brian wziął afrykańskie sample, które trafiły na Syd i North. Tego tutaj oczywiście nie zdradzę, musicie iść do kiosku.

Z tematem numeru jest związany za to mój trzeci tekst, o przyszłości i teraźniejszości muzyki ludowej. Sprowokował go występ Śląska na OFFie i zachwyty z nim związane. A przecież ten zespół uosabia właśnie to, przed czym muzyka tradycyjna zażarcie się broni - muzealizację, wyciągnięcie formy z kontekstu, cepeliadę i skostnienie. Tyle innych zespołów i artystów próbuje uratować i popularyzować polską tradycję na ciekawsze sposoby.

Jednym z nich jest Radical Polish Ansambl, który jest na ostatniej prostej zbiórki na swój debiutancki album. RPA tworzy sześcioro skrzypków i perkusista (grający na instrumencie własnej konstrukcji). Szefem muzycznym jest Maciej Filipczuk i już samo to nazwisko powinno sprawić, żebyście zainspirowali się tą ekipą. W RPA niezwykle ważne są jeszcze dwie postacie.

Michał Mendyk z Bôłt Records, występujący tutaj w roli szeptuna nakierował Filipczuka na Tadeusza Sielanka, postać półlegendarną. Jedyne wzmianki o tym skrzypku spod Sochaczewa to wspomnienia Sławomira Rawicza, który miał uciec z Syberii przez Indie do Iranu, a jednym z towarzyszy w tej tułaczce był właśnie Sielanka. Informacje o nim pojawiają się też w artykule Mendyka w książce wokół zeszłorocznej edycji Sacrum Profanum. Muzykę Sielanki odkrył Wacław Zimpel, przeszukując archiwa delhijskiej Biblioteki Publicznej, gdzie natrafił na swojsko brzmiące nazwisko zapisane w dewanagari i kilka fragmentów notacji muzycznej, przypominających mazurki wraz z komentarzem, że stanowią “podstawę rozbudowanych form zbliżonych w swej logice formalnej i tonalnej do ragi, choć niezwiązanych z wyrafinowanym indyjskim systemem rytmicznym”. Brzmi to tak nieprawdopodobnie, jak przypis Jerzego Łozińskiego, dlaczego postanowił przetłumaczyć angielskie “dwarves” jako “krzatów” (również tutaj rolę notatka na marginesie, jednak całkowicie fikcyjna). Sielanka wydaje się być jednak postacią rzeczywistą.

To tym indyjskim mazurkom Sielanki będzie poświęcona pierwsza płyta RPA. Macie jeszcze kilka dni, żeby pomóc w jej wydaniu. Naprawdę warto, właśnie takiej muzyki wychodzącej z tradycji potrzebujemy. Ja się im dołożyłem


wtorek, 8 października 2019

Solidarni z pszczołami


Ostatni tydzień z małym naddatkiem spędziłem w Krakowie. Zobaczyłem prawie całe Sacrum Profanum, ale o tym festiwalu szczegółowo przeczytacie w Dwutygodniku. Udało mi się chwilę porozmawiać z Patrickiem Higginsem o jego udziale w Multiwersjach (o samym kompozytorze na kilka dni przed festiwalem pisałem tutaj), spotkałem kilkoro znajomych. Smogu nie było, więc zszedłem miasto wzdłuż i wszerz, ale i tak najczęściej trafiałem na moje ulubione Kazimierz i Podgórze. Zostałem też na dzień otwarcia Unsoundu.

Tam zobaczyłem koncerty Sote, Moor Mother i Kukengandai (zapowiadany jako wspólny z Hubertem Kostkiewiczem z the Kurws, ale pojawił się tylko na ostatnie piętnaście minut). Ten pierwszy zaprezentował materiał z Parallel Persia i tak jak się spodziewałem, wybrzmiał on wspaniale w ociekającej złotem sali teatru. Towarzyszyli mu Arash Bolouri na santurze i wokalu i Pouya Damadi na tarze (który czasem traktował bardziej jak kamanczę, smyczkiem). Nie spodziewałem się, że tak dużo tego materiału to po prostu przetworzone tradycyjne instrumenty, a nie zsyntetyzowane dźwięki z laptopa. Sote aktywnie manipulował dźwiękami wygrywanymi przez towarzyszy i razem z nimi snuł opowieść o Iranie z innej, alternatywnej rzeczywistości. Moor Mother zabrała się za tematy poważne - niewolnictwo, historię Wielkiej Brytanii - ale zrobiła to w bardzo przegadany i usypiający sposób. Kukangendai rock sprowadzili do rytmicznego szkieletu i transowej powtarzalności, w czym przypominali mi Lotto (ale nie wiem, czy zgodziłby się z tym Mike Majkowski, który stał na koncercie niedaleko mnie). We fragmencie z Kostkiewiczem pojawiło się więcej swobody, ale w zasadzie nie odbiegało to zbytnio od tego, co Japończycy grali przez godzinę. Fajny, przyjemny koncert, odmiana po tygodniu z poważką.

Obejrzałem też jeden film, i dla niego samego warto było zostać te dwa dni dłużej w Krakowie. Kraina miodu nie jest zwykłym dokumentem, nie ma tu żadnego objaśniania, ani gadających głów. Przypomina trochę Badjao, Duchy z morza Elizy Kubarskiej, który pokazywaliśmy na tegorocznej Globaltice. Przypomina swoją formą - to bardziej film fabularny, prezentujący prawdziwą historię, niespieszny, z pięknymi zdjęciami przyrody - i treścią - oba filmy opowiadają o ginących sposobach na życie, o tym jak zachód i nowoczesność wdziera się w kolejne miejsca. Dzieli je sceneria. Kraina miodu rozgrywa się właściwie pod nosem, ale w miejscu odciętym od świata, w którym zatrzymał się czas. To opuszczona wioska w Macedonii Północnej, kilkanaście kilometrów od Skopje. Od stolicy dzieli ją niedługa podróż autobusem lub pociągiem. Można też dostać się do niej pieszo. Mieszka w niej Hatidze i jej schorowana matka. Towarzyszą im pies, koty i pszczoły, którymi opiekuje się Hatidze. Nie jest pszczelarką, lecz ostatnią w Europie bartniczką - jej ule rozsiane są po całej okolicy w skałach i na drzewach. W pewnym momencie do wioski przybywa wielodzietna pasterska rodzina, a z nią zewnętrzny świat. Jednak to nie oni są czarnym charakterem filmu. Jest nim Macedończyk, za którego sprawą do wioski wkracza kapitalizm ze swoją obsesja pomnażania majątku i czynienia sobie ziemi poddaną.

Filmowcy spędzili w tej zapomnianej przez wszystkich wiosce trzy lata. Dlatego wydają się bohaterom niewidoczni, codzienne życie dzieje się bez udziału ekipy, ona zresztą ogranicza się tylko obserwacji, nie wchodzi w interakcje. Można się zastanawiać, czy postępuje etycznie, pozwalając toczyć się sprawom swoim biegiem. Ale też taka jest rola reportażysty/dokumentalisty. Nie zazdroszczę im tego dylematu (ale też nie chcę spojlować, może uda wam się obejrzeć ten film).

Kraina miodu jest pokrewna niektórym moim ulubionym filmom i książkom. Nie ma za dużo dziania, to prosta historia, bez zbędnego rozwlekania, bohaterowie potraktowani są z niezwykłą czułością i zrozumieniem. Jest w nim też pewna melancholia i rezygnacja. Świat, w którym żyli, nieodwracalnie odchodzi. I to jest w tym wszystkim najbardziej przejmujące. Świadomość, że jest się ostatnim.


środa, 2 października 2019

Na obrzeżach x Radio Kapitał 1 X 2019


W tym tygodniu posłuchaliśmy muzyki z Afganistanu. Od tej wykonywanej na miejscu, popowej, klasycznej i tradycyjnej przez eksperymentalne podejście do tradycji afgańskiej diaspory, międzykulturowe zespoły aż po polski cover ludowej piosenki.

1. Kefaya & Elaha Soroor - Jame Narenji (Songs for Our Mothers)
2. Qais Essar - Journey to Qaf (The Ghost You Love Most)
3. Qais Essar - Ilahi Man Namedanam (I Am Afghan, Aghani Is a Currency, vol. III)
4. Ahmad Zahir - Leili Jan (The Rough Guide to the Music of Afghanistan)
5. Setara Husseinzaida - Zim Zim Zim (The Rough Guide to the Music of Afghanistan)
6. Dog Whistle - Zim Zim Zim (2)
7. Khaled Arman - Raga Afgan Bharav - Gat En Rupeh (Rubab Raga)
8. Ustad Rahim Khushnawaz, Gada Mohammad & Azim Hassanpur - Jâm-e Nârenji (Afghanistan : Rubâb et dutâr)
9. Ensemble Kaboul - Khorshid guna-e man (Nastaran)
10. Ensemble Kaboul - Nastaran (Nastaran)


niedziela, 29 września 2019

Równoległy rozwój

O tym, że najlepsza muzyka eksperymentalna obecnie pochodzi z Iranu, pewnie już wiecie, bo pisałem o tym przy okazji debiutu Saby Alizadeha kilka miesięcy temu (i co jakiś czas przypomina o tym Bartek Chaciński).

Sote jest nestorem współczesnej irańskiej sceny muzyki eksperymentalnej. Nie tylko wydaje kolejne, coraz lepsze i błyskotliwsze albumy, ale też prowadzi własne wydawnictwo, w którym publikuje muzykę młodszych kolegów.

Parallel Persia jest naturalnym i logicznym rozwinięciem Sacred Horror in Design. Sote łączy elektronikę z tradycyjnymi irańskimi instrumentami - tarem i santurem. Doskonale wspije się w tradycję Dariusha Dolata-Shahiego (obiecuję, że w przyszłości jeszcze o nim napiszę). Interpretacje podpowiada już tytuł całości - Sote tworzy perską muzykę tradycyjną w innym świecie. W świecie, w którym równocześnie z “normalnymi” instrumentami rozwijała się elektronika i harmonijnie z nimi współgrała. Dlatego jedna i druga warstwa na tym albumie są ze sobą nierozerwalne. Nie da się mówić o tarze i santurze bez elektronicznego kontekstu. To cecha wspólna dla niego, Alizadeha i innych bliskowschodnich twórców muzyki eksperymentalnej. Tradycja jest dla nich tak silna, tak bardzo wdrukowana w ich muzykę, że nie mogą, nie chcą i chyba nie potrafią się jej zupełnie pozbyć. Zresztą, kultura perska jest jedną z najstarszych na świecie, trudno więc oczekiwać, że tak łatwo się z niej wyrwać.

To silne połączenie elektroniki z tradycją wynika z tego, że Sote nie nagrał partii syntezatorowych, a później do nich dograł czy dokleił tar i santur. Od samego początku w procesie nagrywania towarzyszyli mu Arash Bolouri i Pouya Damadi. Ebtekar manipuluje także ich grą, sprawia, że czasem instrumenty zupełnie nie przypominają siebie, by za chwilę wrócić do ich naturalnego brzmienia. Wplata w muzykę wiersze Omara Chajjama i Bidela Dahlaviego, ważnych figur perskiej poezji sprzed kilku wieków.

Parallel Persia maluje bardzo wyraźne obrazy świata pozornie pięknego, ale będącego pod pełną kontrolą. Sote pisze o tajemniczej, nienazwanej agencji, mnie przychodzi na myśl świat z Boga-Imperatora Diuny Franka Herberta. Cała galaktyka znajduje się pod czujnym okiem tytułowego despoty, nic nie dzieje się bez jego wiedzy. Paralele ze współczesnym światem są oczywiste, choć u nas to raczej wielkie, bezosobowe korporacje świata cyfrowego.


wtorek, 17 września 2019

Na obrzeżach x Radio Kapitał 17 IX 2019


W ostatnich tygodniach wyszło kilka tuareskich płyt, w tym reedycja debiutu Abdallaha ag Oumbadougou (oczywiście w Sahel Sounds) i kolejny album Tinariwen. Z tej okazji całą audycje poświęciłem muzyce tuareskiej w różnych odmianach - od dominującego gitarowego grania po eksperymenty z elektroniką Hamy i Mdou Moctara. Na sam koniec jeszcze ciepły singel z nadchodzącego debiutu YĪN YĪN, Holendrów zapatrzonych w muzykę Azji Południowej i Południowo-Wschodniej.

1. Group Inerane - Kuni Majagiani (Guitars from Agadez Vol.1)
2. Bibi Ahmed - La La La (Adghah)
3. Abdallah ag Ombadougou - Tenere (Anou Malane: Poesie et chansons de la resistance Touareg)
4. Bombino - Tenere (Agamagam 2004)
5. Mdou Moctar - Anar (Anar/Vanessa)
6. Mdou Moctar - Chet Boghassa (Blue Stage Sessions)
7. Tinariwen - Amalouna (Amadjar)
8. Tinariwen - Chet Boghassa (Amassakoul)
9. Kel Assouf - Tenere (Black Tenere)
10. Hama - Touareg (Houmeissa)
11.  YĪN YĪN - Pingpxng (The Rabbit That Hunts Tigers)

niedziela, 15 września 2019

70% arabiki 30% robusty



Takie odkrycia lubię najbardziej. Niespodziewane. Ot. dostałem informację, że jedna z wielu wytwórni, które obserwuję na Bandcampie, wydała nową płytę. Już okładka jest intrygująca. Jak się okazuje muzyka również.

Za Cucoma Combo stoi Marco Zanotti, włoski perkusista, który na muzyce latynoskiej i zachodnioafrykańskiej zna się, jak mało kto. Lista projektów, które był zaangażowany jest prawie tak bogata, jak Huberta Zemlera. W tym miejscu wystarczy wspomnieć Orchestra Classica Afrobeat kameralny ansambl reinterpretujący chociażby Regard Sur Le Passe gwinejskiej Bembeya Jazz National, jedną z najważniejszych afrykańskich płyt lat 70. (sam zresztą pisałem o niej dawno temu przy okazji tekstu o rządowych orkiestrach w Afryce Zachodniej).

Cucoma to dialektalna nazwa okładkowej kawiarki. Bo muzyka zespołu, łącząca Afrykę i Amerykę Południową, jest jak mieszanka kawy, która pochodzi z tych dwóch regionów, tak piszą sami. Że wysyłają w świat przesłanie jedności, tolerancji i równości. Trochę to pretensjonalne, ale co zrobić, skoro to prawda. Zanotti miesza highlife, juju, afrobeat, cumbię, soukous, sambę, maloyę w idealnych proporcjach. Wyciąga co z nich najlepsze i najbardziej charakterystyczne, razem z chóralnymi zaśpiewami, nerwowym rytmem, przycinaną gitarą, akcentami dęciaków. Jest tu wszystko, co lubię najbardziej. A humanistyczne przesłanie dosłownie pojawia się w Passa Passa, moim ulubionym fragmencie albumu w postaci czytanej Deklaracji Praw Człowieka. W ramach bonusów na kompakcie i wersji cyfrowej Zanotti z kolegami i koleżankami reinterpretują Kaa Ye Oyai Hedzoleh Soundz i JJD Feli Kutiego, żeby jeszcze bardziej podkreślić, żę na takim graniu się znają i nawet starcie z klasykami jest im niegroźne.

Słoneczna to płyta. Taneczna też, trudno usiedzieć przy niej w miejscu. Radosna, chwytająca życie pełnymi garściami, celebrująca drobne przyjemności. Wypływa z doświadczeń Zanottiego, jego podróży. Podobno pierwsze szkice powstawały na kalimbie i mbirze, spokrewnionych, przenośnych metalofonach. Mieszczą się do plecaka, można je wszędzie ze sobą zabrać. Jak tę kawiarkę.

środa, 4 września 2019

Na obrzeżach x Radio Kapitał 3 IX 2019


Poskakaliśmy sobie po mapie w poszukiwaniu najlepszych piosenek na koniec lata. Druga połowa sierpnia i początek września to jeden z moich ulubionych okresów roku. Lato jeszcze trwa, nie chce dać za wygraną, ale wieczorami i porankami czuć już nadchodzącą jesień i czającą się zimę.

1. Moo Latte - Emission Complete (North)
2. Damily - Aomby Mazava Ioha (Valimbilo)
3. K.O.G. & the Zongo Brigade - Suro Nipa (Wahala Wahala)
4. Bomba Estereo - Pa'respirar  (Elegancia Tropical)
5. Bomba Estereo - Pa'ti (Estalla)
6. Fared Shafinury - Harfa (Behind the Seas)
7. Hatti Vatti - Algebra #3 (Algebra)
8. Yumi Zouma - Riquelme (EP)
9. Firewater - Electric City (The Golden Hour)
10. Clea Vincent - Destination Tropicale feat. Kim Gianni (Tropi-Clea)
11. Ryan Francesconi & Mirabai Peart - Parallel Flights (Road to Palios)

czwartek, 29 sierpnia 2019

Rozmowy z offu


Na Offie Brazylijczycy z Boogarins opowiedzieli mi o lokalnej scenie w Goianii, skąd pochodzą i jak się na jej tle wyróżniają, tropicalii, muzyce z Minas  Gerais. Nie mogłem ich nie zapytać o śpiewanie w rodzimym języku, a po angielsku - w Brazylii tez się o  tym rozmawia. Oni konsekwentnie wybierają portugalski, o powodach możecie przeczytać w Soundrive.



W tym samym miejscu przeczytacie moją rozmowę z Juanem Wautersem, urugwajskim nowojorczykiem (czy nowojorskim Uruguwajczykiem, to skomplikowane) o imigranckiej tożsamości, wykorzenieniu  i o tym,czy zaśpiewałby po polsku (i co musiałoby się stać, żeby to zrobił).

wtorek, 20 sierpnia 2019

Na obrzeżach x Radio Kapitał 20 VIII 2019



Dwa miesiące od pierwszej audycji minęły jak błyskawica. Dzisiaj poskakałem po mapie, odwiedzając Ghanę, Indie (przez Baltimore), Ekwador (przez Brooklyn), Senegal (przez Faenzę) i Iran (przez Los Angeles).

Dwa miesiące to chyba też dobry moment, żeby zapytać Was o zdanie. Co poprawić (poza wadą wymowy, pracuję nad tym)? Co jest spoko? Czego byście chcieli więcej, a czego mniej? Gadam za dużo czy za mało? Myśleć o wywiadach czy może tylko puszczać muzyczkę? Chcecie jakieś audycje tematyczne?

1. ROB - Forgive Us All (Funky Rob Way)
2. ROB - Make it Fast, Make it Slow (Make it Fast, Make it Slow)
3. Ami Dang - Souterrain (Parted Plains)
4. Ami Dang - Conch and Crow (Parted Plains)
5. Maria Usbeck - Amor anciano (Envejeciendo)
6. Maria Usbeck - Nostalgia (Envejeciendo)
7. Baxamaxam - Xarit (Baxamaxam)
8. Baxamaxam - Nabi Blues (Baxamaxam)
9. Maral - Avesta Khani Reggaeton (Mahur Club)

środa, 7 sierpnia 2019

Na obrzeżach x Radio Kapitał 06 VIII 2019

Rzadki moment, kiedy Makaveli stoi w miejscu

Aż chciałoby się napisać "raz, raz, raz - próba mikrofonu". Wszystko dojechało, przemówiłem do was, ale - wiadomo - przez to zrobiło się mniej miejsca na muzykę. Wróciłem z OFFa, zabieram się za pisanie relacji i spisywanie wywiadów, z sześciu zaplanowanych udało się zrobić dwa. Porozmawiałem z Boogarins i Juanem Wautersem. Z tymi pierwszymi krócej, bo zrobiła się do nich kolejka dziennikarzy, z tym drugim dłużej. Efekty, mam nadzieję, już niedługo. O najlepszych koncertach tegorocznej edycji opowiadam trochę w audycji.

1. Cucoma Combo - Passa Passa (Cucoma Combo)
2. Bamba Pana & Makaveli - Linga Linga (Poaa)
3. Bamba Pana - Biti Six (Poaa)
4. Jako Maron - Maloya Valsé chok 1 (The electro Maloya experiments of Jako Maron)
5. Boogarins - Sombra ou Dúvida (Sombrou Dúvida)
6. Susso - Son Kunda (Keira)
7. iZem - Water (Hafa)
8. KOKOKO! - Zala Mayele (Fongola)
9. Javva - Sentinel (Balance of Decay)


wtorek, 23 lipca 2019

Na obrzeżach x Radio Kapitał 23 VII 2019

fot. Marek Sałatowski

Znów nie można było mnie usłyszeć, za co was bardzo przepraszam. Mikrofon jest już w drodze i za dwa tygodnie już na pewno się do Was odezwę.

Dzisiejszy set zaczął się od dwóch nowości, które w pewien sposób reinterpretują tradycję. Opla to duet Huberta Zemlera i Piotra Bukowskieg, o których płycie Obertasy bardzo ładnie napisał Jacek Świąder. W sobotę grają premierowy koncert w Wołowcu. Gdybym był w okolicy, to bym poszedł. Druga nowość to kolejna podróż Jorgosa Skoliasa w stronę muzyki greckiej. Tym razem z Jarosławem Besterem biorą się za rebetiko. Na głos i akordeon, rzecz jasna. O ich wspólnej płycie, Rebetiko Poloniko piszę w nowym numerze Gazety Magnetofonowej, który już niedługo.

Po nowościach krótki przelot po muzyce greckiej i tureckiej, od mojej ukochanej interpretacji Uskudar przez nagrania archiwalne i romskie wesele w Stambule do trapowo-elektronicznej interpretacji rebetiko z Marsylii (więcej o EPce Johana Papaconstantino pisałem tutaj).

Cały zeszły tydzień spędziłem na Globaltice, dwa dni byłem tłumaczem francuskiego, ale też miałem czas na koncerty. Bombino nie zawiódł, mimo problemów ze zdrowiem i z każdym kawałkiem grał coraz bardziej ekstatycznie i psychodelicznie, siekając fantastyczne solówki (a jak gra, możecie zobaczyć na zdjęciu wyżej). Gyedu-Blay Ambolley, choć dostojny, rozkręcił doskonałą imprezę i ze swoim Sekondi Band zagrali najdłuższy koncert festiwalu. Dobrze mi się z tym zgrał fragment z Horizon Trash Kit, zespołu Rachel Aggs, którą poznałem dzięki fantastycznemu debiutowi Sacred Paws. Wyczekany, pierwszy polski występ Gaye Su Akyol nie zawiódł, również dzięki tureckim studentom w pierwszych rzędach.

Na koniec zostały dwie reedycje. Abdallah Ag Oumbadougou to jeden z herosów tuareskiego gitarowego grania, jego kawałki gra chociażby Bombino. W 1995 w Beninie nagrał Anou Malane, które bardziej niż Tinariwen przypomina elektroniczne wycieczki Mdou Moctara (choć wiadomo, że inspiracje szły w drugą stronę). We wrześniu ten album przypomni niezastąpione Sahel Sounds. I wreszcie fragment z Disco Jazz Rupy Biswas, bengalskiej wokalistki, która miała szansę na karierę w Bollywoodzie, ale została naukowczynią. Swój jedyny album nagrała podczas wakacji u rodziny w Kanadzie.

Do usłyszenia za dwa tygodnie.

1. Opla - Zofia (Obertasy)
2. Skolias & Bester - Ime prezakias (Rebetiko Poloniko)
3. A Hawk and a Hacksaw - Uskudar (Cervantine)
4. Kitsos Harisiadis - Frasha (Lament in a Deep Style 1929-1931)
5. Kostas Dousas - Manolakis O Hasiklis (Greek Blues in America vol. 2)
6. Cüneyt Sepetçi & Orchestra Dolapdere - Bahriye Ciftetellisi (Bahriye Ciftetellisi)
7. Johan Papaconstantino - Tsifitetelix (Contre-Jour)
8. Trash Kit - Disco (Horizon)
9. Gyedu-Blay Ambolley - Teacher (Ketan)
10. Gaye Su Akyol - Biliyorum (Develerle Yaşıyorum)
11. Group Bombino - Boghassa (Guitars From Agadez Vol. 2)
12. Abdallah Ag Oumbadougou - Thingalene (Anou Malane)
13. Rupa Biswas - East West Shuffle (Disco Jazz)


wtorek, 9 lipca 2019

Na obrzeżach x Radio Kapitał 09 VII 2019



Ostatnią autorską audycję poprowadziłem prawie sześć lat temu w Radiu Aktywnym. To był październik 2013, audycja nazywała się Uskudar, jak dzielnica Stambułu i melodia śpiewana od Belgradu do Kuala Lumpur. Przez cztery lata (prawie) co tydzień opowiadałem o muzyce niszowej i niezachodniej. Czyli o tym, o czym jest ten blog.

A teraz wracam w eter. Z inną audycją (ale idea zostaje ta sama), do innego radia, co dwa tygodnie. Do powrotu za mikrofon przekonał mnie Janek z Mondoj, świetnego kasetowego labelu. Kilka tygodni temu ruszyło społecznościowe, internetowe Radio Kapitał i właśnie w nim będziecie mnie usłyszeć regularnie. Pierwsza audycja Na obrzeżach właśnie się odbyła, choć może lepiej byłoby napisać pierwszy miks, bo od Warszawy dzieli mnie teraz ponad tysiąc kilometrów i tu gdzie jestem, nie dorobiłem się jeszcze mikrofonu, ale mam nadzieję, że za dwa tygodnie usłyszycie, jak mówię o tym, co zajmuje mnie już ponad dziesięć lat.

Pierwsze wydanie audycji to też próba podsumowania pierwszych sześciu miesięcy 2019 roku w muzyce. Z 15 ulubionych płyt wybrałem po jednym fragmencie.

1. Carlo Giustini - Se tutto precipitasse (Le voci dal Balcone)
2. Lou-Adriane Cassidy - Poussière (C'est la fin du monde à tous les jours)
3. Beirut - Gallipoli (Gallipoli)
4. Flamingods - Mantra East (Levitation)
5. The Mauskovic Dance Band - Dance Place Garage (The Mauskovic Dance Band, recenzja)
6. Derya Yıldırım & Grup Şimşek - Kar Yağar (Kar Yağar, recenzja)
7. Altın Gün - Kolbastı (Gece, recenzja)
8. EABS - Południca (Slavic Spirits)
9. Mdou Moctar - Wiwasharnine (Ilana: The Creator, recenzja)
10. Hania Rani - Glass (Esja, recenzja, wywiad)
11. Msylma - Fanaa Ghada (Dhil-un Taht Shajarat Al-Zaqum, recenzja)
12. Saba Alizadeh - Greetings to Earthfire (Scattered Memories, recenzja)
13. Sote - Brass Tracks (Parallel Persia)
14. Ustad Saami - God Is (God Is Not a Terrorist)
15. Sharon Van Etten - Stay (Remind Me Tomorrow, recenzja)



Do usłyszenia za dwa tygodnie na radiokapital.pl

czwartek, 27 czerwca 2019

Strzelasz czy wystawiasz?



Z ojca Grek, z matki marsylczyk, z wyboru paryżanin, Johan Papaconstatino gra muzykę równie skomplikowaną jak jego pochodzenie. Z jednej strony inspirują go trap i electro pop, stąd te powolne, bujające tempa, z drugiej wychował się na rebetiko, stąd buzuki i te charakterystyczne, bliskowschodnie rytmy.

Jak on to łączy? Bardzo zgrabnie ułożył tę epkę, która zaczyna się od najbardziej współczesnych kawałków, by z każdym kolejnym dodawać coraz więcej rebetiko, coraz więcej egejskiego słońca. Kulminacją tego jest instrumentalny Tsiftetelix, oparty na tytułowym rytmie tańca. Pod koniec Lundi nawet śpiewa po grecku. Fille love to ukłon funku, młodzieńczej fascynacji Johana. Połączenie elektroniki, pop rapu i rebetiko wypada wybornie. Jest w tym świeżość, przewrotność, dowcipność.

Wydawało się, że rebetiko to raczej pieśń przeszłości, skostniały gatunek, który przemawia tylko do starszych. A tu wchodzi Papaconstantino cały na biało i pokazuje, że można pogrywać sobie na buzuki i być ucieleśnieniem coolness. Porty Pireusu i Salonik zamieniają się w banlieues Marsylii - zresztą dawnej, greckiej kolonii - i Paryża. Współgra z tym wizerunkiem muzyka. Papaconstantino wygląda jak bohater Nienawiści, który przerodził się w kochającego kolory dandysa. I zawsze ma buzuki pod pachą. Istny spadkobierca smyrneńskich rebetes z lekkim cieniem słowiańskich dresiarzy.

Strzelasz czy wystawiasz? To zdanie pada podczas jednej z moich ulubionych scen w serii o Asteriksie - dwóch graczy zastanawia się co zrobić podczas partii w bule na marsylskiej ulicy. Bo nie da się zrobić tych dwóch rzeczy na raz. Papaconstantino strzela i wystawia jednocześnie, bo w podwójności jest mistrzem.



wtorek, 11 czerwca 2019

Psychodeliczna międzynarodówka

Berlin, Genewa, Amsterdam, Maastricht. A może Stambuł, Erzurum, Medellin, Kolombo i Sajgon?



W ciągu dwóch lat od wydania Nem Kaldı, Derya Yıldırım & Grup Şimşek nie tylko zdążyli objechać pół Europy i zagrać na OFF Festivalu, ale ta międzynarodowa ekipa stała się forpocztą popularyzacji tureckiej psychodelii, razem z równie międzynarodowym Altın Gün (o których drugiej płycie pisałem tutaj).

Podobieństw między obiema załogami jest więcej. Ich motorem napędowych są dzieci tureckich gastarbeiterów, które szukają związków ze stara ojczyzną. Towarzyszą im muzycy z całej Europy, zakochani w muzyce psychodelicznej sprzed lat. Łączy ich jeszcze jedna ważna rzecz, ale o tym za chwilę. W przeciwieństwie do swoich amsterdamskich kolegów, Derya i Grup Şimşek covery i własne wersje tradycyjnych melodii przeplatają autorskimi kompozycjami i tekstami Deryi wpisującymi się w tradycje tureckiej poezji.

Kar Yağar jest bardzo “powłóczysta”. To nie jest muzyka na imprezę, jak Gece. W sumie tytuł płyty Altın Gün - noc - bardziej pasuje do tego albumu. Nie jest też tak pokręcona, jak Gaye Su Akyol, która buduje osobny muzyczny świat, zakorzeniony w muzyce anatolijskiej świat. Grup Şimşek w mniej więcej równych proporcjach łączą ludowa tradycję z psychodelicznymi odjazdami, lekko progresywnymi strukturami i jazzowym feelingiem.

Kluczową rolę odgrywa saz Deryi, który prowadzi większość kompozycji. Zresztą sam fakt, że nazywają się Derya Yıldırım & Grup Şimşek stawia ją na pierwszym planie. To ona odpowiada za większość oryginalnego materiału i wybór klasyków. To jej aksamitny głos jest tym, co przyciąga do muzyki zespołu od pierwszego usłyszenia. Najlepiej się o tym przekonać w Hekimoğlu Derler Benim Aslıma, gdzie towarzyszy jej tylko bęben obręczowy, Nie jest ona jednak jedyną zaletą Kar Yağar. Fantastycznie współgrają z sazem organy i syntezatory obsługiwane przez Grahama Mushnika, które tworzą pastelową atmosferę otulającą muzykę Grup Şimşek jak kołderka.

Kar Yağar i Gece doskonale pokazują bogactwo muzyki tureckiej, służą jako jej ambasadorzy w świecie i są kolejnym dowodem na to, że retromania może być źródłem kreatywności, że najciekawsze rzeczy dzieją się na styku kultur i gatunków. Grup Şimşek i Altın Gün lączy jeszcze jedno. Bongo Joe Records, szwajcarska oficyna, która skupia w swoim katalogu właśnie takich twórców. Psychonautów, poszukiwaczy inspiracji w każdym gatunku, takich, dla których granice między gatunkami nie są żadną przeszkodą, jak Pixvae - zespół, będący współpraca francuskich noiserockowców i tradycyjnego kolumbijskiego ansamblu. Jednocześnie Bongo Joe wydają reedycje zapomnianych klasyków, czy artystów, którzy wyprzedzili swój czas, albo urodzili się pod niekorzystną szerokością geograficzną.



W Bongo Joe pierwsze kroki stawiał The Mauskovic Dance Band, ale po serii singli przeszli do Soundway, kolejnej przystani dla podróżników po gatunkach. Nic Mauskovic to tak naprawdę Nicola Reverda, perkusista i multiinstrumentalista, który grał nie tylko w holenderskich zespołach indierockowych, ale i bębnił na pierwszej płycie Altın Gün czy na trasie z legendarnym zambijskim składem WItches. W ramach swojego zespołu rozwija swoje fascynacje muzyką latynoską. Przede wszystkim kolumbijską cumbią. W wersji najbardziej zbliżonej do Meridian Brothers.



The Mauskovic Dance Band jest przejażdżką na kwasie po cumbii, palenque, champecie. Do tego dorzucają gitary brzmiące jak wyjęte z zachodnioafrykańskich klasyków, szczyptę kenijskich brzmień kikuyu i benga. A jeszcze mają w zanadrzu loopmaszyny, wysłużone syntezatory czy wszelkiego rodzaju przeszkadzajki. Czerpią z kultury soundsystemów z Bogoty i Medellin. Śpiewają falsetami jakieś niezrozumiałe teksty. Tropiki w muzyce Holendrów mienią się jaskrawymi kolorami, palmy zmieniają kształty i barwy, niebo raz jest niebieskie, raz żółte, a morze różowe.

Choć wydaje się, że takie połączenie będzie bombastyczne, wręcz przeładowane i karykaturalne, to ich muzyka jest bardzo oszczędna. Rytmiczny szkielet jest najważniejszy, co nie może dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że lider jest perkusistą. Rytmowi wszystko jest podporządkowane, melodie są właściwie szczątkowe. I, co może zaskakiwać jeszcze bardziej, działa to świetnie. Międzykontynentalne połączenie wciąga jak nałóg.



Chyba jeszcze bardziej globalni w swoich peregrynacjach są inni Holendrzy i podopieczni Bongo Joe - Yin Yin. Dla Keesa Berkersa i Yves’a Lennertza najważniejszą inspiracją jest muzyka Południowej i Południowowschodniej Azji sprzed prawie pół wieku, czyli z okresu szybkiej modernizacji, kiedy tradycyjne melodie łączono z rockendrolem amerykańskiej proweniencji. Nie oni pierwsi, nie oni ostatni sięgają do tych czasów, żeby tylko wspomnieć Dengue Fever, Cambodian Space Project czy The Bombay Royale. A jednak ich debiutancki singel dla Szwajcarów jest rzeczą wyjątkową.



Dion Ysiusk to w miarę typowy “indochiński” psych rock. Przywołuje obrazy rejsu Mekongiem, domów na palach, filmów kung fu z Hongkongu, dziwaczniejszych obrazów z Bollywoodu. To, co go wyróżnia to monumentalizm. Pewność siebie i swojego pomysłu wypływa z każdego dźwięku. Di kô Dis̄ kô dodaje do tego disco i cytaty z Bee Gees, czyli jest jeszcze jednym wcieleniem tropikalnej imprezy.



Na sam koniec tej wycieczki po stylach i regionach wróćmy tam, gdzie zaczęliśmy. Do Turcji w Niemczech. W zeszłym roku wyszła kaseta Anadol, muzycznego wcielenia berlińskiej fotografki Gözen Atili, a w tym ten materiał ukazał się na winylu nakładem hamburskiej Pingipung Records. Jednak sam materiał powstał dość dawno, w 2015 roku.

Uzun Havalar to pierwsze wyjście Anadol poza skromną formułę improwizacji na tanich syntezatorach. Atila zaprasza swoich znajomych, by razem z nią weszli w jej świat. Tak, to jest typowy przykład outsider music, ale zbudowany na tradycyjnym fundamencie. Tytułowe uzun havalar to improwizowane, swobodne formy muzyki tureckiej. I taki też jest ten album - swobodny, pozbawiony usystematyzowanej struktury. Miniaturki sąsiadują obok kilkunastominutowych, wielowątkowych odlotów. Można się w tej muzyce zgubić, gdzieś między recytowanymi nazwami dni tygodnia po francusku, opętańczym śmiechem, przesadnym płaczem, oscylatorami przypominającymi stare filmy science fiction. Zbudowane na domyślnych rytmach z syntezatorów utwory są też jak palimpsesty - najpierw nagrane przez Gözen w Berlinie, a następnie przekazane stambulskim znajomym, którzy dogrywali się, wzbogacając pierwotne ścieżki.

“Dziwność”, pozorny chaos tej muzyki są efektem buntu Gözen przeciwko formalnej edukacji muzycznej, którą otrzymała w Stambule. Wyrwanie się z okowów “poważnej muzyki” jest celem jej całej solowej twórczości - od nagrań terenowych, sound artu aż po te syntezatorowe, nibyfolkowe ballady.



Muzycy wszystkich krajów i narodów łączcie się i czerpcie z bogactwa innych kultur bez ograniczeń - takie mogłoby być hasło tej międzynarodówki, której serce bije między Genewą, Amsterdamem, a Berlinem.