W swoim życiu pisałem do różnych miejsc, wiele z nich już nie istnieje i nie pozostał po nich żaden ślad w internecie. Część z tych "zaginionych" tekstów co jakiś czas przypominam na blogu w niezmienionej formie. Zmarł Mark Lanegan, nie przesadzę, że to jeden z najważniejszych dla mnie muzyków. W 2012, gdy wydawał pierwszy solowy album po ośmiu latach przerwy (ale nie braku aktywności) i ruszał w trasę, która obejmowała też Polskę, udało mi się z nim porozmawiać. Telefonicznie, Mark był na spacerze z psem w Los Angeles, ja siedziałem w Warszawie i straszliwie się stresowałem. Mark Lanegan bardzo się zmienia. Kiedyś nieuchwytny, dziś chętniej udziela wywiadów. Przywiązany do analogowej epoki, ale nie stara się patrzeć w przeszłość. Jedno tylko zostaje takie samo. Fantastyczna muzyka i miłość do koszykówki.
Nadal nagrywasz dema na kasety, po tym, jak całe twoje archiwum rozmagnetyzowało się?
Tak, nadal (śmiech). Staram się jednak coraz częściej korzystać z cyfrowych urządzeń. Mam nadzieję, że twarde dyski trudniej zniszczyć.
Czy przejście z epoki analogowej do cyfrowej było dla Ciebie trudne?
Potrzebowałem na to sporo czasu. Mam sprzęt nagrywający na laptopie, ostatnio nawet skorzystałem z niego po raz pierwszy, więc powoli przestawiam się na nowoczesność (śmiech).
Lubisz pracować z Pro Tools?
Gdy Pro Tools wchodziły do muzyki w latach 90., byłem bardzo sceptyczny. Wydawało mi się, że zabiją duszę muzyki, że brzmią okropnie, ale zmieniłem swoje podejście. To bardzo wygodne i szybkie narzędzie. Dałem się uwieść tej wygodzie i własnemu lenistwu.
Wróciłbyś do analogowej metody nagrywania?
Zaczynam nagrywać kolejny album w styczniu. To będzie kontynuacja “I’ll Take Care of You”, płyty z coverami, którą nagrałem w Seattle pod koniec lat 90. Będę pracował z tymi samymi ludźmi i pewnie z użyciem tej samej, analogowej techniki.
Możesz zdradzić, jakie piosenki będziesz chciał na niej umieścić?
Jeszcze nie wiem, nie zacząłem nagrywać płyty, ale od razu, jak będę wiedział, dam Ci znać (śmiech).
Co znajdzie się na Twojej kompilacji, która jest w przygotowaniu?
Moja kompilacja będzie składać się z dwóch płyt. Pierwsza będzie zawierać już wydane piosenki, a druga nieznane dema, piosenki, które nie trafiły na płyty. Wyda ją wytwórnia z Seattle, Light in the Attic, która zajmuje się takimi wydawnictwami.
Po ośmiu latach przerwy wróciłeś do solowej twórczości.
Nigdy nie planowałem, że minie osiem lat, zanim nagram kolejny album Marka Lanegana. Zaangażowałem się w liczne projekty, album, występy gościnne, trasy koncertowe i zanim się zorientowałem minęło tyle czasu. Teraz nagrywam solowe płyty. Bardzo mi się to podoba, ale mam taki stosunek, do wszystkiego, co robię, a co jest powiązane z muzyką. Chcę nagrywać kolejne płyty Mark Lanegan Band, ale i współpracować z innymi zespołami, artystami.
Zaczęliście już z Gregiem kolejny album Gutter Twins?
Nie, jeszcze niczego nie zaczęliśmy. Nasz plan wygląda tak, że ja wydaję kolejną solową płytę, Greg robi coś z Twilight Singers, czy czymkolwiek, w co będzie zaangażowany, a dopiero potem wracamy do Twins. Na pewno zrobimy kolejną płytę.
Masz już pomysły na piosenki dla Gutter Twins?
Mam jakieś pomysły, które pojawiają się tu i ówdzie, a potem krążą po mojej głowie, ale skoro jeszcze nie wiem, kiedy konkretnie zabierzemy się z Gregiem za kolejną płytę, nie wiem również, czy te szkice staną się moimi piosenkami, czy Gutter Twins.
Ten rok upłynął ci przede wszystkim na trasie koncertowej, jednak w jednym z wywiadów mówiłeś, że nie lubiłeś jeździć w trasy ze Screaming Trees. Coś się zmieniło?
Screaming Trees to był czas pełen konfliktów i zawirowań. Mieliśmy dużo napięć zarówno na płaszczyźnie artystycznej i osobistej, które niezwykle mnie męczyły. Po rozpadzie Trees, zacząłem grać z ludźmi, z którymi potrafiłem się dogadać, i które dzieliły ze mną wizję artystyczną, więc polubiłem trasy koncertowe. Jestem też dużo starszy niż wtedy, bardzo się zmieniłem, a z perspektywy czasu wiem, że przyczyną połowy osobistych konfliktów w Screaming Trees byłem ja. Po prostu dojrzałem. Zawsze lubiłem podróżować, zawsze kochałem śpiewać. Nie wiedziałem tylko, że nie będzie mi to sprawiał radości ze Screaming Trees.
Pojawiły się plotki o reaktywacji Mad Season.
Są nieprawdziwe. Mad Season wydają boks z ich jedyną płytą, “Above”, DVD z koncertem i chyba płytą koncertową. Będą też niewydane wcześniej piosenki. Do trzech z nich nagrałem wokale, ale muzyka pochodzi z końca lat 90. To taki bonus do tego boksu. To wszystko. Nie dołączam do Mad Season i z tego, co wiem, oni nie mają zamiaru się reaktywować. Jeśli już, to beze mnie.
Bardzo cenisz sobie prywatność, przez wiele lat byłeś nieuchwytny dla fanów, jednak ostatnio zawsze po koncertach podpisujesz płyty i rozmawiasz z wielbicielami, co się zmieniło w twoim podejściu?
Cóż, nie jestem tą samą osobą, co pod koniec lat 90. i na początku tego stulecia. Ani tą samą, co w latach 80. i 70. Bardzo doceniam ludzi, którzy kupują moje płyty, przychodzą na koncerty, szczególnie w tych nieciekawych czasach, gdy ludzie nie mają dużo pieniędzy. Jestem im za to niezwykle wdzięczny. To taka forma podziękowania. To też jest dobre dla mnie, zawsze byłem dość małomówny, więc teraz staram się poznawać nowych ludzi, rozmawiać z nimi. A jeśli to ich uszczęśliwia, to tym lepiej.
Jak Clippersi radzą sobie w grach przedsezonowych?
Całkiem nieźle, wczoraj wygrali z Lakersami, ale oni nie zagrali w najmocniejszym składzie. Zobaczymy, co przyniesie sezon.
Wejdą do playoffów?
Na pewno, w zeszłym roku odpadli w drugiej rundzie. Nie wiem, jak im pójdzie w tym roku, ale na pewno przynajmniej tak samo dobrze.
Nashenas – nieznany
w dari, jednym z urzędowych
języków Afganistanu. Tak kazał się zapowiadać Mohammad Sadiq
Fitrat, gdy wchodził na antenę kabulskiego radia. Bał się gniewu
ojca i pozostał przy tym przydomku, nawet wtedy, gdy został jedną
z gwiazd w swoim rodzinnym kraju. Teraz imprint Strut Records, United States of Asia wydał kompilacje radiowych nagrań Nashenassa, które ukazały się nakładem irańskiej oficyny. Jest to rzecz wybitna, a dlaczego tak jest, piszę w Radiowym Centrum Kultury Ludowej.
W swoim życiu pisałem do różnych miejsc, wiele z nich już nie istnieje i nie pozostał po nich żaden ślad w internecie. Część z tych "zaginionych" tekstów co jakiś czas przypominam na blogu w niezmienionej formie. W 2015 roku w Warszawie grali i Deerhoof (w DZiKu, w Walentynki) i Konono n1 (dwa razy w Pardon, To Tu). Cztery lata wcześniej grają razem na OFF Festivalu, a wcześniej zakładają Congotronics vs. Rockers, dziewiętnastoosobową supergrupę łączącą Konono, Kasai Allstars, Wildbirds & Peacedrums, Deerhoof, Juanę Molinę. Minęło od tamtego czasu 11 lat, ale wreszcie, pod koniec kwietnia, ukaże się zapis tamtych wyjątkowych koncertów. Tak się złożyło, że te siedem lat temu zrobiłem wywiad z Gregiem Saunierem, perkusistą Deerhoof (i wspaniałym rozmówcą) dla internetowego wydania M/I (RIP). Nie ma lepszego momentu, by przypomnieć tamtą rozmowę. Rozmawialiśmy też o Lado ABC, podróżach i po prostu życiu w zespole.
Dzisiaj i we wtorek w Warszawie
grają Konono n1. Możesz zdradzić co się stało z projektem
Congotronics vs Rockers, w który również był zaangażowany
Deerhoof?
Ciekawe, że o to pytasz. Na jednym
koncercie, w Polsce zresztą, zagrałem z Konono na bębnach. To
jedno z moich najlepszych muzycznych wspomnień, bo całe tamto lato
grałem z Konono w ramach Congotronics vs Rockers. Była to ciągła
walka. Wiesz, jak gram, prawda? Ciągle zmieniam tempo, wychodzę
przez szereg, gram cicho, a zaraz potem bardzo głośno, potrafię
zagrać coś nieprzewidywalnego. Za każdym razem, gdy z nimi
próbowałem, mówili mi „nie, nie możesz tak grać, bębny grają
w ten sposób. Nie przyśpieszaj, nie zwalniaj, graj ćwierćnuty”.
Zawsze, gdy zagrałem coś innego patrzyli na mnie z dezaprobatą.
Pewnie myślisz, że granie bez udziwnień jest prostsze. Nie dla
mnie. Dyscyplina sprawia, że gra mi się dużo ciężej.
Walczyliśmy ze sobą przez całe lato. Mijały miesiące, a my się
ciągle kłóciliśmy o to, co mogę grać. W sierpniu graliśmy tego
samego dnia na OFF Festivalu. Przyszli do mnie muzycy Konono i
zaproponowali mi, żebym zagrał cały koncert jako ich perkusista.
Byłem niesamowicie szczęśliwy i dumny. To było zwycięstwo naszej
muzycznej relacji.
Jeśli chodzi o Congotronics vs
Rockers, prawie każdy koncert został nagrany. I jeśli mówię
nagrany, chodzi mi o profesjonalne nagranie z konsolety. Każdy kanał
oddzielnie, a na scenie było 19 osób. Włożyłem ogrom pracy, by
je zmiksować. Album jest już gotowy, pracowałem nad nim rok.
Wysłałem maila do Crammed Discs (wydawcy serii Congotronics –
przyp. aut.), ale odpowiedzieli mi, że nie jest to właściwy czas,
bo właśnie wydawali Kasai Allstars i nie chcieli, by te albumy
sobie przeszkadzały. Od tego czasu minął prawie rok, więc kilka
dni temu napisałem do nich znowu. Każdy, kto słyszał ten album
uważa, że jest niewiarygodny, niezwykle taneczny i brzmi po prostu
świetnie. Niewielu ludzi słyszało nas na żywo i wie, jak to brzmiało. W
internecie można znaleźć jakieś nagrania w bardzo złej jakości,
ale to nie to.
Te koncerty były szalone, możesz
usłyszeć na nagraniu, jak gitarzysta wymiata albo jak perkusista
kreatywnie gra. I to wszystko na żywo! Tak bardzo chcę, by cały świat usłyszał te nagrania, że jest
mi wszystko jedno, czy ktoś to wrzuci za darmo do internetu.
Conogtronics vs Rockers nie było kolejnym, zwykłym worldbeatowym
projektem, wygładzonym miszmaszem gatunków. Nie, pełno było w tej
muzyce agresji i walki. Czułem się, jak w punkowym zespole.
Co było największym wyzwaniem w
tym projekcie?
Wszystko. Zacznijmy od języka.
Członkowie Konono no.1 słabo mówią po francusku, członkowie
Deerhoof – ani słowa. W ciągu tamtego lata nauczyłem się
porozumiewać po francusku na poziomie trzylatka, potrafiłem składać
najprostsze zdania, ale i tak ledwo mnie rozumieli.
Każdy cierpiał w tej sytuacji.
Kongijczycy nie znosili europejskiego jedzenia, więc każdy dzień
był dla nich trudny. Jednak najwięcej musiała znieść Juana
Molina, która zna perfekcyjnie angielski i francuski. Za każdym
razem, gdy ktoś chciał coś komuś powiedzieć, zwracał się do
Juany z prośbą o przetłumaczenie, a że przeważnie się
kłóciliśmy, było to bardzo stresujące dla Juany. Nikt nie dałby
sobie rady z taka ilością emocji.
Tak naprawdę, drugim takim wyzwaniem
dla członków Deerhoof, jest bycie w Deerhoof. Wytrzymaliśmy ze
sobą 20 lat. Co ciekawe, na początku mieliśmy podobne problemy, co
Congotronics vs Rockers. Gdy Satomi przyjechała do Stanów z
Japonii, jej angielski nie był najlepszy, ja nie mówiłem słowa po
japońsku. Z czasem nasza komunikacja bardzo się poprawiła, ale
język to nie wszystko. Zostają jeszcze różnice kulturowe, w
manierach, guście muzycznym, czy filozofii. Nie mogę trochę
uwierzyć, że ciągle gramy razem. Każdy z naszej czwórki jest
zupełnie inny. Wyobraź sobie teraz, że w Congotronics vs Rockers
było takich różnych osób 19. Jedne skryte, inne chcące być
liderem. Ciągle się ścieraliśmy, ale w taki sposób najlepiej się
uczy.
Kiedy grałem z Congotronics vs Rockers
i przez cały czas w Deerhoof, grając po całym świece – nigdy
bym nie przypuszczał, że kiedykolwiek zagramy koncert w Polsce, a
przyjeżdżamy tu już czwarty albo piąty raz – zastanawiałem
się, jak to możliwe, że George W. Bush został prezydentem mojego
kraju, a nigdy wcześniej nie był zagranicą! Myślę o wszystkim,
czego mnie nauczyły podróże po świecie, jak dzięki nim stałem
się inną osobą, jak zmieniły moje życie i fakt, że prezydentem
został człowiek, który nie wyjechał zagranicę, jest dla mnie
niepojęty. Ja jestem wielkim szczęściarzem, że miałem szansę
podróżować i pracować z muzykami z różnych światów.
Co najbardziej cię zdziwiło
podczas tych podróży?
Zawsze najdziwniejszymi rzeczami są
zupełnie normalne sprawy w miejsc, które odwiedzasz. Posłużę się
polskim przykładem. Kiedy graliśmy pierwszy raz w Polsce na OFF
Festival Clubie, siedzieliśmy na backstage'u i przyszedł promotor z
menu, pytając się, co chcemy zjeść. Byliśmy już w trasie jakiś
czas, wcześniej graliśmy we Francji. Tam posiłek składa się z
pięciu dań. Dostajesz trochę tego, trochę tamtego. Zapytałem się
promotora, jakiej wielkości są te porcje, ile mam zamówić. On na
to , że są spore, ale bez przesady, więc zamówiłem sałatkę i
makaron. I co? Dostałem dwa ogromne talerze, można było tym
nakarmić armię. Albo niedźwiedzia, który właśnie wybudził się
z hibernacji (śmiech). Na początku myśleliśmy, że to jakiś
żart, bo każdy z nas dostał ogromną porcję.
Drugą taką rzeczą, może nie do
końca dziwną jest to, że za każdym razem, gdy rozmawiam z ludźmi
po koncercie, wypytują mnie o zespoły z mojego miasta, Nowego
Jorku, a ja ich zupełnie nie znam. Gdziekolwiek nie pojedziemy,
każdy lepiej ode mnie orientuje się w amerykańskiej muzyce.
To prawda, że jesteś klasycznie
wykształconym muzykiem?
W pewnym sensie. W koledżu studiowałem
kompozycję, ale nigdy nie brałem lekcji gry na perkusji. Nikt w
zespole nie szkolił się w swoim instrumencie. To znaczy, John miał
chyba jedną lekcję gry na gitarze, Satomi nie grała wcześniej w
żadnym zespole, a Ed zna zapis nutowy, bo grał na organach, gdy był
dzieckiem. Jesteśmy dziwną mieszanką.
Dlaczego wybrałeś bębny?
Nie wiem. Grałem na werblu w szkolnej
orkiestrze dętej. Nie wiem, czemu wtedy wybrałem ten instrument.
Trochę mnie dziwi, ze podjąłem taką decyzję, będąc małym
dzieckiem. Dlaczego? Dlaczego bębny? Kiedy myślę o tym teraz, po
prostu bardzo lubię grać, bo w pewnym sensie pasują do mojej
osobowości. Uwielbiam, że grając na nich, można eksplodować.
Kocham ich brzmienie, po prostu do mnie pasują. To bardzo fizyczny
instrument, gra na nim jest niczym ćwiczenie fizyczne i jest
świetnym sposobem na konstruktywne spożytkowanie energii.
W jaki sposób fakt, że mieszkacie
w rożnych miastach wpływa na zespół?
Myślę, że ma bardzo dobry wpływ na
Deerhoof. Gdy mieszkaliśmy wszyscy w San Francisco, jeśli któreś
z nas miało pomysł muzyczny, przedstawiał go zespołowi. Teraz,
gdy mieszkamy w trzech różnych miastach, mamy projekty poboczne,
zespoły z innymi ludźmi. John i ja zajmujemy się produkcją płyt.
Każde z nas zaczęło grać z innymi ludźmi, ja zacząłem pisać
muzykę na klasyczne instrumenty, czego nie robiłem od koledżu.
Wszystko to sprawiło, że w Deerhoof jesteśmy znacznie bardziej
zrelaksowani, bo nie jest już jedynym wehikułem do wyrażania
siebie.
Kiedy się teraz spotykamy, czerpiemy z
naszej obecności dużo większą radość. To jedyny zespół, w
którym możemy się wyluzować. Znamy się tak dobrze, że potrafimy
sobie czytać w myślach. Nie ma już takiego ciśnienia, jak
wcześniej. Udało się nam przezwyciężyć kryzysy w naszej
relacji. Nie mogę doczekać się najbliższej trasy, stęskniłem
się za zespołem. Kocham grac z Deerhoof, na scenie łączy nas
specyficzna więź, potrafię odczytywać nawet najdrobniejsze
sygnały i odpowiednio na nie reagować, wiem, co Ed, John i Satomi
chcą przekazać. To jest niczym płynna konwersacja i muszę
przyznać, że stała się łatwiejsza, odkąd nie mieszkamy w jednym
mieście.
Powiedziałbym, że Deerhoof gra
popsuty pop. Czym jest muzyka
pop dla Ciebie?
Wiem,
o co chcesz zapytać, ale dla mnie pop to nie brzmienie, ale pop to
nie styl muzyczny, ani określone brzmienie. Nie sądzę, że gramy
popsuty pop. Jeśli
gramy jakikolwiek rodzaj popu, to jest to po prostu pop, ponieważ
dzisiejsza muzyka pop jest popsutym
wczorajszym popem. Pop jest bardzo innowacyjny. Poza jednym aspektem
– zawsze jest kapitalistyczny, chce się sprzedać, dotrzeć do
ludzi, którzy wydadzą pieniądze. To się w popie nie zmienia.
Brzmienie ciągle się zmienia i może być wszystkim. W północnej
Europie to metal często jest popem. Na drugim końcu jest muzyka
delikatna i akustyczna, która też może być popem. Szybkie
piosenki, wolne piosenki, skromne piosenki, przeprodukowane piosenki.
To wszystko jest pop. Pop zawsze stara się popsuć pop. Dlatego nie
nazwałbym naszej muzyki popsutym popem.
Lubicie
bawić się konwencją, zmieniać style. Lado ABC, polski wydawca La
Isla Bonita jest znany z tego
samego. Jak na siebie trafiliście i kto wpadł na pomysł wydania
nowej płyty Deerhoof u nich?
To mój pomysł,
ale nie wziął się znikąd. Znamy się z ludźmi z Lado ABC od
dłuższego czasu, szczególnie z Maciem Morettim. Macio gra wielu
zespołach, ale pierwszy raz zobaczyłem go, gdy grał z Baabą na
tym samym festiwalu w Sankt Petersburgu, co my. Byliśmy zupełnie
zszokowani, gdy zobaczyliśmy swoje zespoły. Obaj jesteśmy wysocy i
chudzi, ale ja jestem znaczniej przystojniejszy (śmiech). Mamy
prawie takie same zestawy perkusyjne – jeden cowbell, jeden kocioł,
jeden talerz. Gdy ich zobaczyłem na scenie, pomyślałem sobie –
kim jest ten gosć? Był jak mój zaginiony bliźniak. On miał
dokładnie takie samo odczucie, gdy zobaczył Deerhoof. Rozmawialiśmy
po koncercie. Następnie widziałem Baabę w belgijskim Kortrijk, na
festiwalu, na którym byliśmy kuratorami. Zaprosiliśmy Baabę i
zagrali najlepszy koncert festiwalu. Rok czy dwa lata później
graliśmy trasę po Stanach z innym zespołem Macia – LXMP. Zwykle
w dużych miastach koncerty wyglądają tak samo, publiczność
przychodzi i czeka na headlinera, nie zaprzątając sobie głowy
supportem. LXMP byli w ogóle nieznani w Stanach. W ogóle. Jednak,
gdy tylko zaczynali grać, ludzie dosłownie zbiegali pod scenę. Tak
było za każdym razem.
W
każdym razie, Macio co jakiś czas wysyła mi płyty Lado. Mają
niesamowity katalog. Nadal nie ogarniam, jak udaje im się wydawać
takie płyty w tak wypasiony sposób. CD z grubą, kolorową
książeczką? Żaden problem, a my w USA nie jesteśmy w stanie tak
wydać płyty Deerhoof. Skąd Lado bierze pieniądze na takie
wydania? Ze sprzedaży innych płyt? Kto je kupuje? A może po prostu
produkcja płyt w Polsce jest bardzo tania. Kiedy Macio wysłał mi
płytę pianisty grającego fugi Bacha na popsutym pianinie i nagrane
na dyktafon (Sztuka Fugi Marcina
Maseckiego) stwierdziłem, że to najlepsza wytwórnia we
wszechświecie.
Gdy
wpadliśmy na pomysł wydania La Isla Bonita w
różnych wytwórniach, Lado było moim pierwszym wyborem. Zresztą
to bardzo dobry pomysł wydać się w kilku małych labelach, bo one
zazwyczaj lepiej traktują swoich artystów.
Wiesz, że ten
pianista będzie otwierał wasz warszawski koncert?
Naprawdę? Nie
wiedziałem! Ale super. Słuchałem jeszcze jego interpretacji
Chopina, są fantastyczne!
Congotronics International Where's the one? wychodzi 29 kwietnia 2022 nakładem Crammed Discs.
Cztery dziewczyny, każda z innego kraju (było ich pięć, ale jedna odeszła przed wydaniem albumu). Połączyły je Londyn, cumbia, winyle, tequila i gitary.
Zacznijmy od przedstawienia dramatis personae. Serra Petale, gitarzystka i kompozytorka zdecydowanej większości piosenek pochodzi z zachodniej Australii, Agustina Ruiz, keytarzystka do Londynu przyleciała z Urugwaju, by zostać modelką, Josefine Johnsson jest rodowitą Szwedką, jedyna Brytyjka w składzie to perkusistka Nic Crawshaw. Ta, której już nie ma, Carolina Faruolo grała na gitarze i jest Argentynką. Można powiedzieć, że nieformalnym, dodatkowym członkiem zespołu jest Alex Kapranos (tak, ten z Franz Ferdinand), który nie tylko wyprodukował Let the Festivities Begin!, ale też na nim zagrał i jest współautorem części materiału.
Cumbia, choć bardzo ważna, jest tylko częścią wybuchowej mieszanki, jaką są Los Bitchos. Dziewczyny sięgają po oldskulowy surf rock, anatolijską psychodelię, greckie laiko, nieśmiało pojawiają się afropopowe wtręty, a wszystko to na solidnej podstawie tanecznego indie rocka. To muzyka skąpana słońcem, podlana kolorowymi drinkami, skrząca się pastelową psychodelią. Let the Festivities Begin! idealnie opisuje zawartość albumu. Nagrywana jeszcze w pandemii płyta jest zapowiedzią polockdownnowych imprez. Serra Petale napisała zestaw eklektycznych, ale spójnych, instrumentalnych piosenek. Krótkich, zwartych, lecz dających miejsce na swobodę i (ograniczone) solowe popisy. Brak wokalu w tym pomaga, główną rolę odgrywa gitara, która prowadzi narrację. Ten pomysł przyszedł jej do głowy podczas słuchania kompilacji z instrumentalna cumbią i peruwiańską chichą. Chciała tak samo opowiadać historie bez słów. We wkładce krótko opisuje swoje intencje i szkice opowieści. Od imprez w Montevideo przez filmy klasy B po grecką eskapadę upadłej celebrytki. Dziewczyny dużą rolę przywiązują do dalszych planów - klawisze i perkusjonalia, choć schowane w miksie, są czymś więcej niż tylko dodatkami. Każdy instrument jest w ciągłym dialogu z pozostałymi.
Los Bitchos to kolejny przykład tropikalnej psychodelii. Nie wiem, czy nie najbardziej globalnym. Łączą dekady, kontynenty i gatunki ze swadą i swobodą. Ich muzyka jest jak tętniąca życiem współczesna metropolia. Właściwie można powiedzieć, że są idealnymi przedstawicielkami tego zataczającego coraz szersze kręgi nurtu. Nurtu, który mógł narodzić się dopiero w XXI wieku, a u swoich podstaw ma nieograniczony dostęp do treści kultury, który przyniósł internet. Z jednej strony wzmocniło to na pewien czas dominację amerykańskiej popkultury, z drugiej, w tej hegemonii pojawiają się kolejne wyłomy. Mariusz Herma napisał o tym niedawno bardzo dobry tekst w Polityce. Oczywiście droga do pełnej równości jest jeszcze bardzo daleka, ale coraz odważniej popkultura nią kroczy. W muzyce Los Bitchos ta wielobiegunowość już jest.
Na dobre rozkręcił się 2022 rok, pojawiły się pierwsze warte uwagi nowości. Na nich skupiłem się w pierwszej części audycji, w drugiej natomiast przenieśliśmy się na Kaszuby.
1. Los Bitchos - Tropico 2. Şatellites - Seni Sen Olduğun İçin Sevdim 3. Şatellites - Yar Oi 4. El Khat - Djaja 5. Nashenas - Flower Had a Thorn 6. Kiev Office - Mjizë dvjema vjídama 7. Kiev Office - Povjôstka 8. Jakub Klemensiewicz, Dominik Kisiel - Rëbacczi smùtk
Każdy - mam nadzieję - ma w swoim życiu moment oświecenia. Dla Amita Chaudhuriego przyszedł on w Bombaju na dwudziestym piątym piętrze. Wtedy usłyszał Govinda Prasada Jaipurwale, nauczyciela śpiewu swojej matki i syna legendarnego Laxmana Japiurwalego. Chaudhuri miał szesnaście lat. Wcześniej chciał zostać indyjskim Neilem Youngiem, pisał własne piosenki w tym duchu. Jednak moment, gdy usłyszał głos Govindjiego (jak go nazywali bliscy) zaważył na jego dalszej ścieżce - postanowił zostać śpiewakiem wykonawcą khayali. I jest nim do dziś (choć nie tylko, to także uznany powieściopisarz, poeta, eseista i wykładowca).
Finding the Raga: An Improvisation on Indian Music to nie jest książka tylko o muzyce czy tylko o drodze autora. Zgodnie z podtytułem to improwizacja. I jak prawdziwa improwizacja meandrująca jak rzeka. Chaudhuri pisze o tym, czym dla niego jest muzyka, nie tylko indyjska. Wspomina swoje początki, wczesne, inspirowane Youngiem i Bitelsami piosenkami, Bombaj lat 70. i jego dźwięki. Opowiada o tym, jak nauczył się słuchać, tłumaczy czym są (i czym nie są) ragi, zgłębia historię klasycznej muzyki hindustańskiej, zderza ją z europejską klasyką, podkreśla podobieństwa i różnice. I przede wszystkim snuje historię swojego najdłuższego związku - z muzyką. Muzykę - za sprawą swoich nauczycieli - słyszy wszędzie, w dźwiękach dzwonów i nawoływaniach ulicznych sprzedawców rozpoznaje składowe rag.
Jeśli klasyczna muzyka europejska jest mimetyczna - jak symfonie Beethovena - to khayale są niczym modernistyczna, niereprezentatywna sztuka, abstrakcyjna jak język, co więcej mająca wiele wspólnego z futuryzmem. Chaudhuri zręcznie przeprowadza przez zawiłości indyjskiej terminologii, przystępnie tłumaczy, dlaczego muzyka hindustańska brzmi tak, a nie inaczej, z czego to wynika, kto był motorem zmian. Ani na chwilę nie traci lekkości wywodu. Jego porównania, metafory i zabiegi są celne i zrozumiałe. Sam wiem, jak pisanie o muzyce potrafi być zwodnicze i jak wiele wysiłku wymaga. U Chaudhuriego nawet najtrudniejsze zagadnienia (na przykład stosunek alaap do innych części ragi) są zrozumiałe dla laika.
Finding the Raga to książka o sztuce, życiu, medytacja nad twórcza natura ludzkością, refleksja nad jej źródłem, opowieść o radykalnej modernizacji i westernizacji indyjskiej klasy średniej. Wreszcie, to opowieść o życiu. Tylko tyle i aż tyle.