sobota, 28 lutego 2015

Przeczesując Bandcamp #3

Niger, RPA, Portland.

Ola Kobak - Metanoia

O Oli Kobak mogliście usłyszeć i w mojej dawnej audycji, i przeczytać w Nowej Muzyce. Kiedyś  jako Fulka bawiła się folkiem, razem z mężem Jacobem Israelem eksplorowała ambientowe pejzaże pod nazwą A Hollow in the Land. A teraz pod własnym nazwiskiem tworzy elektroniczny, delikatny pop, zamyślony i rozmarzony. Ola tka swoje piosenki z elegancją i wysmakowaniem, ale stara się utrzymać ich prostotę, Osiem piosenek po prostu czaruje Szkoda tylko, że do Pretorii tak daleko. choć może Ola kiedyś odwiedzi kraj swoich przodków.



Omnivore - Rounds

Ten album podrzucił Marek Sawicki, specjalista od muzyki niepotrzebnej i popsutej. Pod tym pseudonimem - wszystkożerca - ukrywa się Glenna van Nastrand, artystka, jak podaje informacja na stronie Feeding Tube, obsesyjnie zainteresowana starymi technologiami telefonicznymi. Fakt, że swój album nagrała na telefon właśnie nie dziwi już tak bardzo. Specyficzne brzmienie głosu przetworzonego przez słuchawkę odrealnia piosenki. Zaśpiewane a capella. Omnivore towrzy warstwy nakładając na siebie kolejne zapętlone frazy. Z tego powodu wszystkie utwory mają taką samą strukturę. Powoduje to swoiste uczucie zapętlenia czasu, zmienia jego charakter z linearnego na cykliczny. Wszędzie jest początek i koniec.



Hama - Torodi

Kolejne odkrycie Chrisa Kirkleya. Sama historia poszukiwania Hamy jest wystarczającym powodem, żeby zainteresować się najnowszym wydawnictwem Sahel Sounds. Hama jest duchowym spadkobiercą Mamman Saniego. Podobnie sięga po tradycyjne melodie i przekłada je na język syntezatorów. Jednak w przeciwieństwie do Saniego, który sięgał do folkloru różnych grup etnicznych zamieszkujących Niger, młody muzyk ogranicza się tylko do Tuaregów. W tej wersji melodie są równie intrygujące, jak wtedy, gdy są wygrywane na gitarach czy wyśpiewywane. Plastikowe, sztuczne brzmienie keyboardu odrywa je od znanego kontekstu i pokazuje je z zupełnie nowej perspektywy.



Andy Islands - 1

Wracamy do RPA. Debiutancka EPka Andy'ego Islands przenosi na parkiety kapsztadzkich klubów. Młodziutki producent wyczarował 3 wciągające deep house'owe kawałki. Bez wokalu, ale dzieje się tu tyle, że jest on zupełnie niepotrzebny. Repetytywne, ale rozwijające się utwory hipnotyzuja i dosłownie zmuszają do tańca.

środa, 11 lutego 2015

Ulice Kinszasy



Jeśli poniedziałkowy występ Konono no 1 można uznać za bardzo udany, wtorkowy był po prostu genialny. Pozornie nic się nie zmieniło, grali prawie dokładnie to samo, co dzień wcześniej, ale nie tak samo, W poniedziałek muzycy wydawali się wycofani, zmęczeni, ale i tak udało im się poderwać publiczność do tańca. Dzień później, wypoczęci i wreszcie uśmiechnięci już od początku mieli w sobie więcej energii. Transowe partie wygrywane na likembach hipnotyzowały ze zdwojoną siłą. Mniej było przerw, najdłuższy utwór trwał ponad 25 minut. Było też jeszcze goręcej, duszniej i głośniej, jeszcze bliżej rozgrzanych ulic Kinszasy. Muzycy pozwalali sobie na żarty i drobne psikusy, widać było, że są po prostu wyluzowani i zadowoleni z grania. Największą różnicą między tymi dwoma koncertami było, że we wtorek w stu procentach oddali się muzyce, zatopili się w niej, zabierając ze sobą (początkowo dość oporną) publiczność. Pod koniec tańczyli wszyscy, uczestnicząc w quasi-rytuale, liczył się tylko moment obecny, nie istniała przyszłość ani przeszłość, wszystko było wieczną teraźniejszością.

To nie tylko wrażenie z koncertu, muzyka Konono sama w sobie jest zawieszona w bezczasowości. Od czterdziestu lat nic się nie zmieniła, mimo upływu czasu, zmieniających się muzyków i nowych doświadczeń. Pierwsze dostępne nagranie zespołu na kompilacji wydanej przez Ocorę w 1978 roku, Zaire, musiques urbaines a Kinshasa, brzmi prawie dokładnie tak samo jak ich koncerty w Pardon, To Tu.


niedziela, 8 lutego 2015

Melancholijne lato



Prawie dokładnie rok temu zachwycałem się debiutancką czwórką Yumi Zouma i jego atmosferą wypłowiałego lata, pełnego spranych kolorów i melancholii. Na marzec Nowozelandczycy zapowiadają drugą dziesięciocalówkę z pięcioma piosenkami. Dwa udostępnione fragmenty są kontynuacją tego, co Yumi Zouma grali wcześniej. Nie są może tak błyskotliwe, jak Riquelme czy A Long Walk Home for Parted Lovers, ale można się spodziewać, że EP II ugruntuje ich status jako jednej z nadziei indie popu. Na pewno nie zrobią tego ich koncerty, bo to, co można zobaczyć choćby tutaj, sprawiło że trochę straciłem wiarę w ten zespół. Nie o tym jednak chciałem pisać.

Bardzo podobną do Yumi Zouma, jeśli chodzi o atmosferę, płytę nagrał Olivier Heim, ciągle najbardziej znany jako były gitarzysta tres.b. Po dwóch folkowych epkach zwrócił się w stronę zachodzącego słońca, ciepłego letniego brzmienia i Kalifornii.Brzmienie A Different Life klei się prawie tak bardzo, jak rozpalone teksańskim słońcem Egyptian Wrinkle Boy Friend (które zmieniły ostatnio nazwę na Veil Divide). Jednak to nie jest muzyka na martwe godziny południa, lecz wieczorny surfing, gdy upał trochę zelżeje. O cieple i melancholii rozmawiałem z Olivierem w środku polskiej zimy.

środa, 4 lutego 2015

Warszawska Orkiestra Rozrywkowa (i Gaba Kulka) gra Brazilian Octopus (i okolice)



Środowisko Lado ABC znane jest z uwielbienia do muzyki brazylijskiej. Widać to nie tylko w nazwie wytwórni - lado to po portugalsku strona - ale i w twórczości Mitch & Mitch czy wspólnych koncertach ze Zbigniewem Wodeckim, kończące się klasykiem Jorge Bena. Tym razem sięgnęli po album Brazilian Octopus, który stał się osią wczorajszego występu ciągle zmieniającej skład Warszawskiej Orkiestry Rozrywkowej w TR Warszawa.

Brazilian Octopus była krótko działającą supergrupą, zmontowaną z muzyków z różnych środowisk na zamówienie potentata branży tekstylnej. Efektem tego zamówienia jest album z 1969 roku wypełniony charakterystycznymi dla muzyki brazylijskiej, wysmakowanymi melodiami. Ładny, ale bardzo poprawny. Nic dziwnego, że WOR nie ograniczyła się do odegrania utworów, lecz muzycy pod wodzą Macia Morettiego postanowili je trochę "popsuć". Pojawili się na scenie ubrani w stroje naśladujące epokę - kolorowe koszule, wzorzyste krawaty - i się zaczęło. Perkusja co i rusz wychodziła z tempa, Macio dokładał dodatkowe uderzenia, Piotr Zabrodzki za elektrycznym pianinem podśpiewywał, na chwilę na scenę wskoczył Marcin Masecki i zagrał solówkę na keytarze, piosenki kończyły się w niespodziewanych momentach, albo były przedłużane, zdarzały się niespodziewane przerwy, muzycy wplatali w utwory inne melodie. Nigdy jednak nie przekroczyli granicy dekonstrukcji - to nadal były przede wszystkim bardzo ładne piosenki. Żarty bawiły nie tylko publiczność, dawno nie widziałem tak roześmianych muzyków. W kilku piosenkach, już spoza płyty, zaśpiewała Gabriela Kulka, wnosząc urozmaicenie do instrumentalnej formuły. Jak zawsze świetna, z gracją "masakrowała" język portugalski.

To był świetny koncert, nie tylko dlatego, że przypomniał nieznany w Polsce klasyk, ale przede wszystkim dlatego, że był prezentacją czystej miłości do muzyki. Warszawska Orkiestra Rozrywkowa grała już Becka, grała Brazylię, ciekawe, co będzie następne.