poniedziałek, 25 stycznia 2016

piątek, 22 stycznia 2016

This Station is NOW Operational



*******

Listopad, 2000 rok.




Zespół się rozpada trapiony konfliktami i uzależnieniem Cedrica Bixlera i Omara Rodrigueza od narkotyków. Jim Ward na scenie rozpaczliwie stara się utrzymac piosenkę w jakimkolwiek kształcie. Gdy kudłacze idą na szaleńczą całość, na nim spoczywa odpowiedzialność za dogranie jej do końca. A jednak w tym rozpadzie kryje się wielkość ATDI. Od strony technicznej, to występ kompletnie nieudany i okropny. Nie trafiają w dźwięki, nie grają w rytm. A jednak w tym przypadku ten cały chaos wydaje sie genialny.

Siłą teksańczyków zawsze było balansowanie na cienkiej granicy między żelazną dyscypliną a kompletną anarchią. I to właśnie słychać w tym wystepie. Rzucający gitarą Rodriguez kontra skupiony Ward, szalejący skaczący Cedric kontra zdyscyplinowana sekcja rytmiczna. Ta dychotoamia trwała jeszcze po rozpadzie zespołu.

Wielkość tego zespołu to też ich niesamowita energia. I ona jest w tych niesamowitych pięciu minutach. Energia, która roznosi, niszczy i spala.

*******

A teraz wracają. Po czterech latach od ostatnich koncertów i szesnaście (!) od ostatniej płyty. Niezmiernie się cieszę, bo ostatnim razem grali jedynie w Portugalii i Reading, a teraz ogłosili dość pokaźną trasę. Oraz nową muzykę, co napawa mnie niepokojem. Zawsze byłem nieufny powrotom po latach, bo często kończyły się nieudanymi płytami. Wystarczy wspomnieć Alice in Chains czy Soundgarden. Nowe nagrania nie wytrzymywały porównania z klasykami. Obawiam się, że w przypadku ATDI też tak się stanie, choć wywiad dla Fuse daje nadzieję, że może być inaczej.

*******
At the Drive-In schodzili ze sceny w chwale, po wydaniu ostatniej wielkiej płyty XX wieku, Relationship of Command. Wracają w jeszcze większej. Przez szesnaście lat trzecia płyta Teksańczyków stała się legendą. Kolejne ekipy powoływały się na jej wpływ. Oni sami w innych projektach pokazywali, że nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa, choć coraz bardziej odchodzili od post-hardcore'u.

Często odcinali się od przeszłości, przede wszystkim Omar Rodriguez-Lopez. A fanów nieistniejącego zespołu przybywało. W tym roku mija dwadzieścia lat od wydania długogrającego debiutu, Acrobatic Tenement. To najlepszy czas na powrót. 

*******

Najbliżej zagrają w Berlinie, 4. kwietnia Gdyni, 2 lipca (ja zobaczę ich jeszcze wcześniej, w Mediolanie). Nie spodziewam się już takiej dzikości i anarchii, ale nie mogę się doczekać, aż usłyszę fragmenty jednej z najważniejszych dla mnie płyt.


poniedziałek, 18 stycznia 2016

"W kilka tygodni miałam już cały zespół" - wywiad z Ritą Bragą

mat. prasowe

Zjeździła całą Europę, nagrywała w Brazylii, mieszkała w Kłodzku. Prawie ciągle w trasie ze swoim ukulele jako towarzyszem. Nie udało się po koncercie w Chmurach, ale Rita Braga znalazła w listopadzie chwilę, by ze mną porozmawiać.

Dlaczego zaczęłaś grać stare piosenki?

Chyba po prostu dlatego, że słucham dużo takiej muzyki. Zbudowanie repertuaru na nich przyszło mi całkiem naturalnie. Mieszkałam w Polsce, kiedy zaczęłam występować na żywo, więc śpiewałam tez po polsku, ale i po portugalsku, angielsku, francusku. I tak też zaczęłam sięgać po piosenki w kolejnych językach.

Czy w takim razie zbierasz stare nagrania?

Nie mam dużej kolekcji płyt. Przeprowadzałam się w swoim życiu już tyle razy, że nauczyłam się nie przywiązywać do rzeczy. Teraz bardzo dużo rzeczy znajduję w internecie.

Jak ich szukasz?

Słucham muzyki prawie cały czas. Podczas pracy, w domu, na ulicy. Lubię internetowe radia, które puszczają stare i nieznane piosenki. Kiedy podróżuję, staram się poznawać muzykę miejsc, do których trafiam. Czasem znajomi z różnych krajów podrzucają mi ciekawe piosenki. Teraz jednak jestem bardziej skupiona na własnych piosenkach, ale mój repertuar zaginionych perełek i klasyków cały czas rośnie.

Porozumiewasz się w tych wszystkich językach?

W większości wypadków nie, po prostu śpiewam. Staram się dowiedzieć, o czym jest piosenka i pytam znajomych, czy dobrze wymawiam słowa. Znam podstawy polskiego, niemieckiego i serbskiego, ale nie powiedziałabym, że się w nich swobodnie porozumiewam. Raczej umiem tylko zapowiadać piosenki na koncertach.

Dlaczego przyjechałaś mieszkać do Polski?

To było bardzo dawno temu. Zgłosiłam się do Europejskiego wolontariatu, mając 19 lat. Chciałam mieszkać za granicą. Jednocześnie nie chciałam jechać gdzieś blisko, do Hiszpanii, Włoch czy Francji, jak większość moich znajomych. Sprawdziłam, jakie programy oferują Polska i Czechy i w Kłodzku znalazłam interesujący mnie program.

Jak się tam mieszkało?

Specjalnie szukałam małego miasta, chciałam odpocząć od Lizbony i poszerzyć swoje doświadczenie. Niestety, trafiłam na barierę językową, więc większość czasu spędzałam z innymi wolontariuszami.

Jednocześnie, dużo jeździłam po Polsce i okolicach. Bardzo mi się to podobało, bo z Portugalii wszędzie jest bardzo daleko. Tutaj co weekend wsiadałam w pociąg, by zobaczyć nowe miejsca.

Mieszkałaś także w Brazylii.

Tak, to było coś w rodzaju rezydencji artystycznej dwa lata temu. Na początku poleciałam do Sao Paulo, gdzie spotkałam wielu muzyków. Dwóch – basista i perkusista – zaproponowało mi wspólne granie, więc założyliśmy zespół. Potem zespół rozrósł się do pięciu osób, mieliśmy nawet vana, którym jeździliśmy na koncerty. A wszystko wydarzyło się bardzo szybko, w kilka tygodni miałam już cały zespół.

Dlaczego ukulele stało się twoim głównym instrumentem?

Uczyłam się kiedyś gry na pianinie, gram na gitarze, a ukulele jest dla mnie idealne, bo bardzo łatwo je zabrać wszędzie ze sobą. Na koncercie w Warszawie miałam tez banjolele, połączenie ukulele z banjo. Zaczynam też grać na syntezatorach, ale ich nie biorę w trasy, tylko pożyczam na miejscu.

Zaczęłaś pisać muzykę do filmów.

To prawda. Jestem nowa na tym polu. Na razie piszę muzykę do filmów tylko na zamówienie znajomych i do ich projektów.

Prawie cały czas jesteś w trasie, zjeździłaś prawie całą Europę, Ameryki. W jakich dziwnych miejscach zdarzało Ci się grać?

(śmiech) Grałam w wielu dziwnych miejscach. Jednak, jak się zastanowić, to najczęściej dziwność sytuacji wynikała z tego, że nie pasowałam do tych miejsc. Kiedyś grałam w małej górskiej wiosce we Włoszech. Wszędzie było pełno dzieciaków, przyszli tez starsi mieszkańcy. Atmosfera była bardzo swobodna i przyjazna. Następnego dnia grałam w Wenecji, ale nikt nie powiedział mi, że na zamkniętej imprezie ELLE. Było zupełnie inaczej, wszyscy napuszeni, bardzo modni, a ja czułam się, jakbym występowała na weselu.

Innym razem byłam w trasie po Bałkanach, a musisz wiedzieć, że to jedyny region, gdzie mam własnego agenta, wszędzie indziej załatwiam sobie koncerty sama. Zorganizował mi koncert w małym miasteczku Seroki Breg. Na miejscu powiedzieli mi, że jestem pierwszą osobą spoza miasta, która tam gra!

Mieszkasz teraz w Porto, gdzie przeprowadzisz się następnym razem?

Dobrze mi w Porto, ale jak byłam w Polsce kilka tygodni temu, pomyślałam sobie, że czas na Warszawę (śmiech). Znam podstawy języka, słucham polskiej muzyki, interesuję się polskim kinem i sztuką. Tylko tym razem zamieszkam w dużym mieście (śmiech).

czwartek, 14 stycznia 2016

Paweł Szamburski - "Ceratitis capitata"



Paweł Szamburski, choć na scenie muzycznej jest obecny ponad piętnaście lat, współzakładał warszawskie wydawnictwo Lado ABC, gra w takich uznanych składach, jak Cukunft, kwartet klarnetowy Ircha, tworzy muzykę dla teatrów, filmów i słuchowisk, dopiero w tym roku zdecydował się na wydanie solowego materiału. Jest to album niezwykły.

Pięć utworów, dwa instrumenty (klarnet i klarnet basowy), cztery religie, jedna – chrześcijaństwo – występuje dwukrotnie. Warszawski muzyk sięgnął również do judaizmu, sufickiego islamu oraz bahaizmu. Ten ostatni prąd religijny jest najmłodszy, powstał w XIX-wiecznym Iranie i łączy w sobie elementy pozostałych trzech wyznań występujących na Ceratitis capitata (a także wyznań dharmicznych – hinduizmu i budddyzmu). Ta doktryna głosi jedność wszystkich religii i całej ludzkości. I ta informacja wydaje się być kluczem do odczytania debiutu Pawła Szamburskiego.

Osią wokół, której zbudowana jest Ceratitis capitata jest poszukiwanie wspólnych korzeni religii, wspólnych dla nich mistycznych doświadczeń i środków wyrazu. Dlatego w samym centrum albumu umieszczony został utwór odwołujący się do synkretycznego bahaizmu. To jednocześnie punkt kulminacyjny całości, w nim Szamburski gra najgłośniej, momentami przywodząc na myśl trąby obwieszczające Sąd Ostateczny. Natomiast klamrą spinającą solowe dzieło klarnecisty jest chrześcijaństwo. Zachodnie rozpoczyna je, a wschodnie wieńczy. Mimo dążenia do jedności, Paweł Szamburski z szacunkiem podchodzi to tych tradycji muzycznych. Każdy utwór jest autonomiczny, pełen cech charakterystycznych dla danej muzyki liturgicznej.

Ceratitis capitata jest przesiąknięta skupieniem i mistycyzmem. Dźwięki klarnetu wyłaniają się i nikną w ciszy, którą można traktować jako pełnoprawny instrument. Jej pojawienia się wyrywają z zasłuchania, ale i jednocześnie podkreślają piękno frazy wygrywanych na klarnecie. Istotne jest również miejsce nagrywania, kościół w podtarnowskich Błoniach. Akustyka świątyni potęguje wrażenie obcowania z muzyką natchnioną.

W czasach, gdy świat pędzi na złamanie karku, Ceratitis capitata ze swoim spokojem, refleksyjnym, czy wręcz medytacyjno-modlitewnym charakterem wydaje się zupełnie nie na miejscu. Jednak takie wyciszenie się, skupienie tylko na dźwiękach, odizolowanie się od nadmiaru innych bodźców jest potrzebne. To odskocznia od pędu, czas na zatrzymanie się. Przede wszystkim jest to album pełen piękna, którego nie warto marnować na podróż tramwajem.

tekst ukazał się pierwotnie na stronie iratemusic.com

Canailles - "Ronds-points"



Jeśli myślicie, że bluegrass i country to muzyka na wskroś związana ze Stanami Zjednoczonymi i tylko tam, na prerii, w Appalachach, i na spalonej słońcem ziemi Teksasu ma sens, to jesteście w błędzie. Tak, to muzyka do cna amerykańska, ale sporo dzieje się również na północ od 49 równoleżnika, w Kanadzie. Tam też są prerie, bezdroża, wielkie farmy, byli koloniści, byli kowboje. Jest więc i country, jest też bluegrass. Są też we francuskojęzycznym Quebecu, co już może wydawać się naprawdę dziwaczne. Tym bardziej, że całkiem nieźle to country po francusku wychodzi.

Z tej kolorowej sceny najbardziej wyróżniają się Canailles. Nie tylko dlatego, że jest ich ośmioro: trzy dziewczyny i pięciu chłopaków, ale przede wszystkim z powodu zawadiackiego wizerunku, jaki kreują również swoją muzyką. Na papierze wygląda to prosto. Trochę country, więcej korzennego bluegrassu, dużo akordeonu, mnóstwo banjo i trochę folkloru Cajunów (francuskich osadników wysiedlonych z kanadyjskiej Akadii na bagna Luizjany). Nic odkrywczego, ale też nic, co mogłoby zwiastować spektakularną wpadkę. Lub sukces. Jednak wystarczy włączyć ich drugi album Roinds-points, by usłyszeć, że z tej mieszanki wyciskają więcej niż maksimum. Jest tu punkowe podejście, niby niechlujne, chaotyczne, jakby nad tą ósemką nikt nie był w stanie zapanować. W połączeniu z brawurowymi (ale nie wirtuozerskimi) zagrywkami instrumentów, knajpianą atmosferą, chóralnymi zaśpiewami, nieposkromioną energią (jeśli tak brzmią, na płycie, to jak muszą wyglądać ich koncert, szaleństwo) daje to bardzo rozrywkową całość.

Canailles grają muzykę małych miasteczek. Idealną do tańca na dechach, ścieżkę dźwiękową do knajpianej rozróby. Piosenki szczerzą się niepełnym uzębieniem, błyskają tulipanami z butelek po burbonie. Chropawy głos Daphne Brisette robi wrażenie, jakby ta niepozorna dziewczyna była weteranką niejednej pijatyki. W kilku piosenkach zastępują ją Alice St-Jak i Erik Evans, też barowe wygi. Gdy zespół nie pędzi na złamanie karku, potrafi zagrać takiego bluesa, jakby całe życie siedzieli na bagnach Missisipi (Berceuses pour les plantes). Fromage, ponad dziesięciominutowy utwór chyba najlepiej oddaje ducha muzyki Kanadyjczyków. Jest tu i trans, echa indiańskich rytuałów, trochę psychodelii, ale i chwytliwa melodia. Najwięcej przebojowości ma Titanic, kandydat na najlepszą piosenkę roku. Istny samograj, płynie jak rwąca rzeka, banjo i mandolina grają tak, że mam ochotę rzucić wszystko i dołączyć do tego gangu.

Canailles na swoim najnowszym albumie nie pytają, czy się spodobają się słuchaczowi, do nikogo się nie przymilają. Albo się spodobają tacy, jacy są, albo nie. Tylko w tym drugim przypadku dostaniesz w zęby.

tekst ukazał się pierwotnie na stronie iratemusic.com

Paweł Bartnik – "bez tytułu"


Po latach grania w kIRku, jednym z najciekawszych polskich eksperymentalny zespołów, producent Paweł Bartnik postanowił podjąć się wyzwania stworzenia całkowicie własnej artystycznej wypowiedzi.

Ciężkie, przytłaczające bity, niemal fizyczna obecność muzyki, poczucie klaustrofobii i beznadziei – to znaki rozpoznawcze kIRka. Na nich również oparty jest solowy debiut lidera i założyciela zespołu. Jednak w przeciwieństwie do i kIRka , czy Mszy świętej w Altonie (innego projektu, w którym udział bierze Paweł), bez tytułu nie jest materiałem improwizowanym, ani instrumentalnym. Teksty, wypowiadane, skandowane, mruczone przez Pawła potęgują klaustrofobię. Zniekształcony, poszatkowany głos Bartnika w Mięsie budzi grozę, choć nie ma w nim ani krzty emocji, jest odczłowieczony, jakby sztuczny. Emocjami za to kipią Teodycea i Lejtmotyw, które są najintensywniejszymi fragmentami albumu. Bez tytułu jest zanurzone w techno, które trzyma utwory w ryzach, nie pozwala im się rozlać, wyjść poza ramy. Muzyka na bez tytułu to klasyczny „bad trip”, nieudana podróż po narkotykach albo ścieżka dźwiękowa do koszmaru rozgrywającego się w głowie schizofrenika. Co jest rzeczywistością, a co wytworem schorowanego umysłu?

Mam wrażenie, ze bez tytułu jest próbą poradzenia sobie z różnymi traumami, sam Bartnik przyznaje w notce wysyłanej razem z płytą, że w poprzedniej dekadzie przeżył za dużo. Jego debiut spełnia podobna rolę, co nagrania kIRka, szczególnie fenomenalna Zła krew – to swoiste katharsis, oczyszczenie się z negatywnych emocji poprzez wyrzucenie ich z siebie, jak w Teodycei, której podmiot liryczny fantazjuje na temat zbrodni. Innym razem, mówi o bezsensownej konieczności w Ananke. Zresztą te tytuły utworów są wiele mówiące. Teodycea, czyli rozważania, jak pogodzić istnienie Boga z istnieniem zła, a Ananke to grecka personifikacja konieczności, nieuchronnego przeznaczenia, przed którym nic nie ucieknie.

Piekło to ograny temat, ale też jedyny lejtmotyw, który potrafię zagrać na 1000 sposobów – mówi Bartnik w Lejtmotywie kończącym płytę. To jedno zdanie wyjaśnia cały album. Osiem wizji piekła, każda narkotyczna, schizofreniczna i równie przerażająca, ale jednak fascynująca. Jednocześnie bez tytułu to maska szaleńca, za którą kryje się Bartnik, by wyrzucić z siebie wszelkie traumy, by się z nimi rozliczyć i wreszcie zostawić za sobą.

tekst ukazał się pierwotnie na iratemusic.com

środa, 6 stycznia 2016

Słów składanie



Najpierw było słów składanie w Echu, potem Cincina, a teraz jest Andrew. Ta trzecia jaskółka przyniosła wiosnę.



W odwiecznym sporze po swojemu vs po ichniemu coraz mocniej przechylam się w stronę lokalności, czego dawałem niejednokrotnie wyraz. Jednocześnie nie mam przeciwko śpiewaniu po angielsku. To autonomiczna decyzja każdego artysty. O jej motywy pytałem Gosię Zielińską z Rycerzyków i Michała Bielę (w pierwszym numerze M/I). Oboje byli dość zgodni. Po angielsku łatwiej napisać dobrze brzmiący tekst, ładniej składa się wersy, a dużo samogłosek sprawia, że po prostu łatwiej go wyśpiewać niż szeleszczącą polszczyznę. Jest też element pożądania i marzenia o międzynarodowej rozpoznawalności. To wszystko prawda.

Jednak śpiewanie we własnym języku daje wolność wyrażania dokładnie tego, co się chce. Przykłady Sigur Rós czy Zaz pokazują, że można zrobić międzynarodową karierę, nie porzucając swojego języka. W zalewie angielszczyzny, inne języki jawią się jako wybawienie dla ucha, dowód na jeszcze istniejącą różnorodność. Każdy język ma swoją charakterystykę, własne brzmienie, wywołuje inne skojarzenia.

Tym bardziej cieszę się, że Andrew, jak i cała nadchodząca płyta Julii będzie zaśpiewana po polsku. Choć North Pole to nadal jej najlepsza piosenka. Mimo angielskiego.

wtorek, 5 stycznia 2016

2015:koncerty


W ubiegłym roku widziałem 140 koncertów, z czego dwadzieścia na dwóch festiwalach - Halfway w Białymstoku i Skrzyżowaniu Kultur w Warszawie. Nie tak dużo, jak kiedyś, ale nadal na tyle sporo, by mieć z czego wybierać. Zacząłem 8 stycznia w żoliborskiej Pracovni od koncertu dziewczyn z Kipikaszy, skończyłem 15 grudnia nagrywanym występem Dominika Strycharskiego w Pardon, To Tu (po raz kolejny najlepszy klub w Warszawie, a może i kraju). A z tego, co pomiędzy - 15 najlepszych. Podobnie, jak w przypadku najlepszych płyt w kolejności alfabetycznej (choć występ, który zrobił największe wrażenie było wybrać zaskakująco łatwo).

Afghan Whigs, 15 lutego, Basen
Deerhoof, 14 lutego, DZiK
William Fitzsimmons, 27 czerwca, Halfway Festival, Białystok (kilka słów więcej) (wywiad)
Foo Fighters, 9 listopada, Kraków Arena (kilka słów więcej)
A Hawk and a Hacksaw, 13 grudnia, Pardon To Tu (kilka słów więcej) (wywiad)
Kayhan Kalhor & Ali Bahrami Fard, 21 września, Skrzyżowanie Kultur (kilka słów więcej)
Konono n1, 10 lutego, Pardon, To Tu (kilka słów więcej)
Kristen, 25 czerwca, Plac Zabaw
Mark Lanegan, 18 lutego, Progresja
Owen Pallett, 22 kwietnia, Pardon, To Tu (kilka słów więcej o pierwszym z dwóch koncertów)
Sivan Perwer, 24 września, Skrzyżowanie Kultur (kilka słów więcej)
Pilokatabaza, 12 kwietnia, Dwa Osiem (kilka słów więcej)
Sharon Van Etten, 28 czerwca, Halfway Festival, Białystok (kilka słów więcej)
Waxahatchee, 7 czerwca, Gruener Salon, Berlin
Chelsea Wolfe, 10 listopada, Proxima

zdjęcia Sharon autorstwa Michała Hellera dla Halfway Festivalu

niedziela, 3 stycznia 2016

2015: płyty



20 mgnień zeszłego roku. Wybrać je było bardzo ciężko, bo to kolejny świetny rok (a w polskiej muzyce kolejny fantastyczny). Kolejność alfabetyczna.

Ryan Adams – 1989
Chłopcy kontra BasiaO (recenzja)
Dog Whistle – s/t (recenzja)
GraalCzarne 13
Colleen Green –  I Want to Grow Up
Julia Holter – Have You in My Wilderness
Hop Along –  Painted Shut
Kapela Brodów –  Muzikaim
Kendrick LamarTo Pimp a Butterfly
Les soeurs Boulay –  4488 de l'amour
Mbongwana Star –  From Kinshasa
Owiny Sigoma Band –  Nyanza (recenzja)
Raphael Rogiński – Plays John Coltrane and Langston Hughes. African Mystic Music
Rycerzyki –  s/t (wywiad)
Stara Rzeka – Zamknęły się oczy ziemi
T'ien Lai –  RHTHM
Trupa Trupa –  Headache (recenzja)
Waterstrider –  Nowhere Now (recenzja)
Waxahatchee –  Ivy Tripp (recenzja)
Złota Jesień –  Girl Nothing

Tytuły linkują do muzyki. Więcej najlepszych płyt z zeszłego roku tutaj.