Jaki był ten 2020 rok – wszyscy
wiemy, nie ma się co rozpisywać. Zamknięty przez większość roku
w domu słuchałem jeszcze więcej muzyki niż w 2019 i to chyba
jedyna zaleta tego pandemicznego roku, który na szczęście już się
skończył. A skoro się skończył, to czas na podsumowanie.
Dwa, trzy, cztery, pięć
Najlepiej ten rok udało się opisać
Nicolasowi Jaarowi. Każda z jego trzech tegorocznych płyt prawie na
bieżąco komentowała (nie tylko) pandemiczną rzeczywistość. Od
2017-2019 Against All Logic w
styczniu przez marcowe Cenizas
po lipcowe opus magnum, Telas.
Choć powstawały prawie jednocześnie, na przestrzeni kilku ostatnich lat, to nie mogły ukazać się w lepszym momencie i lepszej kolejności. Wyzwolone z piosenkowej formy Telas,
wielowątkowe, futurystyczne i archaiczne, tradycyjne i
eksperymentalne to nie tylko jego najlepsza płyta, ale tez najlepsze
podsumowanie tego roku, w którym nic nie było pewne.
Nie
tylko Jaar w 2020 wydał więcej niż jeden album. Aż cztery –
Wacław Zimpel. O pierwszym z nich pisałem na początku roku w Dwutygodniku. Dwie natomiast nagrała Taylor Swift, bo plany na trasy
koncertowe w ubiegłym roku wszystkim spektakularnie się posypały.
O ile Folklore to miłe
odświeżenie jej stylu, ale nie tak odważne, jak chcieliby
niektórzy (bo przecież to indie folk rodem ze Starbucksa), to
Evermore jest zupełnie
niepotrzebne i po prostu nudne.
Koncerty przychodzą
do człowieka
No właśnie,
koncertów w 2020 nie było. Mnie udało się pójść na jeden –
dzień przed Walentynkami w Brukseli zobaczyłem Carly Rae Jepsen. A
zaraz potem koncerty na stałe przeniosły się do internetu. Było ich tyle, ze już w marcu czułem się nimi przytłoczony, czego dawałem świadectwo w Dwutygodniku. Regularnie za to oglądałem
partyzanckie relacje z berlińskiego gniazdka Marcina Maseckiego –
od kompozytorów z XVIII wieku po wczesną muzykę rozrywkową., ale
już jego profesjonalne nagrania w przestrzeniach Pałacu Kultury nie
przekonały mnie. Artystom do mieszkań zaglądałem również
podczas hiszpańskiego Cuarentena Fest i odkryłem dwójkę, która
towarzyszyła mi przez całą wiosnę – Calizę i Evripidisa Sabatisa. Pod koniec roku zmierzyłem się z ogromem festiwalu Nyege Nyege – w planach mieli i przejmowanie lokalnej telewizji, sety z
Berlina i Kairu, koncerty na brzegu Nilu, miast, targów, do tego
minidokumenty przedstawiające lokalne wschodnioafrykańskie style i
sceny. Uganda nigdy nie była (i nie będzie) tak blisko.
Jedni
artyści w pandemii nagrywali, inni przygotowywali płyty koncertowe,
by dać chociaż taką namiastkę występów na żywo. Japandroids
cofnęli się do koncertu w jednej z najważniejszych kanadyjskich
sal, Arctic Monkeys – brytyjskich ze swoich ostatnich tras. Dlatego
Massey Fucking Hall
porywa, a Live at the Royal Albert Hall
nudzi okrutnie. Bombino wypuścił zapis koncertu w Amsterdamie z listopada 2019 i co ja mogę napisać, gdy nie boli go ząb – jak
na Globaltice – gra jak nikt inny, o taki gitarowy blask walczyłem.
Juana Molina jeszcze w marcu 2020 zagrała na meksykańskim festiwaluNRML i tenże koncert ukazał się latem w Crammed Discs.
Bezkonkurencyjny
w zeszłorocznych płytach koncertowych i pod każdym innym względem
był libański duet Praed, który nakładem berlińskiej oficyny
Morphine Records wydał potrójny album Live in Sharjah,
zapis specjalnego występu w kulturalnej stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Rozrośli się do 13 osób i jako Praed
Orchestra zreinterpretowali własną twórczość (będącą z kolei
autorskim podejściem do egipskiego shaabi). 100 minut muzyki,
najlepszy wstęp do arabskiej alternatywy. Troszkę więcej pisałem
o niej w podsumowaniu dla RCKL, a Kuba Knera w tym samym miejscu jeszcze więcej i zgadzam się z każdym jego słowem. Live
in Sharjah to idealne
zwieńczenie roku, w którym to koncerty przychodziły do domu.
Modernizacje
Tak
nazywa się seria wydawnicza 1000Hz, którą w styczniu
zapoczątkowały kompilacje Dubin i Katawa Singers, wykonawców,
którzy bardzo lokalną muzykę wprowadzali w nowoczesność. O tych
pierwszych napisałem spory tekst dla Czasu Kultury,
o tych drugich mówiłem w audycji. Nie tylko z tego powodu moją osobowością roku w podsumowaniu RCKL obwołałem Piotra Cichockiego
z tej inicjatywy – to po prostu był rok 1000Hz, każda nowa
pozycja była strzałem w środek tarczy. Czy były to wymykające
się wszelakim klasyfikacjom piosenki WILD/LIFE i Andy'ego One czy
bardzo surowe, wręcz etnograficzne nagrania vimbuzy grupy Doctor Kanuski i Kukayi.
W tym
samym obszarze – między tradycją a nowoczesnością – od lat
porusza się Raul Refree, który na początku roku razem z Liną wydał niezwykle interesujące i obrazoburcze interpretacje fado Amalii Rodrigues, a w marcu ukazał się wyprodukowany przez niego trzeci album Cocanhi, (wtedy jeszcze) tria wskrzeszającego i modernizującego oksytańskie polifoniczne piosenki. Do tego jeszcze
nagrał wspólny album z Lee Ranaldo, wyprodukował kilka piosenek na
nominowany do Grammy album Ricky'ego Martina, ładną i ciekawą EP
Anaju i wreszcie wrócił do współpracy z La M.O.D.A., herosami
hiszpańskiej alternatywy spoglądającej z czułością na tradycję.
Nieprzypadkowo to od niego zacząłem swój tekst o flamenco
heterodoxo towarzyszący pracom
Raula Cantizano i duetu Voluble dla Instytutu Cervantesa.
Wiem,
że się powtarzam, ale nie ma dla mnie od kilku lat ważniejszego
nurtu niż modernizowanie, nadawanie tradycji nowych kontekstów i
wykorzystywania jej do tworzenia całkowicie współczesnych,
autonomicznych wypowiedzi. Często bywa tak, że muzycy zmierzają do
niej okrężną drogą, jak Jrpjej, którzy do muzyki czerkieskiej trafili z niezalu, eksperymentów i punka. Kapela ze Wsi Warszawa zabrała się za muzykę Urzecza, mikroregionu, który wdzierał się w Warszawę wzdłuż brzegów Wisły. Z wodą związana jest trzecia płyta Sutari. Z dziedzictwem (i brzemieniem) własnej prababki zmierzyła się Siti Muharam, a jej podbity jazzem i delikatną elektroniką taarab to jedno z najbardziej pozytywnych zaskoczeń minionego roku. Zaskoczeniem nie było, że Meridian Brothers zaskoczyli i tym razem zabawili się cumbią w iście zappowski sposób. Nihiloxica ponownie fascynująco ożenili elektronikę z korzennymi, szamanistycznymi rytmami z Afryki Wschodniej, a Groupe RTD w wielkim stylu przypomnieli jedno z moich ukochanych zjawisk –afrykańskie orkiestry rządowe, w tym wypadku państwowego radia i telewizji w Dżibuti. Marion Cousin po raz drugi zabrała się za muzykę hiszpańską – tym razem z Estremadury z towarzyszeniem eksperymentalnego duetu Kaumwald. Bardzo klasyczne interpretacje
klasycznej muzyki perskiej (ale też nie do końca, bo w składzie
mają violę da gamba), które trafiły na Persienne d'Iran
żeńskiego kwintetu Atine był moim odkryciem końcówki roku. Evritki Zygia muzykę Tracji wzbogaca o syntezatory i robi to w bardzo psychodeliczny sposób.
W stronę słońca
Pierwsze zamkniecie
spędziłem między innymi z czwartą płytą balearskiego zespołu
Da Souza – idealnie wakacyjnym indie popem, skrzącym się barwami i językami wybrzeży Morza Śródziemnego. Dalej wybrali się
autorzy mojej polskiej płyty roku, Tropical Soldiers in Paradise, którzy zahaczyli o Karaiby, Afrykę Zachodnią, Brazylię, a wszystko zespolili lepkim jak guma nadwiślańskim lipcem. Na brazylijską plażę skąpaną syntezatorowym słońcem wybrał się Kuba Ziołek, w tym samym kierunku, trochę bardziej na północ skierowała się Clea Vincent. Z zimnej Szwecji pod metaforyczne palmy wybrał się Daniel Ogren. W prawdziwe tropiki z Nowego Jorku wybrali się Asa Tone i na Jawie ożenili gamelan z ambientem i minimalem (wiadomo, że
nie pierwsi zresztą), a to połączenie okazało się wcale nie
takie tymczasowe, jak sugeruje tytuł. Songhoy Blues pokazali, że serce rocka bije na spalonym słońcem Sahelu.
Spojrzenie z
przeszłości
Jak
co roku dużo dobra działo się w reedycjach i archiwaliach. Żałuję,
że nie napisałem nic o Dotyku Renaty
Lewandowskiej, wydanym (bo przecież nie przypomnianym, to premiera,
choć nagrania mają ponad 40 lat) przez Astigmatic Records i The
Very Polish Cut Outs. Pocieszam się tym, ze bardzo ładnie zrobiłto Paweł Klimczak dla Dwutygodnika. Bongo Joe przypomnieli postać kaukaskiego króla gitary, Rustema Quliyeva oraz Pedro Limę, legendę z Sao Tome. Jednym z moich odkryć roku jest izraelski szał na
muzykę grecką sprzed pół wieku i przypomniany przez Fortuna
Records album Koko, marokańskiego żyda, który postanowił nauczyć się śpiewać i grać po grecku. Zostańmy na chwilę na Bliskim
Wschodzie – francuska oficyna WeWantSounds regularnie wznawia
arabskie klasyki – w zeszłym roku Marifti Feek
Fairuz i Oriental Music
egipskiego magika syntezatorów Omara El Sherei. Inni moi
ulubieni archiwiści, londyńczycy z Death Is Not the End wygrzebali
w 2020 fińskie robotnicze pieśni z Nowego Jorku oraz absolutniegenialną czwórkę Aziza Baloucha – postaci, która zasługuje na
własny film. Teoretyk i praktyk flamenco z Sinhu w dzisiejszym
Pakistanie, swoje dorosłe życie spędził między Gibraltarem a
Londynem, a jego zachwycali się wszyscy. Rok 2020 przyniósł też
reedycję Знаєш як? Розкажи
Svitlany Nianio i Oleksandra Jurczenki, avantfolkowej perełki z Ukrainy, bliskiej naszemu Księżycowi. Nie mogę również nie wspomnieć o
Aichy Maalema Mahmouda
Ghanii. Ten pięknie surowy i transowy album przypomniała oficyna
Hive Mind. Nie przegapcie go.
Girls to the Front
Przez
dobre kilka miesięcy 2020 byłem pewien, że moją płytą rok
będzie Saint Cloud
Waxahatchee, ale Jaar i Praed Orchestra! byli niczym z innej ligi.
Niemniej, powrót Katie Crutchfield do muzyki swojego dzieciństwa,
country, od którego uciekała przez prawie całą swoją muzyczną
karierę był bardziej niż udany. W jej indierockowe buty śmiało
wchodzi debiutująca Samia – tak pięknie smutnych piosenek, jakie
znalazły się na The Baby
nie pisze się łatwo. Pięknie smutne były również w tym roku
Frances Quinlan i Julia Marcell, z dwóch wersji językowych Skull
Echo wybieram polską.
Liraz wzywała irańskie kobiety do walki i oporu, modernizując przy okazji idiom przedrewolucyjnego perskiego popu, a Mentrix jedynie z kilkoma syntezatorami i bębnami obręczowymi nagrała swój własnymanifest. Mocne, feministyczne głosy przychodziły też z Afryki –
historia Star Feminine Band z Beninu to materiał na film (nastoletnie dziewczyny po lekcjach uczyły się grać na instrumentach, by nagrać ten album), Emel Mathlouthi oprócz nowych piosenek przygotowała covery swoich ukochanych utworów, francuski producent Rrobin razem z Les Mama du Congo nagrał poruszającą płytę,
Francuzi odegrali dużą rolę w debiucie Bab L'Buz, ale nie
przyćmili fenomenu Yousry Mansour. W ostatnich tygodniach roku zachwyciła mnie Yumi Ito i jej wysublimowane piosenki.
Inne pieśni
O
fenomenie Telas Jaara
pisałem wyżej, ale nie tylko on przekraczał granice. Piotr Kurek zrecyklingował samego siebie i z muzyki napisanej do trzech spektakli złożył intrygująca opowieść o trwaniu tradycji i przezwyciężaniu jej ograniczeń. Kenijski duet Duma nie ograniczał się niczym i nagrali album, o którym nie śniło się filozofom.
Raed Yassin (z Praed) sięgnął do nie swoich archiwów i zszył z nich muzykę na wskroś współczesną, ale zakorzenioną w tradycji, trochę w duchu Jerusalem in My Heart. Antonina Nowacka z Indonezji przywiozła pieśni bez słów, które później nagrała w Twierdzy Modlin i chyba nie było bardziej kojącej muzyki w 2020. No, może
się z nią równać Soundplaces
Deryi Turkana i Sokratisa Sinopoulosa. Dwóch wirtuozów tureckiej
kemenczy odbyło podróż ze Stambułu do Stambułu przez Grecję,
Morze Egejskie i Izmir. The Angstromers pomogli Chouk Bwa wynieść haitańską mizik rasin na orbitę okołoziemską, Ammar 808 podobny zabieg wykonał na muzyce z południa Indii. Lumpeks doładowali oberki i mazury freejazzową chropowatością, a SK.EIN zasłuchał się w Gdańsku i bazylice mariackiej. Kiev Office zaszyli się na Helu, spoglądali w morze i nagrali swoją najlepszą płytę.
Same
sztosy
2020
był zdecydowanie rokiem Astigmatic Records. Dwa świetne albumy
Błota (Kwiatostan
podoba mi się odrobinę bardziej niż Erozje),
EABS reinterpretujący muzykę Sun Ra, zaskakujący Bennelux i
wreszcie genialny Dotyk.
Nauczyłem się ufać im w ciemno, tak, jak i moim ulubionym
Szwajcarom z Les Disques Bongo Joe, ale oni w zeszłym roku postawili
bardziej na single niż albumy. O moim entuzjastycznym stosunku do
1000Hz już wiecie, w ciemno ufam też Jankowi i Paulinie z Mondoj, a
Coastline Northern Cuts osładzają ból po stracie Lado ABC i
Instant Classic.
Na
ulicy
To
był także rok protestów na całym świecie. Black Lives Matter w
USA, protesty przeciwko brutalności policji we Francji, w Polsce
również było gorąco, szczególnie jesienią. Chyba pierwszy raz
za mojej pamięci masowe protesty w Polsce miały swoją wyrazistą
muzykę. Do tej pory nie rozumiem, jak jednym z hymnów protestów
stały się Call
on Me
i jej przeróbka przez Cypisa, którego twórczość raczej nie
kojarzy się z postulatami Strajku Kobiet. Na szczęście lepszych
protest songów nie brakowało – o nich pisałem w Czasie
Kultury
w listopadzie.
Nowy
monopol?
Nie
było dalekich wojaży, nie było koncertów i festiwalu, więc
kupowałem w 2020 więcej muzyki niż zazwyczaj. Przede wszystkim na
Bandcampie, który od lat jest platformą pierwszego wyboru dla
niezależnych artystów i wydawnictw, a teraz, w pandemii, jeszcze
wzmocnił swoją pozycję. Również dzięki wprowadzeniu
Bandcampowych piątków – przez większość pierwszych piątków
miesiąca serwis rezygnował ze swojej prowizji, by wspomóc
pozbawionych źródeł dochodów muzyków. Przez prawie cały rok
robiłem swoje przewodniki po specjalnych wydaniach i zapowiedziach premier na #bandcampfriday i będę je kontynuował w tym roku, tak
długo, jak będzie trwała ta akcja. Jej skuteczność podważa
Piotr Tkacz w najnowszym Glissando poświęconym internetowi (i ja
się z nim do pewnego stopnia zgadzam. Rozmowy, którą z Emilią Stachowską, Piotrem i mną przeprowadziła Wiola Żochowska możecie posłuchać w archiwum audycji Radia Kapitał). Do tego samego numeru
napisałem tekst o internetowych archiwach, o tym, co się dzieje z muzyką w internecie i o poprzednich platformach, które był na
dobrej drodze do zmonopolizowania obiegów muzyki (tak przecież
działa internetowy kapitalizm, zwycięzca może być tylko jeden) i
co się z nimi stało.
I to chyba na tyle. Wszystkie moje ulubione płyty 2020 znajdziecie tutaj.