Pokazywanie postów oznaczonych etykietą psychodelia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą psychodelia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 23 grudnia 2021

Narracja i trans

 

„Zawsze chciałem być swoim dziadkiem” – mówi Stasiuk. Ta miłość z perspektywy dziecka jest uderzająca, ale i zrozumiała. Nie pamiętam moich dziadków – ani jednego, ani drugiego, obaj zmarli gdy byłem niemowlakiem. Ale – podobnie jak Stasiuk – chciałem być jak oni. Żyli i żyją w przekazywanych mi wspomnieniach i opowieściach (które znam na pamięć). A przecież opowieści są wszystkim.

W Czasie Kultury napisałem o albumie Opla Stasiuk Trzaska

środa, 6 października 2021

Na obrzeżach x Radio Kapitał 06 X 2021



Dzisiaj przyglądam się przede wszystkim nowościom, z krótką wizytą w archiwach. Od Polski przez Azję Środkową, stepy Mongolii, Turcję, Malawi, Kongo po Egipt. 

OvE- Abeakuta
Gunesh - Туни Деря
Soyol Erdene - For Kindly Deeds (Сайхан Уйлсийн Толоо)
Kit Sebastian - Yalvarma
Kit Sebastian - Yeter
BlackFace Family - Nthena
BlackFace Family - DRC
Tonga Boys & Doctor Kanuska Group - Sweet
Rey Sapienz & The Congo Techno Ensemble - Na Zala Zala
Hassan Bergamon - Gamal Banat

wtorek, 2 marca 2021

Turecka postmoderna z Amsterdamu


Trzeci album amsterdamskiego Altın Gün powstawał podczas zeszłorocznych lockdownów i pandemicznej izolacji. Te doświadczenia bezpośrednio przełożyły się na kształt “Yol”, choć sedno ich muzyki zostało nietknięte.


O najnowszym albumie mojego ulubionego zespołu z Holandii piszę w Radiowym Centrum Kultury Ludowej.

środa, 9 września 2020

Na obrzeżach x Radio Kapitał 9 IX 2020

Połsuchaliśmy muzyki jednej z ważniejszych postaci europejskiej nowej psychodelii, zanurzonej w brzmieniach z naszej perspektywy egzotycznych - Grahama Mushnika, założyciela Catapulte Records, wytwórni, która od 13 lat jest domem dla takich zespołów L'Orchestre du Monplaisant, Derya Yildirim & Grup Simsek czy Les Pythons de Fournaces. Nie wyjeżdżając z Francji posłuchamy muzyki z Somalilandu, Turcji, wariacji na temat cumbii, soukous, perskiego funku. 

1. Guess What - Introduction: Bagdad 706 (Al Kawarizmi)
2. Guess What - Al-Khawarizmi (Al Kawarizmi)
3. Derya Yıldırım & Grup Şimşek - Nem Kaldi (Nem Kaldi)
4. Derya Yıldırım & Grup Şimşek - 3,2,2,3 (Nem Kaldi)
5. Orchestre du Montplaisant - Dr Stockton (II)
6. Sahra Halgan - Daardan (Waa Daardan)
7. Sahra Halgan - Bayr (Waa Daardan)
8. Graham Mushnik featuring His Group Martini - Gold Seekers  (Peeping Through the Porthole)
9. Slow Slushy Boys - Groove On Up (Chingford Train)
10. Malphino - Danza Negra (Malphino)


piątek, 13 marca 2020

Morska muzyka



Kocham morze. Stały rytm fal, przypływów i odpływów ma w sobie coś uspokajającego hipnotyzującego, ale też każde uderzenie fal o kamienie przypomina, że chwilowy spokój może zmienić się w niszczycielski żywioł. Nawet takie małe, niewydarzone i zimne jak Bałtyk. A może właśnie dlatego, że jest takie nietypowe, lubię je szczególnie. Najbardziej po sezonie, kiedy nawet Gdynia zapada w letarg. Miejska plaża i bulwar nadmorski w lecie pełne tak, że ledwo da się przejść, w listopadzie czy grudniu są prawie wymarłe. Zresztą, gdy jest gorąco i tłoczno, też to miasto uwielbiam.

Między innymi dlatego tak bardzo lubię Kiev Office, zespół będący emanacją Gdyni, a teraz i całego Pomorza. Już tytuł ich siódmego albumu, Nordowi Môl, wyznacza nowy kierunek, po raz pierwszy bezpośrednio sięgają do kaszubszczyzny. A to dopiero początek. Jeszcze wyraźniej niż wcześniej kierują się ku lokalności, wyciągają zapomniane historie, inspirują się historią regionu i dziewiętnastowiecznymi reportażami o życiu helskich rybaków. Michał Miegoń w dwóch utworach sięga po diabelskie skrzypce, kaszubski instrument ludowy, używany kiedyś przede wszystkim w obrzędach. Wreszcie, słychać też kaszubski, co prawda tylko w jednym fragmencie, ale to interpretacja ludowej piosenki. Na tym etapie powinniście wiedzieć, że jestem kupiony.

Nie chodzi o to, że Miegoń, Lewandowski i Wroński przebrali się w ludowe stroje, rzucili gitary w kąt i udają, że jest ten XIX wiek. Oni po prostu poszerzyli swoje inspiracje, ale nadal grają bardzo współczesny rokendrol. Trochę w tym post-punku, trochę lokalnej, trójmiejskiej sceny, szczypta noise rocka. Chyba też dali sobie więcej swobody, wydłużyli piosenki, wprowadzili miejsce na instrumentalne, momentami ilustracyjne pasaże czego apogeum jest w najlepszym fragmencie płyty, ponaddziesięciominutowej Abrazji. Zanurzyli się w Bałtyku po uszy. Jeszcze bardziej niż wcześniej w każdym dźwięku słychać wiatr od morza. Skąpane w echach gitary raz brzmią jak delikatna bryza letnim wieczorem na molo w Orłowie, innym razem to wiuga przynosząca sztorm i fale podcinające redłowski klif.





Trudno nie pisać o Nordowim Môlu bez chociażby wspomnienia o innej emanacji gdyńskości, Lonker See. Oba zespoły łączy wiele, od podobnego zakochania w rodzinnym mieście, przez Joannę Kucharską, która opuściła Kiev Office, by w całości skupić się na Lonkerach, podobny ładunek psychodelii, aż do wspólnych płyt Michał Miegonia i Bartka Borowskiego, lidera Lonker See (Jellyfishes Diary, choć ma już siedem lat to niedościgniony wzór morskiej muzyki).

Lonker See (nazwę biorą od Jeziora Łąkiego) bardziej niż na morze patrzą na kosmos i wychodzi im uduchowiony space rock ze sporą dawką jazzowych improwizacji. Tak przynajmniej było do tej pory, bo Hamza to bardziej przyziemne, osadzone na solidnych riffach granie. Jeszcze nie piosenkowe, ale już nie oparte tylko na improwizacji. Lonkersi w przeciwieństwie do Kiev Office nakładają na siebie ograniczenie szaleństwa. Pozwalają sobie na pewną przebojowość. No, przebojowość w kontekście do ich wcześniejszych odjazdów, bo takie Open & Close to Lonker See w pigułce - od melodii do hałasu przez jazzowe odloty.

Gdynia dosłownie pojawia się tylko raz, w tytule jednego utworu, ale nie da się zapomnieć, że Lonker See powstali na gruzach najbardziej gdyńskiego zespołu, 1926. Słychać w tej muzyce stocznię i port, przed oczami mam niebo pocięte trakcją trolejbusową i maszty żaglowców. Lonker See przenoszą swoje miasto w psychodeliczny świat, gdzie niebo ma wiecznie barwę taką, jak tuż po zachodzie słońca, a morze mieni się tysiącem barw.

Tęskno mi nad morze.



piątek, 26 kwietnia 2019

Turcja z offu

Wiosna okazała się płodna, jeśli chodzi o muzykę turecką. Pięć premier, jedno ogłoszenie na OFF Festival. Choć cała piątka mogłaby spokojnie zagrać w Dolinie Trzech Stawów. 



Ogłoszenie na OFFie to Jakuzi, którzy na początku kwietnia wydali swoją druga płytę, Hata Payı. I o ile jestem zawsze za jak największą liczbą artystów spoza Wielkiej Brytanii i USA na festiwalach, o tyle wybór Jakuzi jest dość wątpliwy. Ot, generyczny post-punk napędzany brzmieniem klawiszy. Niczym nie wyróżnia się spośród zalewu innych zespołów. No, poza tym, że śpiewają po turecku. Są umęczeni i mroczni, momentami wręcz karykaturalnie. Hajp na nich jest, co widać po pozytywnych recenzjach i artykułach, może więc to ja się mylę w swojej pogoni za lokalnością i oryginalnością.




Lepiej wypada Dünya Günlükleri, trzeci album Adamlar, którzy są tylko odrobinę mniej mroczni od Jakuzi. Wplatają w swój rock anatolijska melodykę i nostalgię, ale zostają przy tym całkiem współcześni. Pojawiają się delikatne echa alternatywnego rocka z przełomu wieków, odwołania do grunge’u, nawet szczypta metalu i bardzo dobrze to ze sobą współgra. Żeby nie było za miło, pojawiają się też mielizny, jak nieporadne rapowanie, czy straszna, reggae’owo-juwenaliowa pulsacja w Mavi Ekran. Jednak w ogólnym rozrachunku więcej tu plusów niż minusów.



Jeszcze ciekawszą propozycją jest wspólny album Grup Ses i Ethnique Punch. Ci pierwsi to duet stambulskich diggerów i producentów, ten drugi to raper. A gdy jeszcze dodam, że wydawcą jest niezastąpione Discrepant Records, to już wiecie, że jak najbardziej warto po nią sięgnąć. Ethnique Punch jest podobnie kwadratowy, co Sokół, ma też podobnie niski głos. Oczywiście, o czym rapuje, nie mam pojęcia i dla takich osób, jak ja, którym nie do końca podoba się flow Ethnique, Deli Divan ma drugą, instrumentalną stronę. Te same czternaście miniaturek, ale bez unoszącego się nad nimi monotonnego głosu. Stają się zupełnie inną historią, na pierwszy plan wychodzi skąpany w jesiennych mgłach Stambuł. Grup Ses sklejają swoje bity z sampli ze starych tureckich nagrań, obudowują je warstwą melizmatycznych syntezatorów, rzężącego basu. Przypomina to momentami bruit & Istanbul, podobnie operują psychodelią i dźwiękowym krajobrazem Stambułu.



A skoro jesteśmy przy tureckiej psychodelii, w połowie marca swój debiutancki album wydał dla Riverboat Umut Adan. I wiem, co zaraz powiecie, że to World Music Network, że wyprane z dzikości, że wygładzone. Zwykle tak jest, ale Bahar to wyjątek w katalogu tej brytyjskiej wytwórni. Przede wszystkim to płyta otwarcie i bezwstydnie polityczna (a to z kolei wiadomo, bo tekstom towarzyszą tłumaczenia). Jasne, Adan może sobie pozwolić na tak mocne słowa częściowo dlatego, że mieszka we Włoszech, a nie w swoim rodzinnym Stambule. Brzmieniowo nie odchodzi daleko od wzorców wypracowanych przez Erkina Koraya czy Barisa Manco, ale delikatnie je unowocześnia i z tego względu to rzecz przede wszystkim dla zdeklarowanych fanów gatunku.



I wreszcie dzisiejsza premiera. Tak bardzo turecka, że aż dziw, że tylko jedna osoba z tego sześcioosobowego składu urodziła się w Turcji, a druga ma korzenie tureckie. Reszta to zbieranina Holendrów pod wodzą basisty Jaspera Verhulsta. Poprzedni album Altın Gün, On, wyszedł niecały rok temu i jest jedną z moich ulubionych płyt 2018 roku. No bo czego w nim nie lubić? Retrofuturystyczne brzmienie, przesterowany saz (trzystrunowa turecka lutnia), funkowe, bujające rytmy. Bardzo podobnie skonstruowane jest Gece.

Słychać, że dwa lata wspólnego grania i ponad 200 koncertów zrobiły swoje. Altın Gün brzmią jak solidnie naoliwiona, psychodeliczna maszyna. Bardzo dobrą decyzją było oddanie większego pola Merve Daşdemir, która jest lepszą wokalistką niż Erdinç Ecevit, a on dzięki temu może bardziej popisywać się na syntezatorach, które odgrywają dużo większą rolę niż na On. Na więcej chaosu pozwalają sobie tylko w Şoför Bey, jedynym kawałku napisanym (czy może lepiej byłoby napisać wyimprowizowanym) przez zespół, a nie będący interpretacją tureckiego klasyka. Właśnie, to trzeba podkreślić - Altın Gün to swego rodzaju cover band, odświeżający anatolijskie przeboje, przedstawiający je zachodniej publiczności i przypominający je Turkom (w końcu trzy koncertu z rzędu w Stambule nie wzięły się znikąd). Coś jak Baaba, Gabriela i Michał ze swoją jedyną EPką, czy Mitche odgrzebujący debiut Wodeckiego, Warszawska Orkiestra Rozrywkowa grająca Brazilian Octopus tylko że na bardziej globalną skalę.

Gece to świetny album, spokojnie zaspokajający rozbudowane oczekiwania po On. W ogóle nie słychać, że nie grają swoich piosenek, czują się w nich doskonale, każda interpretacja jest przemyślana od początku do końca. Czekam tylko, aż się odważą na więcej własnych piosenek.










czwartek, 1 grudnia 2016

Między Bosforem a kosmosem

fot. Moyan Brenn

Bizancjum, Konstantynopol, Stambuł. Miasto leżące na styku dwóch kontynentów od momentu założenia jest łącznikiem między Wschodem a Zachodem. Przeplatały się w jego historii wpływy greckie, arabskie, anatolijskie, ormiańskie, żydowskie. 



Doskonale to oddaje nie tylko architektura miasta, ale tez muzyka, która powstaje nad Bosforem. 15 dni w Stambule spędził Xavier Thomas, bardziej znany jako débruit, francuski producent muzyki elektronicznej z zacięciem do wycieczek w stronę niezachu. Nad Złotym Rogiem spotkał się z wybitnymi postaciami stambulskiej muzyki. Taka współpraca to dla niego nie nowość, trzy lata temu nagrał fenomenalny album z Alsarah, który przenosił muzykę sudańską w kosmos.

Stambuł w jego wizji jest także zawieszony między przeszłością a przyszłością, tradycją nowoczesnością. Poszatkowana, retrofuturystyczna elektronika Francuza zderza się z psychodelią miasta, bliskowschodnimi tradycjami, ale też z turecka alternatywą (która jest bardzo prężna i interesująca). débruit współpracuje zarówno z muzykami młodszego pokolenia, jak zjawiskowe wokalistki Gaye Su Akyol (o której więcej poniżej) i Melike Şahin, są też legendy jak Murat Ertel, lider niezwykle wpływowego zespołu Baba Zula (w którym śpiewa też Melike), Okay Temiz - perkusista mający na koncie współpracę z Donem Cherrym, fenomenalny klarnecista Cüneyt Sepetçi, i wreszcie Mustafa Özkent, człowiek, który tworzył współczesne tureckie brzmienie.

Débruit ma na tyle charakterystyczny styl i pomysł na muzykę, że nie daje się przytłoczyć gościom. Bardzo wyraźnie słychać, że to jego płyta, oparta na jego patentach. Z talentów gości korzysta nie tyle oszczędnie, co umiejętnie wpisując ich w swoje utwory. Ich obecność sprawia, że wizja Thomasa nabiera kolorów i tego charakterystycznego, dekadenckiego posmaku Stambułu.

débruit & Istanbul to świetny wstęp do tureckiego niezalu (bo przecież niezach też ma swoje niezale) i kolejna bardzo dobra pozycja w katalogu Xaviera Thomasa.



***


Skojarzenia z eksploracją kosmosu i odległych światów budzi już sama okładka Hologram İmparatorluğu, drugiego albumu Gaye Su Akyol. Sugeruje, że ona także będzie przenosić muzykę
turecką w nowy wymiar. I tak rzeczywiście jest, choć Gaye robi to zupełnie innymi środkami niż débruit.

Akyol swoją muzykę bardziej opiera na lokalnej, anatolijskiej tradycji. Łączy ją z gitarami w duchu psychodelicznego, anatolijskiego rocka. Dużo tu surfu, kwaśnych klawiszy, ale też tradycyjnych instrumentów, choć pojawiają się rzadziej niż na debiutanckiej Develerle YaşıyorumHologram İmparatorluğu jest dużo odważniejszy od swojej poprzedniczki, Gaye nie obawia się dźwiękowych eksperymentów i radykalnych pomysłów. Wyróżnia się także bardziej narkotyczny klimat całości. Rozmyte, zamglone dźwięki wydają się unurzane w haszyszu i raki.

Gaye ponownie czaruje swoim głębokim, aksamitnym głosem. Gdybym miał wybrać tylko jeden element, który najbardziej świadczy o wyjątkowości Turczynki, byłby to właśnie jej wokal. Opatula jak ciepły kocyk, ale potrafi być niepokojący. Hipnotyzuje i kusi.

Choć Gaye na Hologram İmparatorluğu spogląda w kosmos, trzyma się twardo rzeczywistości. Najbardziej narkotyczny utwór Nargile to jednoznaczna krytyka Erdoğana (bo Turcja pod jego rządami przechodzi bad trip). Większość utworów opiera się na wielowiekowej tradycji klasycznej i tradycyjnej muzyki tureckiej, a Gaye przenosi je na nowy poziom. Zdecydowanie jedna z najlepszych płyt roku.


poniedziałek, 30 maja 2016

Molam w mieście


Grający na paradach uwspółcześniony molam (czyli tradycyjną formę piosenkową z północnej Tajlandii) Khun Narin's Electric Phin Band, zespół posługujący się własnoręcznie wykonanymi instrumentami i sprzętem pojawił się na Zachodzie jak meteor. Nagle rozbłysł, dzięki internetowi rozpalił wyobraźnię muzycznych poszukiwaczy nowości i dziwactw.

Ich debiut dla Innovative Leisure to właściwie jedno długie jam session podzielone na cztery utwory. Jeden trwający ponad 11 minut, a inny niespełna 20. Mocno narkotyczną i psychodeliczną ekipę w mediach porównywana do krautrocka, w tym takich tuzów jak Amon Düül II. Rzeczywiście, historia Tajów, którzy po pracy grają sobie bez spiny, a ktoś w USA na nich trafił przypadkiem przeglądając YouTube, uwodziła. Chyba nawet bardziej niż muzyka.

Dlatego wydana kilka tygodni temu dwójka Khun Narin nie jest zwykłą drugą płytą. Do zwyczajowej i wielokrotnie wspominanej presji związanej z drugim albumem, w ich przypadku dochodzi fakt, że wyjątkowa historia nie będzie już ich atutem, nie przesłoni muzyki. Tajowie dobrze o tym wiedzą i dlatego II wypełniają piosenki. Instrumentalne, ale dużo krótsze i zwięźlejsze. Bez mielizn, które przytrafiały się podczas swobodnego jamowania.

Czy coś zmienia się poza długością piosenek? Niewiele. To nadal muzyka idealna na gorące popołudnie, albo koncert gdzieś w środku dżungli. Khun Narin grająch na phinach (tajska lutnia) niekończące się solówki. Ta muzyka nie zmieni świata, konia z rzędem temu, kto bez pudła rozpozna poszczególne piosenki, ale trans podobny do tego, co dzieje się w muzyce Konono no. 1 czy Omara Souleymana to wynagradza. Trans, ale nie monotonia. Tajowie zmieniają tempo, przyspieszają, zwalniają. Nie pozwalają zbytnio odpłynąć. Potrafią w jednym momencie zabrzmieć jak zespół ze złotych lat kalifornijskiej psychodelii, a zaraz przypomnieć, że przecież nie wyjechaliśmy ani na moment z Azji. I zmuszają do tańca.


***

Tak samo do tańca zmuszali na OFFie trzy lata temu The Paradise Bangkok Molam International Band. Oni molam doprawiają nie psych-rockiem, ale funkiem, I nóżka sama chodzi. Paradise Bangkok zaczynali od cyklu imprez w stolicy, by przekształcić się w pełnoprawny zespół. O ile Khun Narin nie korzystają w swojej muzyce zupełnie z khaenu, bambusowej harmonijki ustnej (mogliście ją usłyszeć na ostatniej płycie Wacława Zimpla), o tyle Paradise Bangkok uczynili ze współbrzmienia jej i zelektryfikowanego phinu swój znak rozpoznawczy.

Pierwiastek funkowy (niektórzy dorzucają tez afrobeat, ale ja go tu nie słyszę) sprawia, że to muzyka bardzo zdyscyplinowana rytmicznie. Przenikliwe dźwięki khaenu nie pozwalają odpłynąć myślami, ta muzyka dzieje się tu i teraz. Nie ma czasu na leniuchowanie, w końcu jesteśmy w sercu wielkiej, tętniącej życiem metropolii. Jak ona brzmi, będziecie mogli się przekonać w Lublinie, Warszawie i Gdańsku w najbliższych dniach.