Nie pamiętam, kiedy założyłem konto na Myspace. Czy było to jeszcze w gimnazjum, czy już w liceum. To tam, kilkanaście lat temu, na początku XXI wieku (jak to starczo brzmi) poznawałem większość nowych zespołów, które kształtowały mój gust, gdy byłem nastolatkiem.
Nie pamiętam, dlaczego w końcu całkowicie porzuciłem Myspace'a i przeniosłem się na Facebooka. Chyba po prostu wszyscy już tam byli, a Myspace zaczął świecić pustkami. Potem czas przyniósł kolejne zmiany layout i właścicieli, a dzisiaj myspace (pisany właśnie tak, małymi literami) jest jak zombie - ani żywy, ani do końca martwy. Moje konto nadal tam jest, ale zniknęła z niego prawie cała zawartość.
Myspace był nie tylko medium społecznościowym, ale i ogromnym archiwum muzyki, przede wszystkim tej niezależnej. Nie był pierwszym, nie był ostatnim, ale mi najbliższym. O efemeryczności internetu, wygasłych linkach, straconej bezpowrotnie muzyce, ale i próbach jej ocalenia piszę w nowym numerze Glissanda.