czwartek, 23 lutego 2012

Fared Shafinury - "Behind the Seas"


Bartek Chaciński na swoim blogu w ramach podsumowań ubiegłego roku wrzucił wpis ze swoimi pomyłkami. Trochę żartem skomentowałem, że ja to się myliłem przede wszystkim dając drugą szansę Annie Calvi. No i tydzień temu okazało się, że obdarzenie Brytyjki nadmiernym kredytem zaufania nie było moim największym zeszłorocznym błędem.

Tym zaniedbaniem (na szczęście nie do końca przeze mnie zawinionym) było przeoczenie debiutanckiej płyty Fareda Shafinury'ego, amerykańskiego Irańczyka. Shafinury jest klasycznie wykształconym  skrzypkiem i "setarzystą", dobrze więc obraca się w dwóch tradycjach muzycznych.

Pierwszy obraz, jaki pojawił się w mej głowie, gdy włączyłem Behind the Seas" była spalona słońcem ziemia. Żadnej, nawet najmniejszej chmurki,k żar okrutny lejący się z nieba, w oddali widać ośnieżone szczyty. Wokół ani jednej żywej duszy. Ta wszechobecna przestrzeń skojarzyła się od razu z jedną z moich ukochanych płyt, "The Golden Hour" Firewater. Tam też Zachód spotykał się ze Wschodem, tyle tylko, że tam Orient był jedynie (niezwykle ważnym) dodatkiem do "rockowej" całości. Fared, jak pisałem, jest człowiekiem dwóch kultur i swobodnie przemieszcza się między nimi, zszywając je w nową całość tak zgrabnie, że nie widać szwów. Europejski zestaw perkusyjny stawia obok setaru, śpiewa w farsi obok skrzypiec. Innym razem gitara współbrzmi ze swoim perskim kuzynem, a Rio Grande jest hołdem złożonym muzyce westernowej, zagranym na wschodnich instrumentach.

Mimo że niezwykle słoneczna, Behind the Seas nie jest płytą radosną. Wręcz przeciwnie. Smutek, a może lepiej napisać melancholia, tak charakterystyczna dla naszych wyobrażeń o Bliskim Wschodzie ogarnia wszystko. Wokalizy w The Skies Within Your Eyes przypominają trochę końcowe fragmenty ścieżki dźwiękowej do "Gladiatora". Debiut Shafinury'ego to też jedna z niewielu bardzo długich płyt, których słucham w całości i chcę jeszcze.

Gdybym poznał ją te dwa miesiące wcześniej w moim prywatnym rankingu zajęłaby miejsce między Agadez a Cervantine. Czyli drugie.


piątek, 10 lutego 2012

Znak jakości I

Myrra Rós, Owls of the Swamp, Sen Pszczoły, 9 II 2012


1. Zima znowu zaatakowała, więc Sen Pszczoły był pustawy. My się jednak zimy nie boimy, więc przyszliśmy. No dobrze, ja przyszedłem.

2. Zaczął  Pete Underlich, który wyglądał jak skrzyżowanie Eddiego Veddera z chłopakami z Mumford & Sons. I w sumie tak grał. Niby nic oryginalnego, kolejny chłopak z gitarą śpiewający smutne piosenki, ale było to ponadprzeciętnie urokliwe. Choć pochodzi z Australii, jego piosenki bardziej kojarzyły się z amerykańska prerią  niż jego rodzinnym buszem i kangurami. W dwóch piosenkach dołączyła do niego Myrra Rós, w kolejnych dwóch Phia, które swoimi glosami wprowadziły jeszcze więcej uroku do muzyki Owls of the Swamp (bo taki pseudonim przybrał Pete). Pomagały mu też w konferansjerce, bo jak sam przyznał, nie potrafi mówić z sensem i stroić gitary. Najbardziej podobała mi się historia piosenki o wodzie, którą Pete miał nagrać na charytatywną składankę i nic poza oklepanymi lub bardzo złymi pomysłami nie przychodziło mu do głowy, aż pewnego ranka piosenka sama się pojawiła. Na koniec zagrał "Long May You Run", ale nie Younga tylko swoje. To nie był moment na zaskakujące covery.

3. Takim momentem był występ Phii, rodaczki Pete'a. Nawet mieszkają w jednym mieście. Berlinie. Wcześniej w Melbourne. Poznali się miesiąc przed wyjazdem do Niemiec. Podczas trzydziestu minut w Śnie Pszczoły zagrała "Paper Planes" M.I.A. i hit polskiego internetu, czyli "Somebody That I Used to Know". Oba na kalimbę, "beatbox" i loopy, które nagrywała na żywo. M.I.A. wypadła świetnie, bardzo niewinnie, Gotye nie wiem, bo to był pierwszy raz, gdy słyszałem tę piosenkę. Nie ściemniam.

4. Budowanie piosenek z loopów nagrywanych podczas koncertu skojarzyło mi się trochę z KT Tunstall, z tym że Szkotka gra na gitarze, a nie kalimbie. Na ten afrykański instrument Phia trafiła trochę przypadkiem, ale od razu się w nim zakochała. Nic dziwnego, nietrudny do opanowanie, ale ile możliwości daje po podpięciu do efektów. Piosenki Austrlijki zarażały swoim optymizmem i ciepłem, które było wczoraj bardzo potrzebne.

5. I wreszcie przyszedł czas na Myrrę Rós. Co tu dużo pisać. Zaczarowała od samiutkiego początku. Można było się tego spodziewać, w końcu jest Islandką, a tam chyba każdy ma nieprzeciętny talent muzyczny. Piękne, magiczne piosenki na gitarę, bas i skromniutki zestaw perkusyjny (w informacji prasowej była wiolonczela, nie wiem, może dlatego, że bas też ma cztery struny) wystarczyły, by poczuć się w Reykjaviku, a nie w Warszawie. Zima przestała być tak straszna i mroźna.

6. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek zareaguję entuzjastycznie na piosenkę Bajmu, ale stało się to wczoraj. Na koniec koncertu Myrra przygotowała niespodziankę. Fragment "Myśli i słów". Oczywiście po polsku i jak na kilka dni nauki, wyszło jej to bardzo dobrze.. Chyba jeszcze bardziej zdziwił mnie fakt, że wszyscy śpiewali razem z nią.

7. Zostało jeszcze kilka koncertów na ich wspólnej trasie po Polsce, wybierzcie się, jak będą u was w mieście.

8. O fenomenie islandzkiej muzyki w Polsce postaram się kiedyś napisać.

środa, 8 lutego 2012

Rokędrol we krwi



Weźmy Foo Fighters, wyrzućmy Grohla, zamiast niego postawmy przed mikrofonem lekko nadgniłą Janis Joplin z odrobiną genów Perry'ego Farrella. Nakręćmy teledysk trochę w stylu początku lat zerowych, a trochę z ery grunge'u. I właśnie zdobyliśmy kolejnego fana.

Cloud Nothings - "Attack on Memory"



Lepiej już było.

Taki wniosek można wyciągnąć po przesłuchaniu trzeciej płyty Cloud Nothings. Kryzys, frustracja, niepewna przyszłość, czy może nawet jej brak, uciekająca młodość, poczucie marnowania życia. To wszystko trapi Dylana Baldiego oraz pewnie sporą część dwudziestolatków. Może jest to spowodowane kryzysem motywacji na studiach (w końcu piąty rok się męczę, każdy by miał kryzys), ale kiedy Baldi w „Wasted Days” śpiewa „All I know, my life’s not gonna change/ And I lived through all these wasted days \ Never thought that I’d end up this way \ And I know it’s gonna stay the same” a potem wchodzi refren (pod koniec tego dziewięciominutowego potwora jest świetna, krzyczana repryza tej frazy) „I thought I would be more than this”, wiem i czuję, że to o mnie. Żaden kawałek tak do mnie trafił od „Younger Us” Japandroids, który generalnie traktuje o tym, że kiedyś to hoho, byliśmy super, mogliśmy imprezować do białego rana i cały świat stał u naszych stóp, a teraz to już niekoniecznie. Czyli mniej więcej o tym samym, co „Wasted Days”, co czyni mnie strasznym frustratem, choć za takiego się nie uważam. Wręcz przeciwnie. No cóż, chyba mam zawyżoną samoocenę (która jest bardzo krucha – tak mi wyszło, jak robiłem sobie psychotest). Jednak jak to mawia Johnny Bravo, dość już o mnie, pomówmy o „Attack on Memory”.

Coś czuję, że przy dobrej promocji (i odpowiednim radio edicie) „Wasted Days” mogłoby być „Smells Like Teen Spirit”, choć więcej w nim post-hardcore’u czy nawet wczesnego emo (to wydarcie pod koniec). No właśnie mogłoby, ale czasy pokoleniowych hymnów chyba już dawno minęły. Może chociaż tym mitycznym Oburzonym się spodoba.

Niesamowite jest to, jak w ciągu roku Baldi się zmienił. Poprzednia płyta to po prostu blink-182 dla hipsterów. Choć na „Attack on Memory” melodii jest co niemiara, to słychać, że wydoroślał (i chyba rzuciła go dziewczyna). Był jednoosobowy projekt, teraz jest pełnoprawny zespół. Było lo-fi, jest Steve Albini. Gdyby jeszcze całość była taka, jak unwoundowe „No Future/No Past” i „Wasted Days”, to można by było im postawić pomnik, a tak musi im wystarczyć miejsce na liście rocznej. Nie chodzi o to, że poza nimi to dno i wodorosty, ale pozostałe sześć kawałków nie ma takiej siły oddziaływania. Przejście z „Wasted  Days” do „Fall In” jest jak szok termiczny przy zanurzeniu się w Wiśle. Dzisiaj. Zupełnie dwa inne oblicza zespołu, ale jedno i drugie świetne. Nie zamierzam hejtować tych piosenek, wręcz przeciwnie.

Trudno mi z tej szóstki wybrać jednego faworyta, bo ciągle mi się to zmienia. Jedno wiem na pewno, najsłabszym punktem „Attack on Memory” jest „No Sentiment”. Przekrzyczane, zbyt poszarpane i wybija z rytmu po instrumentalnym „Separation”. Baldi ciągle przeżywa swój kryzys wchodzenia w dorosłość („No one knows our plans for us / We won’t last long”) i robi to w towarzystwie świetnych melodii.

Wiem, że zabrzmi to patetycznie, pewnie na wyrost i prawdopodobnie za dwa lata będę się z tego śmiał, ale chyba znalazłem swoją własną Nirvanę (bo jednak JPNDRDS to trochę inna kategoria frustracji i niespełnienia), a „I thought I would be more than this” przemawia do dużo bardziej niż Cobainowe „I hate myself and I want to die”.