Zapomnieć o 10 urodzinach jednej z płyt życia, no nieźle.
Chyba tylko ja to potrafię. Niewielką pocieszeniem jest fakt, że
Jeremy Barnes i Heather Trost też chyba o niej zapomnieli.
10 lat temu napisałem o Cervantine. To nie jest album,
który odkryłem po czasie, zachwycił od razu. Choć z perspektywy
czasu tamta recenzja jest nieporadna, zbyt skrótowa, to głównych
myśli nie zmieniłbym i dziś. Wtedy podskórnie wiedziałem, co w
muzyce A Hawk and a Hacksaw zachwyca mnie najbardziej. To ten
kolor sepii, nostalgia i pewna bezczasowość. Zdjęcie sprzed
kilkunastu dziesięcioleci, świadectwo świata, którego już nie
ma.
Oczywiście, to wszystko tylko sztuczne konstrukty, sam od dawna
piszę, że muzyki nie da się zamknąć w ramach, że ona musi być
żywa, musi się zmieniać. Akordeon był nowością, która miała
zniszczyć charakter muzyki tradycyjnej, tak jak kilkadziesiąt lat
później keyboard. Barnes i Trost też to doskonale wiedzą. To, co
prezentują to nieprawdziwy obrazek (bo też i nie mają takich
folklorystycznych ambicji), ale zbudowany na bardzo solidnych
podstawach. Na Cervantine doprowadzili go do perfekcji, a ona
stała się punktem wyjścia do dalszych podróży.
Zmierzali w tym kierunku - na południe - od samego początku.
Czerpali z muzyki bałkańskiej (i środkowoeuropejskiej),
zamieszkali w Budapeszcie, uczyli się od tamtejszych muzyków,
jeździli po Bałkanach, puszczali oko do Imperium Osmańskiego i
Grecji. Choć Jeremy ciągle śpiewał po angielsku w tych coraz
rzadszych momentach, kiedy stawał przed mikrofonem. Tutaj takie
momenty są dwa, ale śpiewa obdarzona niesamowicie plastycznym
głosem Stephanie Hladowski, która brzmi, jakby nagrano ją na
początku XX wieku w Smyrnie albo Konstantynopolu. Jakby dzieliła
kawiarniane sceny z Rozą Eskenazi albo moją ukochaną Mariką
Papagiką. Tak się dzisiaj nie robi. A ona tak wykonuje Uskudar,
piosenkę-symbol jednoczący całe Bałkany i będący przedmiotem
odwiecznych sporów. I robi to po grecku, wybór kontrowersyjny i
odważny, bo najbardziej znany jest tekst turecki. Mana Thelo Enan
Andra jest z kolei popisem jej brata, Chrisa, którego bouzouki
kieruje wszystko w stronę rebetiko. Niekoniecznie tego
kawiarnianego, nie ma tu tej ciasnoty, jest przestrzeń. To muzyka
otwartych przestrzeni, widoków na morze i góry. Jak w Grecji.
Do tej Grecji, która dominuje, Barnes i Trost dodają szczyptę
Hiszpanii i swojego rodzinnego Nowego Meksyku. Jednoznacznie wychodzą
poza Europę Południowo-Wschodnią, ale przecież krajobrazy
Andaluzji, okolic Albuquerque i Krety czy Cypru nie są tak bardzo
różne. Uciekają z szufladki kolejnego amerykańskiego zespołu,
który chce grać jak Bregović, Kusturica albo Boban Marković. Nie, oni zawsze dodawali wiele od
siebie, czerpali chociażby z psychodelicznego folku spod znaku New Weird America. Tutaj tworzą świat, w którym Via Egnatia zahacza o Kordobę
i Santa Fe.
Dlatego można potraktować Cervantine jako muzykę drogi.
Ten motyw powtarza się w ich muzyce, na Forest
Bathing z 2018 roku chyba najsilniej. Podróżują także w
czasie, utwory brzmią jak pocztówki z przeszłości (ale mniej tu
mityczności i baśniowości niż na You Have Already Gone to The Other World), trzeszczą jak stary szelak, mam wrażenie, jakbym
wchodził do wnętrza starej płyty. To podróż pełna wrażeń. Od
nawałnicy jaką jest No Rest for the Wicked po czyste niebo i
widok na upstrzone wyspami Morze Egejskie w The Loser. To
chyba też ucieczka przed rzeczywistością, przynajmniej dla mnie.
Przypomina o tych wszystkich razach, kiedy byłem na południu Włoch,
Dalmacji, Cyprze, Grecji, ten jeden raz w Stambule, który przebijał
niebo minaretami Hagi Sophii i Błękitnego Meczetu. Każdą podróż
na południe, każdą podróż za słońcem.