czwartek, 14 września 2023

Nazwij żałobę, pozwól jej zaśpiewać


Julie Byrne nie wydaje często nowej muzyki. Jej długogrający debiut Rooms with Walls and Windows z 2014 roku to tak naprawdę kompilacja dwóch wcześniejszych EPek. Na nich ambientowe plamy syntezatorów oplatają folkowe partie gitary akustycznej i głęboki, kojący głos Julie. Wydany trzy lata później Not Even Happiness przyniósł amerykańskiej pieśniarce stosunkowy rozgłos. W zasadzie Julie kontynuuje na nim obrany kierunek, ale częściej syntezatory zastępuje sekcja smyczkowa. To muzyka delikatna, przejmująca, zanurzona w amerykańskiej folkowej tradycji z poetyckimi tekstami (co nie powinno dziwić, Julie potrafi recytować wiersze ulubionych poetów z pamięci). Na The Greater Wings kazała czekać sześć lat.

Pewnie byłoby krócej, gdyby nie osobista tragedia. Zwykle małomówna w sprawach osobistych, Julie mówi otwarcie mówi o nagłej śmierci współpracownika, przyjaciela i partnera Erica Littmanna. Poznali się na SXSW w 2014 roku, Littmann pracował przy produkcji sesji wideo Julie. “Pokochałam go od razu” mówiła w tym roku Guardianowi. To Littmann stał za za konsoletą podczas nagrywania Not Even Happiness, to z nim pisała piosenki, to on towarzyszył jej na koncertach. 

Pierwsze piosenki powstały długo przed śmiercią Littmanna, jeszcze w 2018 roku. Potem pandemia, która złapała Julie w Kalifornii, to wtedy powstała większośc piosenek. Kiedy można już było podróżować, od razu poleciała do Littmanna, do Chicago, szlifować piosenki, które - w zmienionej formie - trafiły na The Greater Wings. Gdy zmarł, odłożyła je na półkę, nie mogła do nich wrócić, zbyt bolesne przywoływały wspomnienia. Dopiero (a może już?) pół roku po tragedii postanowiła dokończyć pracę nad piosenkami, z towarzyszeniem Aleksa Sommersa, producenta najbardziej znanego ze współpracy z muzykami islandzkimi - Sigur Rós, Pascal Pinon czy Sin Fang. Tę islandzką miękkość i baśniowość - pasującą do muzyki Byrne - Sommers wprowadził naturalnie, wzbogacił paletę brzmieniową. Pojawiające się wcześniej mrugnięcia w stronę Enyi i mistyczności jej muzyki najmocniej pojawiają się w Hope’s Return.

The Greater Wings jest zbiorem reminiscencji zwykłych “niezwykłych momentów”, jak śpiewa w utworze tytułowym. Od zawsze tak budowała teksty - poetyckie opisy w zasadzie banalnych wydarzeń, spaceru po lesie, życia w mieście, nocy w trasie. Jest w tych tekstach niezwykła uważność, dostrzeganie symboliki w każdym geście, każdym zdarzeniu. Czas, który Byrne spędziła z Littmannem to był święty czas, którego nie można zapomnieć. Można tylko do niego wracać.

W całości po śmierci Littmanna powstała tylko Death Is a Diamond, ale cień Erica pojawia się w każdej piosence, nie tylko dlatego, że zdążył zagrać na dziewięciu z nich. You are the family I chose - Jesteś moją wybraną rodziną śpiewa Julie łamiącym się głosem na tle delikatnych, przeplatających się arpeggiów syntezatorów i harfy. Czasem obecność Erica jest powidokiem ulotnej chwili, obrazem uchwyconym kątem oka, jak w Conversation Is a Flowstate. Czasem w centrum jest właśnie ten brak, jak w Portrait of a Clear Day. W zdecydowanie najbardziej filmowym Lightning Comes up From the Ground Littmann jest niczym siła przyrody, na tle narastających smyczków Byrne rozpamiętuje stratę, ale wydaje się z nią pogodzona. Bo przecież strata jest nieodłącznym towarzyszem życia - każdy początek ma w sobie jednocześnie koniec. W tym samym utworze padają najbardziej buntownicze słowa - Death to the old ways - ale zaraz dodaje, czym byłabym bez nich

Krytycy porównują The Greater Wings do Carrie & Lowell Sufjana Stevensa czy Skeleton Tree Nicka Cave’a, jednak to splątanie nadziei, pogodzenia, smutku i żałoby najbliższe jest Vulture Prince Arooj Aftab. W Summer Glass śpiewa I want to be whole to risk again, i choć Death Is a Diamond jest wyciskającym łzy pożegnaniem z możliwe, że najważniejszą osobą w życiu Julie, to życie się nie kończy. Zamiast popaść w czarną rozpacz, Julie wybiera odważne skierowanie się w stronę życia i światła. 


środa, 13 września 2023

W środku snów

Muzyka Wacława Zimpla na przestrzeni lat zmieniała się jak w kalejdoskopie, muzyk co i rusz wymyśla się na nowo. Jedno, co pozostaje niezmienne to jego fascynacja muzyką indyjską w wielu jej formach. Tą miłością zaraża teraz Sama Shackletona.

czwartek, 7 września 2023

Wieczna podróż

Jedna z teorii – ta najpopularniejsza – o pochodzeniu Indoeuropejczyków wskazuje na step pontyjski jako to miejsce, w którym narodził się przodek prawie wszystkich używanych w Europie języków. Raphael Rogiński nad Morzem Czarnym szuka korzeni swoich i uniwersalnych prawd.

Raphael zjeździł kraje położne w regionie Morza Czarnego wzdłuż i wszerz. Jego wybrzeże kolonizowali Grecy, po stepach jeździli Scytowie, Sarmaci, Hunowie, Madziarzy. Dziś na jego brzegach i okolicach mieszkają Tatarzy Krymscy, Ukraińcy, Turcy, Rumuni, Bułgarzy, Gruzini, Rosjanie, Abchazowie, Ormianie. Mozaika narodów, wierzeń i kultur. Kiedyś, gdy je już ujarzmili Grecy, nazwali je Gościnnym, ale od dwóch ostatnich lat znów stało się areną krwawej wojny.

Nie dlatego jednak Talà​n brzmi tak przejmująco. Wydaje mi się, że to album, na którym Rogiński mówi wreszcie o sobie bez żadnych protez – nie chowa się za Bachem, Purcellem, Coltrane’em, nie puszcza oka, grając chasydzki surf rock. Nie sięga po niguny, muzykę Żydów Jemeńskich. A jednocześnie to robi, tylko że niebezpośrednio, te wszystkie doświadczenia w nim siedzą. Tutaj jest sam, tylko z gitarą. Bardziej odsłonić się nie da.

Centrum czarnomorskiego świata dla Raphaela jest Odessa. Jest nim również dlatego, że to „brama do Azji”, a Rogiński coraz częściej patrzy i tam, w stronę Kaukazu i dalej, ciągnie go i na step i w irańskie góry. Odessa jest centrum, bo – jak wyznał Jankowi Błaszczakowi – czuje się w tym wielokulturowym i wieloetnicznym mieście, jak u siebie. Po prostu.

W tej wędrówce wokół Morza Czarnego i w głąb siebie, Raphael sięga też do dalekich geograficznie, ale bliskich sercu bluesa z Delty Missisipi i hipisowskiego rocka. Bartek Nowicki słyszy w Electronie niguny, ja nie mogę oprzeć się myśli, że Rogiński wplótł w niego króciutki cytat z Paint It, Black Stonesów; może nawet zrobił w ramach żartu, zabawy ze słuchaczem, o której wspomina Bartek Chaciński. Blues, ale już ten sahelski, afrykański pojawia się w Lyrze, która ma w sobie też coś kreteńskiego. Trudno uchwycić konkretne odniesienia, wszystkie odniesienia i fascynacje zlewają się w spójną opowieść.

To opowieść o wiecznej tułaczce, o czuciu się u siebie wszędzie i nigdzie, o niemożności znalezienia prawdziwego domu. To opowieść niezwykle intymna, Raphael gra delikatnie, w skupieniu, tłumi struny, jakby chciał wydobyć z nich szept. To opowieść pełna obrazów – perlącego się słonecznego światła nad taflą morza, górskich lasów, falującego morza traw, nieuchwytnego horyzontu. Opowieść o tęsknocie, utracie i bólu i o otrząsywaniu się z nich, życiu dalej; o przymusie wędrowania – w tym przypomina mi trochę przeczytaną na początku roku, nie wszędzie udaną powieść Avant que le monde ne se ferme, ale w sumie wzruszającą historię chłopca, który przeżył Porajmos. Jest w tej muzyce zachwyt, wola życia i zaduma nad jego kruchością. To wreszcie – jak Żywizna i jej Kurpian Songs (do dzisiaj najwybitniejsza pozycja w dorobku Rogińskiego) – hołd złożony ziemi i naturze.

Właśnie do Żywizny najbliżej jest Talà​n. Podobnie zakorzeniona w jednym (choć dużo szerszym) miejscu, zapraszająca „do ogniska”, podobnie przesycona realizmem magicznym. Talà​n oznacza „może”, miriady możliwości, zawiera w sobie każdy dźwięk. W każdym dźwięku jest zaklęta historia.

piątek, 4 sierpnia 2023

Oczy wiatru

fot. Krzysztof Karpiński dla Up to Date Festival

Donia – artystka woli nie podawać swojego nazwiska – jest uosobieniem współczesnej Francji: pochodzi z wieloetnicznej rodziny (jej ojciec to Kambodżańczyk, a matka – Tunezyjka), dzieciństwo spędziła na Wybrzeżu Kości Słoniowej, młodość dzieliła pomiędzy metropolitarną Francję i Madagaskar. Z każdego z tych miejsc muzyczka czerpie inspirację do tworzenia.

W Czasie Kultury rozmawiam z Azu Tiwaline, która dopiero co zagrała na UTDF i za krótka chwile wyda swój drugi album. 


wtorek, 18 lipca 2023

Magik z Sudanu

Po zeszłorocznych nagraniach Noori & His Dorpa Band, Ostinato Records wracają do odległych regionów Sudanu. Znaleźli tam magika keyboardu, Jantrę, którego muzyka rozpala lokalne imprezy trwające całe noce.

wtorek, 11 lipca 2023

Riddim w Libii


Reggae dominuje do dziś w libijskim radiu i na YouTube. W przeciwieństwie do często zaangażowanego społecznie jamajskiego grania ta jego odmiana gatunku poszła w ślady lovers' rock, skupiając się przede wszystkim na miłości, złamanych sercach i arabskiej romantyczności.

W Dwutygodniku piszę o libijskim reggae, a moim przewodnikiem jest Ahmed Ben Ali, jeden z najkreatywniejszych lokalnych muzyków, którego nagrania niedawno wznowiła fantastyczna oficyna Habibi Funk.

niedziela, 2 lipca 2023

Anatolijski groove z Małopolski

Aż chce się napisać "Polacy nie gęsi i swój turecki revivalowy zespół mają". I to jaki.

MLDVA pierwotnie byli duetem didżejskim Tomasza Jureckiego i Grzegorza Dąbka, którzy wyspecjalizowali się w graniu setów z muzyką grecką i turecką. Z tej fascynacji przyszła potrzeba założenia zespołu, już nie tylko selekcjonowania, ale też grania klasyków. Do Jureckiego i Dąbka dołączyli grający na Rhodesie Wojciech Długosz, perkusista Szymon Piotrowski oraz - a może przede wszystkim - dwóch Turków - gitarzystę/baglamistę Çınara Timura i wokalistę Ulaşa Çıbuka. Więcej o samej historii MLDVA pisałem w drugim (i ostatnim) numerze Nowej Magnetofonowej prawie dwa i pół roku temu. Już wtedy mieli nagrany materiał, jednak musiał odczekać cały ten czas, aż w końcu ukazał się w londyńskiej oficynie Shapes of Rhythm, która wyjątkowo upodobała sobie Polaków - wydali i dwie pierwsze płyty Gaijin Bues, i Sneaky Jesus. 

MLDVA, podobnie jak Altın Gün postawili (przynajmniej na razie) na granie ludowych i rockowych klasyków. Podchodzą do nich jednak z zupełnie innej strony. Holendrzy - z krótką przerwą na Yol i Alem - starają się dość wiernie trzymać psychfolkowej estety lat 60. i 70., dodając trochę więcej funkowego groove'u. Derya Yıldırım & Grup Şimşek z kolei grają bardzo rozwlekle, hipisowsko. MLDVA wchodzi bez trzymanki w rozbujany funk, mocny groove i pełne, okrągłe brzmienie prosto z boombapowego Nowego Jorku i gfunkowego Los Angeles. Co nie może dziwić, w końcu wychowali się na rapowych klasykach.

Mnóstwo jest w tej muzyce luzu, jeszcze więcej tańca, wychodzi to ich klubowe doświadczenie. Doskonale wiedzą, do czego nóżka sama chodzi. Do tego to potężne brzmienie, tłuściutkie, ociekające basem, ale perfekcyjnie selektywne, lekkostrawne. Chyba najlepiej słychać to w Adımız Miskindir Bizim. Bas, którego nie powstydziłby się Funkadelic George'a Clintona, lekko nerwowy, prowadzi cały utwór. Nad nim króluje Ulaş wchodzący w tradycyjnie brzmiące melizmaty oraz wykręcający wirtuozerską (ale nie przegadaną) solówkę Długosz. Inny zdecydowany faworyt to nagrany na setkę w krakowskim Chederze Ölüm Allah'ın Emri z repertuaru Barışa Manço. Jest w nim i space rock, i stoner, potężny bas, obezwładniające bębny, kwaśne syntezatory. I jak to wszystko wspaniale razem jedzie.

W instrumentalnym medleyu Zülüf Dökülmüş Yüze / Kozan Dağı najbrzdiej błyszczy Timur, który pokazuje pełnię możliwości mikrotonalnej gitary (i robi to dużo lepiej niż King Gizzard). Pięknie gra unisono z Długoszem i Çibukiem w Sarı Çizmeli Mehmet Ağa. Drugi instrumentalny utwór Bir Adım Öte to idealny plażowy letniaczek. Do słuchania na stambulskim wybrzeżu Morza Czarnego przy zachodzącym słońcu. W nim MLDVA pozwala sobie na najwięcej solówkowej swobody.

Swoboda w podejściu do wykonywania klasyków sprawia, że debiut krakowiaków jest tak dobry. Grają po swojemu, ale z szacunkiem. Nie unowocześniają klasyki na siłę, nie rekonstruują jej, po prostu bawią się tymi piosenkami. Nadają im nowych kolorów, patrzą na nie z innej perspektywy. Oryginalność podejścia nie jest wymuszona, przychodzi im naturalnie. I to po prostu słychać.

poniedziałek, 26 czerwca 2023

Dźwięki Beludżystanu


Ciekawie plotą się losy instrumentów. Dziecięca zabawka z Japonii stała się ważnym instrumentem w muzyce Beludżystanu, regionu położonego po drugiej stronie Azji. Jego wirtuoz stał się światową sensacją

Benju - tak nazywa się ten instrument - to rodzaj klawiszowej cytry. Wywodzi się z taishōgoto, zabawkowego instrumenty wynalezionego na początku XX wieku. Stosunkowo prosta w obsłudze cytra dotarła najpierw do kontynentalnej Azji Wschodniej, stamtąd do Pendżabu, gdzie do dziś jest używana pod nazwą Bulbul tarang (co oznacza dosłownie fale słowików w nawiązaniu do wysokiego, przypominającego ptasi trel brzmienia). Z Pendżabu do Beludżystanu, pogranicza Pakistanu, Iranu i Afganistanu jest już stosunkowo niedaleko. I tak taishōgoto trafiła na wybrzeże Makranu nad Oceanem Indyjskim, gdzie urosła do metra długości, dostała dodatkowe struny i nową nazwę. 

Spodobała się muzykom ludowym, zawsze otwartym na nowinki i jako benju zajęła ważne miejsce w lokalnej muzyce. Najnowszą sławę benju przyniósł Ustad Noor Bakshsh, muzyk znany w całym regionie. Ustad, czyli mistrz, nie ma większego wyróżnienia w południowoazjatyckiej kulturze muzycznej. Bakshsh poza Pakistanem zyskał rozpoznawalność dzięki mediom społecznościowym, gdzie pojawiały się fragmenty jego koncertów. Po ich zobaczeniu, do Pasni, miasteczka niepodal irańskiej granicy, wybrał się Daniyal Ahmed, pakistański muzykolog i tam właśnie, w rodzinnych stronach Bakshsha powstała Jungul.

Beludżystan jest regionem nie tylko pogranicza, ale skrzyżowania szlaków handlowych. W tamtejszej muzyce i kulturze współistnieją elementy arabskie, indyjskie, perskie, kurdyjskie, turkmeńskie, wschodnioafrykańskie. Położenie wybrzeża Makran między Zatoką Omańską, Morzem Arabskim a Indiami sprawia, że od tysięcy lat jest to węzeł, w którym spotykają się kultury z prawie całej Eurazji. I to słychać w muzyce Bakhsha. Gra melodie kurdyjskie, gra perskie, sięga po indyjskie ragi, rytmy przypominają tanzański taarab. Benju w jego rękach - zelektryfikowane przez samego muzyka, który znalazł odpowiednio mały wzmacniacz na targu w Karaczi - zmienia się w wirtuozowski instrument. czasem przywodzi na myśl mandolinę, czasem Bakshsh gra, jakby był Tuaregiem, jak w utworze tytułowym. Czasem gra, jakby śpiewał, jak w Manj. Wysokie dźwięki benju są słodkie niczym miód, słychać jego zabawkowe pochodzenie, ale jest tu i śpiew ptaków, i góry, i morze. Jest i zwykła radość z grania, radość dzielenia się pięknem.

Ustad Noor Bakhsh zagra 4 lipca w Pardon, To Tu. Będzie to pierwszy koncert artysty w Polsce. Bilety jeszcze są.

niedziela, 11 czerwca 2023

Niebo ma wszędzie ten sam kolor


Do wzruszającej muzyki Kayhan Kalhor i Toumani Diabate znaleźli poruszającą historię. Tytuł albumu oraz poszczególnych fragmentów pochodzą z wiersza Mehdiego Akhavana-Salesa, ukochanego dwudziestowiecznego poety Kalhora. To opowieść o wyborze i o podróży, o byciu w wiecznym ruchu. O migracji. 2016 rok to jeden ze szczytów europejskiego kryzysu migracyjnego. “The Sky Is The Same Colour Everywhere” jest głosem dla tych, którzy opuścili swój dom w poszukiwaniu lepszego życia, dla tych, którzy to życie stracili i dla tych, których marzenie się nie ziściło. To także głos przeciwko granicom. Bamako i Teheran dzielą tysiące kilometrów, ale niebo ma wszędzie taki sam kolor.

O wyjątkowym spotkaniu wirtuozów dwóch moich ukochanych tradycji muzycznych - perskiej i mandinge - piszę w Radiowym Centrum Kultury Ludowej.

piątek, 19 maja 2023

Na obrzeżach x Radio Kapitał 17 V 2023


Spotkanie muzyki z Iranu i Mali, Indii i Niemiec, Indonezji i Gambii, Pakistanu i Stanów. W programie wyjątkowo piękne i wyjątkowo długie utwory, a i ja jestem wyjątkowo rozgadany.

1. Kayhan Kalhor & Toumani Diabate - The Path of No Return
2. Arooj Aftab, Vijay Iyer, Shahzad Ismaily - Eyes of the Endless
3. MD Pallavi & Andi Otto - An Unwritten Word
4. Suarasama - Untukmu Yang Berperang

czwartek, 18 maja 2023

Jak dym


Za mniej niż tydzień miną dwa miesiące od premiery Love in Exile, a ja nie napisałem o niej ani słowa. Nie dlatego, że nie próbowałem, ani dlatego, że uważam, że nie warto o niej pisać, że mi się nie podoba (a wiadomo, że po pierwsze łatwiej z sensem pochwalić niż zganić). Nie, to album wybitny, często do niego wracam. Po prostu, nie wiem, jak go ugryźć, jak się z nim zmierzyć, by nie wyszło zbyt banalnie albo zbyt pretensjonalnie. I tak siedzę, piszę i wykreślam kolejne zdania. 

Trudno zmierzyć się z Love in Exile, bo to muzyka paradoksów, złożona w swojej prostocie. Nie jest to jazz, jak by chcieli zachodni recenzenci. Nie jest to do końca ambient, za dużo się dzieje. Nie są to wreszcie ragi, bo dzieje się za mało, choć w kilku momentach słyszę podobieństwa do Under the Lilac Sky Arushi Jain. To muzyka odległa od tego, co robi na co dzień Vijay Iyer, ale dość bliska Ismaily’emu i Aftab. 

Dość naturalnym punktem odniesienia jest Vulture Prince. Obie płyty są podobni minimalistyczne, z wiodąca rolą głębokiego jak ocean głosu Arooj. Różnią się przede wszystkim tym, że Love in Exile to album tria. Jako trio Love in Exile Iyer, Ismaily i Aftab występowali jeszcze w nowojorskich klubach. Grali wtedy między innymi utwory, które później trafiły na Vulture Prince w zupełnie innych aranżacjach. Żaden z nich nie trafił na ten album, sześć kompozycji wywiedli ze wspólnej improwizacji. W przeciwieństwie do jazzu nie ma tu miejsca na pełne dźwiękowych fajerwerków solowe popisy. 

Sami muzycy w wywiadach naprowadzają na trop ćwiczeń ze słuchania. Słuchali siebie nawzajem, to muzyka powstała z interakcji. Może dlatego głos Aftab pojawia się nieregularnie, trzeba na niego czekać, jak w To Remain/To Return, kiedy pojawia się dopiero po trzech minutach. Nigdy nie dominuje, jakby sama słuchała powolnych zamyślonych fraz Iyera przemieszczającego się między fortepianem Steinwaya a organami Rhodesa. Fraz, które powstają w niemal ciągłym dialogu z oszczędnym basem Ismaily’ego, który gra tak, jakby wahał się, czy iść w lekki groove, czy drony. Kiedy wybiera te drugie, ciągnie całość w stronę Indii, przecież tam bez dronu nie da się grać muzyki klasycznej.

I wreszcie Arooj. Gdy już się pojawi, jej głos jeszcze bardziej piorunujące wrażenie niż na Vulture Prince. Choć śpiewa bardzo podobnie, ślizgając się glissandami po sylabach urdu. Robi to jednak bardziej zdecydowanie, z większą pewnością, ale nadal zwiewnie. Teksty to raczej powtarzane pojedyncze frazy czy słowa. Abstrakcja, nie narracja. Aftab chciała się pobawić sylabami urdu, mówi, że żaden język nie ma ich tak pięknych. Kiedy tak śpiewa, wierzę jej. Abstrakcja nie wyklucza emocji, a one aż bulgoczą pod powierzchnią. Może dlatego, że czytam teraz o tym książkę, w samym tytule Love in Exile słyszę Podział Indii (ciekawe, że w polskiej Wikipedii nie znajdzie się artykułu o tym wydarzeniu). Echa tego krwawego, ostatniego tchnienia brytyjskiej władzy w Indiach są słyszalne do dziś, możliwe, że słychać je i tu. Aftab i Ismaily mają pochodzenie pakistańskie, możliwe, że ich rodziny, jak miliony innych zostały rozdzielone granicą.

Nie ma na Love in Exile ani jednego zbędnego dźwięku. Umiejętnie grają ciszą, czasem i przestrzenią. Rozciągają ten czas, aż wydaje się, że wcale nie płynie. Jednocześnie jest to muzyka zwiewna, rozmywająca się niczym senne marzenie, zostawiające niejasne wrażenie po przebudzeniu. Rozwiewająca się niczym dym w słońcu.

W jednym z wywiadów, udzielonych jeszcze przy okazji Vulture Prince Arooj opowiadała o porzuceniu ego. O tym samym mówił mi Ali Riaz Baqar, kiedy rozmawialiśmy w sierpniu zeszłego roku. Tylko porzucając ego można tworzyć prawdziwą sztukę. I właśnie tak tutaj jest.

poniedziałek, 15 maja 2023

Historia pewnej znajomości


Kiedyś, dawno temu, Gazeta Magnetofonowa miała dział "Historia pewnej znajomości", w którym pisaliśmy o różnych współpracach między polskimi i zagranicznymi muzy(cz)kami. Dołożyłem do niego kilka cegiełek. A teraz pod tym samym tytułem wyszedł mój tekst o tym, jak Jaubi i EABS spotkali się, pograli w Pakistanie i Polsce i nagrali wspaniały album In search of a better tomorrow. Ale też o tym, ile pracy Astigmatic Records stało za tym, żeby zainteresowały się tą muzyką Guardiany i Piczforki tego świata. Przepytuję Marka Pędziwiatra, Alego Baqara, Sebastiana Jóźwiaka i Marcina Piechowaka. A wszystko na 9 minut czytania. Do poczytania jeszcze dzisiaj w papierowej POLITYCE i cały czas w internecie.


poniedziałek, 24 kwietnia 2023

Więcej odwagi



Wróciłem z Next Fest, chyba nie tylko duchowego następcy Spring Breaka. Na poprzednie wcielenie poznańskiego showcase'u nie trafiłem, więc porównywać ich nie będę. Trochę przemyśleń mam, trochę ponarzekam – ale mam nadzieję, że nie przesadnie.

Do rozkopanego Poznania dotelepałem się w czwartkowy wieczór na tyle późno, że na żadne koncerty nie dotarłem. A, jak widzę po relacjach, był to najmocniejszy repertuarowo dzień festiwalu. No cóż, obiecuję poprawić się w przyszłym roku.

Jako się rzekło, Poznań cały w remoncie, zasieki poustawiane chyba na każdej ulicy w centrum, tramwaje omijają je szerokim łukiem. W zasadzie można poruszać się tylko pieszo, uważając na płoty, dziury i nierówności. Stuknęło mi 42 tysiące kroków w dwa dni. Czasem robionych niepotrzebnie, bo w piątek wyszedłem z koncertu Kamila Husseina (nie jakiegoś specjalnie wybitnego czy zajmującego, zresztą do tej kwestii zaraz wrócę) w Tamie, by potem czekać pół godziny w kolejce do Blue Note, gdzie zdążyłem obejrzeć pięć minut Jazxing. Może to i lepiej, że tylko to tyle, bo ich propozycja zupełnie do mnie nie trafiła. Dużo lepiej wypadły następnego dnia Jeże Orueńskie poruszające się w podobnych, lekko jazzowych, lekko tanecznych, wodotryskowych klimatach.

Nie widziałem tak dużo koncertów, jak bym chciał. Trochę dziwnie organizatorzy skonstruowali czasówkę scen. Jest ich chyba z 15, ale na każdej maksymalnie cztery koncerty. Trudno zobaczyć więcej niż kilka występów jednego dnia, tym bardziej, że ruszają dość późno i kończą dość wcześnie. Chociażby w sobotę koncerty mogłyby się zaczynać wczesnym popołudniem i kończyć po 22, ale rozumiem, że trzeba było godnie pożegnać KAMP!

W lineupie brakowało mi odwagi, większość artystów – jak wnioskuję z festiwalowej playlisty – gra korpoalternatywę z majorsów albo rozpaczliwie próbuje wpisać się w algorytmy serwisów streamingowych. Może jestem zbyt surowy, może po prostu szukają jeszcze swojej drogi – to przecież w znakomitej większości debiutanci – ale wtedy przydaliby się na festiwalu muzycy, którzy pokazują, że da się iść własną ścieżką. Że nie trzeba być zapasową Hanią Rani, Gabrielem Fleszarem 2.0, kolejną Brodką/Nosowską/Kortezem w spódnicy, nową sanah. Brakowało mi przedstawicieli małych labeli, nie było nikogo z Thin Man Records, a przecież Robert wyłapuje najlepsze rzeczy, które dzieją się piosenkach. Dziwił brak choć jednego okołoeabsowego zespołu, a przecież prosiło się o Zimę Stulecia. Brakowało sięgnięcia po enjoy life, po artystów, którzy jakoś bawią się piosenkowa formą. A może po prostu w większości podejmowałem złe wybory.

Świadomie unikałem koncertów najbardziej znanych artystów, w końcu nie po to jeździ się na showcase'y, żeby zobaczyć, co nowego przygotowała Nosowska. Zachwycili za to Hinode Tapes swoją wizją muzyki wschodu słońca, ale przecież znałem ich wcześniej. Podobnie Nene Heroine, żartobliwie ochrzczeni „trójmiejską Niechęcią”. Oba te trójmiejskie składy zagrał w Dublinerze, miejscu, w którym za wiele nie widać, ale na szczęście słuchać było całkiem dobrze. W tym samym pubie, hm, miło i zwiewnie zagrała Ola Myszor. Prawdziwym zaskoczeniem była Feral Atom, opis mnie zainteresował na tyle, żeby pójść do Dragona i zostałem cały koncert. Było zwiewnie, onirycznie, trochę westernowo, z odrobiną psychodelii i mnóstwem pogłosu. Co prawda, w jedynym kawałku z polskim tekstem za bardzo słychać było wieczny powrót lat 80. i trochę mnie zmęczyło, ale to był wyjątek. Poza tym solidny halfway-core, zresztą jest z tego samego miasta, co nieodżałowany festiwal. Nastawiałem się na koncert Małgoli, No, ale mam takie same przemyślenia, co Jacek Świąder – za dużo w tym olewki i chaosu.

Prawie w tym samym momencie, kiedy kolejne Fryderyki zgarniał ZPiT Śląsk, za niewielką baterią samplerów, efektów i padów stanął Naphta. Docisnął jeszcze więcej basu, jeszcze mocniej splótł muzykę ludową z klubową. Nikogo nie udawał, choć taka muzyka idealnie wpasowuje się w światowe trendy. Trochę mi głupio że na festiwalu, na którym powinny liczyć się przede wszystkim odkrycia, najbardziej podobał mi się występ artysty, którego dobrze znam. 

O, właśnie - brak większej liczby przedstawicieli sceny folkowej, czy muzyków odwołujących się do tradycji był największą bolączką Next Fest. Mam świadomość, że można to napisać o prawie każdym innym festiwalu, w przeciwieństwie do innych krajów, ten rozziew jest w Polsce coraz większy. Idziemy pod prąd trendom i w tym wypadku jest to droga w złą stronę. To jednak zagadnienie na więcej niż jeden tekst.

Mimo tego narzekania, to nie był stracony czas. Może Next Fest potrzebuje trochę czasu, żeby wykrystalizować swoje pomysły, to w końcu pierwsza edycja (nawet jeśli to nie do końca prawda). Może taki bezpieczny rozbieg był im potrzebny. A za rok oby pokazali, że polska młoda muzyka ma wiele do zaoferowania. Bo przecież ma. 

środa, 19 kwietnia 2023

Na obrzeżach x Radio Kapitał 19 IV 2023

W osiemdziesiątym odcinku wybraliśmy się do na wyspę Skye, do Dublina i na Żywiecczyznę w poszukiwaniu wspólnoty i dudów. Sprawdziliśmy, co łączy Turcję i Kraków, Wrocław i Lahaur oraz, gdzie gra się najbardziej wykręconą muzykę na keyboardach.

1. Brìghde Chaimbeul - 'S Mi Gabhail an Rathaid (I Take The Road)
2. Brìghde Chaimbeul - Crònan (i)
3. kapela Ficka i Blachury - Jak sie łodpust zacyno
4. kapela DudySkrzypce - Bracia
5. Lankum - Go Dig My Grave
6. MLDVA & Ç​ı​nar Timur - Zülüf Dökülmüş Yüze / Kozan Dağı
7. MLDVA & Ç​ı​nar Timur - Ölüm Allah'ın Emri
8. Jantra - Makhafi

wtorek, 11 kwietnia 2023

Prawdziwa miłość nie rdzewieje


A​ş​k
, czyli miłość. Holendersko-turecki zespół nie mógł wymyślić lepszego i trafniejszego tytułu dla swojego piątego albumu. Po dwupłytowym skręcie w stronę electro popu, wrócili do tego, co kochają najbardziej, czyli złotych lat tureckiego psychodelicznego rocka.

W Radiowym Centrum Kultury Ludowej piszę znów o moich ukochanych Altin Gun.


środa, 5 kwietnia 2023

Na obrzeżach x Radio Kapitał 5 IV 2023


Tak wyszło, że w tym odcinku przesłuchiwaliśmy przede wszystkim nowości z ostatniego piątku marca.

1. Arooj Aftab, Vijay Iyer, Shahzad Ismaily - Shadow Forces
2. Deerhoof - Momentarily Art of Soul
3. Deerhoof - Sit Down, Let Me Tell a Story
4. Yalla Miku - Etre Astre
5. Altin Gun - Cit Cit Cedene
6. Altin Gun - Kalk Gidelim
7. Sissoko Segal Parisien Peirani - La chanson des egares
8. Sissoko Segal Parisien Peirani - Ta Nye

czwartek, 30 marca 2023

Marsylia w pigułce

Poprzednio pisałem o Johanie cztery lata temu, gdy wydawał debiutancką EPkę, Contre-jour, na której łączył części swojej złożonej tożsamości - greckie pochodzenie i marsylskie wychowanie. Teraz dokłada do tego odrobinę północnej Afryki.

Pomysł na muzykę Johan ma w zasadzie niezmienny. Jego piosenki sytuują się w rejonach electro popu i pop rapu (ale tego francuskiego), często buduje je na rytmicznym fundamencie muzyki greckiej, sięga chętnie chociażby po tsifteteli. W ten sposób tworzy lekko egzotyczną aurę. Chociaż taka “orientalność” nie jest niczym nowym na rynku francuskim - współczesny francuski pop jest przesycony arabszczyzną, Bliskim Wschodem i Afryką Zachodnią. Muzyka alternatywna również. Wystarczy wspomnieć coraz popularniejszych Mauvais Oeil, których fundamentem jest Algieria czy Murmana Tsuladze, żerującego na fascynacji postsowieckim wschodem. Murman w tę nową globalność wchodzi jako gruziński sprzedawca latających dywanów uzbrojony w saz i syntezatory.

Podobną globalność buduje Papaconstantino. Inspiracji szuka nad Morzem Śródziemnym - w Kairze, Atenach, na przedmieściach Marsylii. Ważne są dla niego też Paryż i Lyon, miejsca, gdzie wykuwał się francuski rap. Mniej otwarty jest na Stany - jak cały współczesny francuski rap, Papaconstantino spogląda raczej w stronę Afryki Północnej jako źródła inspiracji. Słychać to bardzo wyraźnie w sposobie, w jakim Johan korzysta z autotune’a - a korzysta z niego prawie bez przerwy - dużo bliżej mu do emulowania frazowania wokalistów rai niż trapowych, ślizga się melizmatami po melodiach.

Tu czas na małą dygresję - Pitchfork donosi, że muzyka arabska już zaraz globalnie wybuchnie, że słychać coraz więcej arabskich głosów. Globalnie - czyli zaczynają się interesować arabskimi wykonawcami słuchacze w Stanach. Poza jednozdaniowym wspomnieniem Umm Kulthum i Fairuz ani słowem nie zająknęli się, że Francji czy Belgii artyści z arabskiej diaspory funkcjonują od lat, że muzyka arabska jest słuchana na Globalnym Południu powszechnie, że nawet artyści niemający arabskich korzeni sięgają po elementy tej muzyki. Jak Papaconstantino właśnie. Dla Pitchforka globalne jest tylko to, co dociera do Stanów, pojawi się na radarze kulturowego hegemona. 

Wróćmy jednak do Johana, niech nie zginie w mojej złości na Amerykanów. Nie poszedł w stronę rozbuchanych aranżacji, nadal gra skromnie, z oddechem. Coraz częściej sięga po buzuki, pojawia się w każdym utworze, ale jeśli bym miał określić jego muzykę jednym określeniem, byłby to jednak pop rap. Mocno słoneczny, leniwy, kolorowy. Takich zresztą dobiera gości - rad cartier w Beau temps leniwie rapuje jakby nie wyszedł ze swojej cloudrapowej banieczki. Jeśli pojawia się inspiracja Ameryką, to mocno przetworzona, dostosowana do lokalnych, śródziemnomorskich warunków. Tak samo robili pół wieku wcześniej muzycy tureccy, arabscy, kambodżańscy, latynoscy z rockiem psychodelicznym, dziś tak plastyczny jest rap. Zdobył świat i temu światu teraz się poddaje, pączkują lokalne odmiany, ciągle mutuje.

Johan wyciąga rękę do kolejnego globalnego fenomenu, reggaetonu. W Dans ma vie zderza nie tylko buzuki z Karaibami, ale jeszcze zaprasza do tej mieszanki kolumbijską wokalistkę Dreę Dury. Cały czas jednak podkreśla związek ze Śródziemnomorzem, bladobłękitnym niebem, wąskimi uliczkami, cykadami, cyprysami i piniami. W tekstach sięga po orientalizujące stereotypy i je odwraca, jak w Bricolo. Śpiewa też, że uwielbia, gdy jego kot tańczy, prawie nigdy nie jest poważny. Zawsze za to jest przebojowy. 

środa, 22 marca 2023

Na obrzeżach x Radio Kapitał 22 III 2023



Trochę muzyki z Ugandy, trochę afroperuwiańskich eksperymentów, cyfrowe oberki, tureckie piosenki dla dzieci, malawijskie szaleństwo i pakistańskie ragi. Dzień jak co dzień w tej audycji.

1. Rian Treanor & Ocen James - Nassacades
2. Rian treanor & Ocen James - Rigi Rigi
3. Ale Hop & Laura Robles - Son de los diablos
4. Derya Yildirim & Graham Mushnik - Tren gelir
5. Altin Gun - Rakyia Su katamam
6. Dj Kampantho  MP4MP3
7. OPLA - FAX
8. Jaffar Hussain Randhawa - Sanwal Mor Muharan

Tęsknota po polsku

 

W Resident Advisorze piszę o tęsknocie zamkniętej w muzyce Bartka Kruczyńskiego.

poniedziałek, 20 marca 2023

Na obrzeżach x Radio Kapitał 8 III 2023



Pakistańskie ragi, chasydzkie niguny, tureckie cifteteli, jazzowe improwizacje, arabski maqam – wszystko z klarnetem w roli głównej.

1. Saagara - Uprise
2. Jaffar Hussain Randhawa - Raag Bhopali
3. Cuneyt Sepetci & Orchestra Dolapdere - Kirmizi Gülün Ali Var
4. Bastarda - Emes
5. Hera & Hamid Drake - Sounds of Balochistan
6. Bastarda - Acher
7. A Hawk and a Hacksaw - Bayati Maqam

piątek, 24 lutego 2023

W poszukiwaniu wspólnoty



Tak jak w stolicy Algierii zbierali się przedstawiciele państw Trzeciego Świata, nienależących ani do natowskiego Zachodu, ani do sowieckiego Wschodu, tak Algiers skupia wokół siebie muzyków, którzy nie potrafią zagrzać miejsca w jednym gatunku. 

W Dwutygodniku krytycznym okiem spoglądam na Algiers, ich deklarowany internacjonalizm i historię. Z tekstu wypadły dwa fragmenty o "Shook", ich czwartej płycie, która ma premierę właśnie dziś. A to chyba dobra recenzja tej płyty.

Na Atlancie zaczyna się i kończy „Shook”. Rozpoczyna się robotycznym głosem ikonicznym dla mieszkańców metropolii i znanym prawie każdemu Amerykaninowi, który choć raz w życiu leciał samolotem - głosem zapowiadającym kolejne odloty z lotniska ATL, największego hubu przesiadkowego w Stanach, obsługującego najwięcej pasażerów i najwięcej lotów towarowych. Kończy się cykadami, deszczem, a przez cały album gdzieś w tle przewijają się dźwięki miasta. „Świerszcze i cykady to dźwięk domu. Nieważne, gdzie jestem, gdy je słyszę, myślę o Atlancie. Ale nie powiedziałbym, że to mój ulubiony dźwięk miasta, bo nienawidzę lata w Atlancie.” – mówi Fisher. „Mało kto wie, że Atlanta jest jednym z najbardziej zalesionych miast na świecie. Ludzie patrzą na Atlantą przez pryzmat rapowych teledysków i wyobrażają sobie ekstremalnie zurbanizowaną metropolię, ale to nieprawda. Atlanta jest rozlana. Deszcz obijający się o drzewa, cykady, pociągi, strumienie – w Atlancie wieś łączy się z miastem. Tak brzmi moja Atlanta.” – dodaje Mahan.

W pandemicznym zamknięciu każdy pracował nad swoimi demówkami, rozwijał pomysły, którymi potem się wymieniali. „Nie zmuszaliśmy się do niczego, niczego od siebie nie wymagaliśmy. Inaczej niż przy „There Is No Year””. Przerzucanie się pomysłami, podrasowywanie szkiców kolegów – metody, które wypracowali przy okazji debiutu objawia się też w jeszcze większej kolażowości muzyki Algiers. „Shook” jest w swojej konstrukcji właściwie albumem rapowym, pełnym sampli, pozszywanym zręcznie z różnych gatunków, w obrębie jednej kompozycji potrafi przejść od industrialu przez soul i gospel (z obowiązkowym call-and-response) do punku. Algiers odwołuje się równie chętnie do tradycji slamu i spoken word, słowo jest dla nich głównym medium. “Out of Style Tragedy” z samplowanym fragmentem “They’re talking about nuclear war”, z Fisherem czytającym litanię przeciwko kolonializmowi, przeciwko wykorzystywaniu Czarnych, przeciwko plagi przemocy trapiącej Amerykę jest jednym z najmocniejszych momentów “Shook”. Mocne, wyraziste bity sąsiadują z iskrzącymi się partiami gitar, przeplatają się riffami syntezatorów. Końcówka „Irreversible Damage” to szalone rejony “Saint Dymphna” Gang Gang Dance. Fisher z albumu na album coraz pewniej czuje się w roli punkowego kaznodziei z gospelowym zacięciem, wystarczy posłuchać, jak prowadzi narrację w “Good Man”.

wtorek, 31 stycznia 2023

2022: podsumowanie


Płyta roku mogła być tylko jedna. W tym roku dogoniła mnie rzeczywistość i nie będzie potężnego podsumowania roku. Wybaczcie.

Do podsumowania "Wyborczej" wysłałem następujące dziesiątki i dobrze oddają to, jaki muzycznie dla mnie był ten miniony rok:

Polska:
4. Brodka - Sadza
7. Polskie Znaki - Rzeczy ostatnie
8. Hinode Tapes - Hinode Tapes
10. Tuleje - Ciche miejsca

Niepolska:
4. Silvana Estrada - Marchita
6. Sote - Majestic Noise Made in Beautiful Rotten Iran
9.  Gaye Su Akyol - Anadolu Ejderi
10. Plains - I Walked With You a Ways    


wtorek, 24 stycznia 2023

Bez powtórzeń


Przestrzeń pomiędzy
- tak nazwał swój najnowszy album Raul Refree, jeden z moich ulubionych producentów i muzyków.

O producenckich walorach tego Katalończyka pisałem już niejednokrotnie. O tym, jakim jest muzykiem po prostu, jeszcze mi się nie zdarzyło. Refree jest przede wszystkim gitarzystą, zaczynał w barcelońskich hardcore’owych składach, choć dziś z tego niewiele zostało w jego muzyce (ale nie nic, o czym przekonuje końcówka el espacio entre). Nie wiem, też, czy nadal jest “przede wszystkim” gitarzystą, bo album z Liną nagrał prawie wyłącznie na syntezatorach, a tutaj duża część kompozycji powstała na pianinie. 

Poza produkowaniem innych i graniem w duetach, Refree zajmuje się również komponowaniem muzyki do filmów i stąd pochodzi część materiału, czy może inspiracji do niego. Koncept el espacio entre zrodził się podczas pisania nowej, autorskiej ściezki dźwiękowej do La aldea maldita, klasyka niemej hiszpańskiej kinematografii. Z filmu Refree wziął poczucie pustki, wykorzenienia i przekształca je w przestrzeń “między tym, kim jesteśmy, a tym kim byliśmy”. Przy tym, stawia wyraźnie na tezę, że ludzkie życie nie składa się z samych powtórzeń. Raczej przypadkowych wydarzeń, obrazów zmieniających się jak w kalejdoskopie. 

Wszędzie znajduje inspiracje, może być to widok za oknem pociągu, podsłuchana rozmowa. Wierzy też, że w codzienności można znaleźć magię. Jest przy tym wszystkożerny - zderza ze sobą zdekonstruowany madrygał Lament nimfy Verdiego z nagraniami terenowymi, szumami przesterów, surowością gitary akustycznej, medytacyjnymi, oszczędnymi partiami fortepianu, organowymi pasażami czy wreszcie blackmetalowymi perkusyjnymi blastami. Udaje mu się nie wywołać uczucia przeładowania, nie odchodzi od pewnej surowości i minimalizmu brzmienia, które wypracował w pracy z innymi. Przenosi te doświadczenia do własnej muzyki. 

Gdy sięga po gitarę, faktycznie momentami przypomina Raphaela Rogińskiego - jak podpowiada wydawca. Podobnie porusza się po muzyce wywodzącej się z duchowości i religijności, bardzo mocno słychać na el espacio entre wpływy kościelnego baroku. Również podobnie jak Rogiński, Refree zręcznie porusza się między rejestrami, gatunkami i kontynentami, zszywa z tych wszystkich wpływów poruszającą, emocjonalną całość. Wie, jak zagrać na uczuciach, ale też nie przesadza, nie robi tego zbyt ostentacyjnie.

Pierwszą z płyt roku już mam.

czwartek, 19 stycznia 2023

Chwile spokoju

Przeprowadzka, zmiana kraju, remont, którego zakres jest - jak zawsze - dużo większy od zakładanego. Tym rytmem toczy się w ostatnich tygodniach moje życie. Nie mam chwili, by odetchnąć. W tych rzadkich chwilach, kiedy nic się nie dzieje, wyciszenie zapewnia mi - to paradoks, wiem - kIRk. 

Jeszcze w połowie zeszłego roku byłem pewien, że dawno się rozpadli, zakończyli działalność. A jednak nie, po kolejnej hibernacji wrócili w zmienionym składzie. To nie dziwi, bo kIRk zawsze był dość płynnym zespołem. Do Pawła Bartnika, bez którego kIRka być nie może i Olgierda Dokalskiego dołączył grający na duduku - ormiańskim kuzynie oboju - Stanisław Matys. Tak, kIRk w 2022 to zespół przede wszystkim akustyczny.

To zespół również bardzo spokojny, może nawet stoicki i dostojny. Jakże inny od tego najbardziej znanego wcielenia, z czasów Mszy świętej w Brąswałdzie i Złej krwi. Grali wtedy duszno, gęsto, mrocznie. Muzyka wciągała i oblepiała jak bagno. Depresja w pigułce. A gdy poprawili to jeszcze Mszą świętą w Altonie, zrobiło się naprawdę ciężko. Trochę zmienili kierunek, gdy dołączyła do nich Antonina Nowacka. A potem zamilkli.

Wracają całkowicie odmienieni. Dokalski z Matysem budują powolne motywy, z rzadka podkręcone niepokojem. Trochę w tym przypominają Ellen Arkbro czy Aine O’Dwyer. Bartnik je modyfikuje, zapętla, ale tylko tak, by uwypuklić monumentalność muzyki. Współbrzmienie trąbki Dokalskiego i duduka Matysa momentami przywodzi na myśl nieodżałowany Nor Cold, mój ukochany, choć efemeryczny zespół warszawskiego jazzu. 

Jankowi Błaszczakowi mówili w Dwutygodniku, że porzucili rytm z potrzeby serca, że potrzebują się teraz uspokoić, że są w takim miejscu życia. Głęboko wchodzą w tę medytacyjność i ukojenie, szczególnie słychać to w Alyonie i Teodorze. W tym drugim utworze Matys doskonale wykorzystuje lamentacyjną barwę duduka, Bartnik ją tylko zwielokrotnia, a Dokalski jest gdzieś w tle, buduje drugi, trzeci, czwarty plan. Może lepiej byłoby napisać maluje, bo statyczność muzyki kIRka można porównać do pejzaży - rozległych widoków, najlepiej górskich, z dolinami pełnymi jesiennej mgły. 

środa, 11 stycznia 2023

Na obrzeżach x Radio Kapitał 11 I 2023


Na trzy ćwierci do setki set z muzyką w różnych językach – brazylijskim portugalskim, francuskim, libańskim arabskim, egipskim arabskim, ladino, somalijskim, malinke, angielskim, hiszpańskim i lingala. Trochę do tańca, trochę do melancholijnego spoglądania przez okno.

1. Tim Bernardes - Meus 26
2. Francoise Hardy - La Question
3. Fairuz - It's Not a Problem
4. Farid el Atrache - Hebbina Hebbina
5. 
Marita Albán Juárez Quartet - Mae
6. Sowal Diabi - Dia Barani
7. Congotronics International - Hand to the Knee
8. 4 mars - 2
9. Iftin Band - Kurbo Jaceyl
10. Lala Tamar - 
En Casa De Mi Padra

https://www.mixcloud.com/radiokapital/radio-kapitał-na-obrzeżach-75-muzyka-językami-2023-01-11/

poniedziałek, 9 stycznia 2023

Surowa czy przetworzona?

To pytanie zadają sobie chyba wszyscy związani z polską muzyką (około)tradycyjną. Jak podchodzić do tradycji, by nie zginęła w dzisiejszym świecie i nie straciła swojego charakteru? Odpowiedzi na nie są różne, często wzdłuż nich przebiegają podziały środowiskowe. Polskie folk i tradycja miały w ostatnich trzydziestu latach swoje wzloty i upadki, ale dzisiaj muzyka wywodząca się z tradycji to najciekawszy nurt w polskiej muzyce. 

O tym wszystkim przez pryzmat paszportów Polityki piszę w rocznicowym wydaniu"Niezbędnika Inteligenta" poświęconego 30 latom tej nagrody.