niedziela, 14 grudnia 2014

Numer drugi

Drugi numer "M/I" powinien trafić pod koniec tygodnia do sprzedaży. Tematem przewodnim są dziwne gatunki - ja napisałem o fenomenie chutney music z Karaibów. Poza tym porozmawiałem z Pawłem Szamburskim oraz zrecenzowałem Hymnen Candelarii Saenz Valiente i Marcina Maseckiego oraz Chosen Poems Jacka Mazurkiewicza.

wtorek, 9 grudnia 2014

Nierozrywkowa muzyka rozrywkowa

Nominacje do tegorocznych Paszportów Polityki pokazały trzy rzeczy. Po pierwsze, że ten tygodnik (poza pismami muzycznymi) najlepiej orientuje się, co słychać w polskiej muzyce. A po drugie, że polska muzyka rozrywkowa niszami stoi. Nominowani zostali Michał Biela, Wacław Zimpel i Pablopavo. Każdy z zupełnie innego muzycznego świata, każdy stawiający na niezależność. Muzykę środka mamy mierną, to, co wartościowe dzieje się na obrzeżach głównego nurtu, lub poza nim. Oczywiście, zeszłoroczne nominacje Maseckiego i Ziołka wzięły się z tego samego powodu, wtedy jedynym "popowym" rodzynkiem był Dawid Podsiadło, ale i on dzisiaj z zespołem Curly Heads kłania się muzycznej alternatywie (mimo że sprzed kilkunastu już lat).

W tym roku jednak nie ma nikogo. Pablopavo wywodzi się z reggae, a obecnie celuje w miejsce Świetlickiego swoim albumem "Tylko" sprzed kilku tygodni, Biela chowa się w cieniu, choć nagrywa bardzo ładne piosenki. Paradoksalnie najbliżej mainstreamu jest Wacław Zimpel, który poza prowadzeniem kilku własnych projektów i zespołów, gra z Gabą Kulką.

Po trzecie, te nominacje pokazują, jak sztucznym terminem jest muzyka rozrywkowa. Żaden z nich nie robi tak naprawdę w rozrywce, ale to też kolejny dowód na to, że nasza muzyka środka jest w stanie agonii.

sobota, 22 listopada 2014

Skarb


Chwilę po 21 przygasły światła. Na scenę weszły cztery osoby, których sylwetki oświetlało blade światło, przez co przypominały duchy. Za to zupełnie prawdziwa była muzyka. Niepokorna, głośna, zadziorna, przesterowana. I surowa, pozbawiona fajerwerków. Prosta, co podkreślało skromne i mało efektowne oświetlenie oraz wyposażenie sceny - dwie gitary, bas, korg, perkusja. Żadnych dekoracji, liczy się tylko muzyka.

Julia z zespołem przeplatała nowości starszymi piosenkami, które zmieniła w gitarowe bestie. Tak, Julia znana z zabawy fortepianem i syntezatorami zagrała najlepszy gitarowy koncert, jaki widziałem od dawna. Ogromna w tym zasługa fantastycznego zespołu, szczególnie niemieckiej sekcji rytmicznej grającej precyzyjnie i jednocześnie fantazyjnie, co pokazał ich jam w połowie koncertu. Wszyscy grali prosto, ale efektywnie, zgodnie z zasadą, że mniej znaczy więcej. Marcell pokazała, że scena to jej dom, świetnie się na niej czuła, bez wysiłku zawładnęła całym klubem.

Po godzinie skończyli rozciągniętym "Supermanem", który zdawał się nie mieć końca. A gdy wrócili - doczekałem się "Echa" i przepięknego "North Pole".

Po tak fantastycznym koncercie jeszcze bardziej dziwię się, że Julia nie gra w tym roku na Don't Panic We're From Poland, a IAM nie wysyła jej na wszystkie showcase'y, w tym SXSW. Taka artystka to skarb i wstyd byłoby zachować ją tylko dla siebie.

środa, 12 listopada 2014

Kosmische Musik

Jak wiadomo, dźwięk nie rozchodzi się w przestrzeni kosmicznej. Chyba, że oglądacie Gwiezdne Wojny. W prawdziwym kosmosie panuje ogłuszająca, absolutna cisza. Próżnia nie stanowi jednak problemu dla fal elektromagnetycznych. Naukowcy badający dla Europejskiej Agencji Kosmicznej kometę 67P/C-G odkryli, że ta lodowa kula "śpiewa". 67P/C-G emituje fale o częstotliwości 40-50 milihertzów. Gdy przedstawić je za pomocą fal dźwiękowych, niczego byśmy nie usłyszeli, to infradźwięki daleko poza naszym zakresem słyszenia. Dlatego fizycy przetransponowali "pieśń" do częstotliwości odpowiednich dla ludzkiego ucha. Efekt przypomina rechot żab, stukanie i wiejący wiatr i trochę "Lot trzmiela" Korsakowskiego. Na razie nieznana jest przyczyna tak dziwnego zachowania 67P/C-G.


środa, 5 listopada 2014

20 lat


Rok 1994 był naznaczony nie tylko odejściem Kurta Cobaina. 5 listopada, w Belgradzie umiera Milan Mladenović, wokalista legendarnego już wtedy jugosłowiańskiego zespołu, Ekatarina Velika.

Mladenović, urodzony w Zagrzebiu, ojciec Serb, oficer jugosłowiańskiej armii, matka Chorwatka z Dalmacji, był typowym przedstawicielem swojego pokolenia. Z rodziną mieszkał i w Zagrzebiu, i w Sarajewie, wreszcie w Belgradzie, gdzie jeszcze w liceum założył pierwszy zespół, Limunovo Drvo, przekształcony później w Šarlo akrobata, kolejną legendę jugosłowiańskiej nowej fali. Po wydaniu jednego albumu, rozeszły się drogi muzyków, Mladenović wraz z perkusistą Ivanem Vdoviciem i gitarzystą Dragomirem Mihajloviciem tworzy pierwszą inkarnację EKV, jeszcze pod nazwą Katarina II. Kolejne spory doprowadziły do odejścia Mihajlovicia i kolejną zmianę szyldu - na Ekatarina Velika.

Moją ulubioną płytą belgradzkiego zespołu jest ich trzeci krążek, Ljubav (o którym pisałem niezgrabnie cztery lata temu). Zgrabnie między nagrania studyjne wpleciono fragmenty koncertów, które były mocno stroną EKV. Ale Ljubav lubię za co innego, za straceńczy klimat, za desperację i za fantastyczną okładkę.

Późne płyty EKV dobrze oddają duszną atmosferę post-titowskiej Jugosławii. Śmierć dyktatora obudziła tłamszone do tej pory etniczne animozje, narastały nacjonalizmy, które niechybnie prowadziły do rozpadu i wojny. Tytuł wydanego w 1989 roku, depresyjnego albumu, Samo par godina za nas (Zostało nam tylko kilka lat) okazał się proroczy, nie tylko dla Jugosławii. Już po rozpoczęciu wojny ukazał się Dum Dum, zdecydowanie najbardziej pesymistyczny materiał zespołu.

Krótko po wydaniu Neko nas posmatra Mladenović wyjeżdża do Brazylii, gdzie wraz z Mitarem Suboticiem pracuje nad nową muzyką, czego efektem jest projekt Angel's Breath. Nagrany wraz z brazylijskimi muzykami album jest najdojrzalszym i jednocześnie najlepszym albumem Mladenovicia. Jest tu miejsce i na bałkański folklor, i MPB, bossa novę, post-punk, industrial. To jednocześnie kolejna wypowiedź na temat niszczącej Bałkany wojny.

W 1994 roku Mladenović wraca do Belgradu, reaktywuje EKV, z którą planuje nagrać kolejny album, gra kilka koncertów, w tym ten ostatni, 24 sierpnia, w Budwie. Dzień później Mladenović trafia do szpitala, gdzie zostaje u niego zdiagnozowany rak trzustki. Muzyk umiera kilka miesięcy później. Dziś nie żyje już nikt z pierwszego składu EKV, ostatnia odeszła Margita Stefanović. Zmarł również Mitar Subotić, który krótko po wydaniu Sao Paulo Confessions w 1998 zginął w pożarze swojego studia, ratując z pożogi nagrania. Nagrania składające się na album Tudo tempo Bebel Gilberto.





czwartek, 30 października 2014

Wyjątek

Kiedy byłem małolatem, jak każdy porządny zbuntowany nastolatek gardziłem popem. Było to zło najgorszego gatunku, nieautentyczne, korporacyjne, sztuczne i nieautentyczne. Nie to, co jakże niekorporacyjny trzecioligowy numetal (tak, były takie wynalazki, jak Adema). Od tej reguły był jeden wyjątek. Robbie Williams. Nie pamiętam, czy byłem świadomy jego boysbandowej przeszłości, ale w solowej karierze kreował się na łobuziaka, chłopaka z sąsiedztwa z niewyparzoną gębą. I chyba taki naprawdę był. Nękany problemami z uzależnieniami Robbie nie był postacią odrealnioną. No i te piosenki, Sing When You're Winning jest jedną z moich ulubionych płyt, a Road to Mandalay i Supreme wywołują kawalkadę wspomnień, i są prostu piękne. Zaraz potem Robbie poszedł swing, Swing When You're Winning też miał kilka hitów. Później Williams zniknął z mojego muzycznego radaru, choć zawsze miałem do niego sporo sympatii. W zeszłym roku trzydziestodziewięcioletni już Robbie wrócił do swingowych standardów. Ponownie z dobrym skutkiem, choć momentami zbliżał się niebezpiecznie do Roda Stewarta i jego serii American Songbook.

A w przyszłym roku zagra w Krakowie. 17 kwietnia. I mam nadzieję, że zagra Road to Mandalay.



PS. Dzisiaj spełniam inne popowo-prawie-nastoletnie marzenie, jadę na koncert Kylie.

poniedziałek, 20 października 2014

Sentymenty


Dying in the living room to the music from America so proudly universal that they like to call it soul. Tak Julia Marcell rozpoczyna drugą zwrotkę North Pole (to najlepsza piosenka o Polsce od lat), poprzedzoną fantastycznym pasażem hi-hatu. Te kilkadziesiąt sekund jest najlepszą recenzją Sentiments. Swoją wielkość (tak, nie ma co bać się tego słowa) trzeci album Julii Marcell zawdzięcza właśnie takim momentom. Każdy drobny dźwięk, każde słowo ma swoją rolę do spełnienia. Przeważnie staram się nie rozbierać piosenek i płyt na części pierwsze, ale tutaj wyławianie detali sprawia ogromną radość. Olsztyn town w Maryannie, buczący bas w Cincinie. Zresztą współpraca basu i perkusji to materiał na osobną historię. Sekcja rytmiczna odgrywa tutaj kluczową rolę, sama Julia to przyznaje w wywiadzie dla T-Mobile Music, od niej zaczynała pisać piosenki.

Sentiments jest płytą dużo mocniej zorientowaną na gitary, jedynie Twelve zbliża się do tego, co Julia robiła wcześniej. Nie zmieniło się tylko jedno – fantastyczne piosenki. Wreszcie też, po nieśmiałej próbie w Echu olsztynianka zwróciła się do polszczyzny i pokazała, że w rodzimym języku wypada przynajmniej tak samo przekonująco, jak w angielskim i chyba tylko Gaba Kulka pisze tak świetne piosenki.


Ale się ta jesień zrobiła ciekawa w polskiej muzyce.

Rozczarowanie

Warszawski festiwal, podobnie, jak gdyńska Globaltica, obchodził w tym roku jubileusz 10. edycji. Choć oba festiwale promują muzykę niezachodnią, są dzisiaj w zupełnie innym miejscu.
Krótko napisałem, czemu Skrzyżowanie Kultur w tym roku mnie rozczarowało.

niedziela, 5 października 2014

Nie ma jednego kaukaskiego popu – o nagraniach terenowych z pogranicza Europy i Azji


Możliwe, że nie wszystkie grupy etniczne nagrane przez Ored Recordigs i Sayat Nova Project przetrwają. Rozpłyną się wśród dominujących narodowości. I wtedy zostaną po nich tylko nagrania.
Napisałem, kto i dlaczego nagrywa mniejszości etniczne na Kaukazie. 

piątek, 3 października 2014

Klarnet, kościół, owady i piękna muzyka

W czasach, gdy świat pędzi na złamanie karku, Ceratitis Capitata ze swoim spokojem, refleksyjnym, czy wręcz medytacyjno-modlitewnym charakterem wydaje się zupełnie nie na miejscu. Jednak takie wyciszenie się, skupienie tylko na dźwiękach, odizolowanie się od nadmiaru innych bodźców jest potrzebne. To odskocznia od pędu, czas na zatrzymanie się. Przede wszystkim jest to album pełen piękna, którego nie warto marnować na podróż tramwajem.
Dla nowego portalu muzycznego, I Rate Music, spisałem swoje przemyślenia o fenomenalnym solowym debiucie Pawła Szamburskiego.

poniedziałek, 29 września 2014

Numer pierwszy



Od dziś pierwszy numer Kwartalnika Muzycznego M/I powinien być w dużych sklepach na E, oraz w sklepie internetowym wydawcy. Jak pisałem wcześniej, ode mnie dwa teksty: o poszukiwaniu muzyki afrykańskiej i wywiad z Michałem Bielą (Ścianka, Kristen), a także recenzuję reedycję Anthology of Interplanetary Folk Music Craiga Leona (uwaga, zagra ostatniego dnia Unsoundu) i Taaritt Maman Saniego (o którym już tu wspominałem). Z innych tekstów najbardziej polecam fenomenalny artykuł Olgi Drendy o Ianie Nagoskim i Canary Records, wyszło jej to dużo lepiej niż mój tekst na podobny temat, warto też zgłębić zakamarki południowego, redneckowego hiphopu z Marcinem Flintem. Polecam również przeczytanie czasopisma od początku do końca, bo tak naprawdę są w nim same ciekawe teksty. I nie piszę tego tylko dlatego, że znalazło się w nim miejsce na moją twórczość.

czwartek, 18 września 2014

Diabeł tkwi w szczegółach



Kolejny odprysk, tym razem nie od tekstu, który ukaże się w papierowym wydaniu M/I (w kioskach już 29 września), lecz od krótkiego przeglądu inicjatyw zajmujących się dokumentacją ginących tradycji muzycznych Kaukazu.

czwartek, 4 września 2014

Przeczesując Bandcamp #2

Miało być tylko po francusku, ale wkradł się jeden rodzynek z Kaukazu.


Balkhar Ensemble - Songs of Balkhar's Women
Za Ored Recordings kryje się czwórka młodych Czerkiesów, którzy utrwalają tradycje muzyczne Północnego Kaukazu (czyli tej części regionu znajdującej się w Federacji Rosyjskiej). Są przeciwnikami studyjnych zabiegów, więc postanowili na nagrania terenowe. Podczas jednej ze swoich wypraw dotarli do Balcharu, dagestańskiej wioski zamieszkanej przez Laków, jedną z 70 kaukaskich grup etnicznych. 13 piosenek, w tym obrzędowe, liryczne, epickie. Ciekawy wgląd w nieznaną kulturą.



Chantal Archambault - Les élans
Jedną z prawd objawionych jest fakt, że nawet największy banał brzmi pięć razy lepiej po angielsku niż po polsku. Zapytajcie polskich muzyków albo korpopracowników. O ile lepiej być Sales Managerem niż zwykłym, szarym sprzedawcą. Nie wiem, czy Anglosasi mają tak samo z francuskim, ale mieć powinni. Chantal Archambault z, w gruncie rzeczy dość sztampowego, folku podbarwionego country robi ślicznie delikatne piosenki od których nie sposób się oderwać. I jestem pewien, że to w połowie zasługa języka.


Canailles - Ronds-points
Tych gagatków śledzę od wydania debiutu i ciągle żałuję, że jeszcze nikt nie zdecydował się na zorganizowanie im trasy po Europie. Już w nagraniach studyjnych słychać, że są koncertową petardą. A co się tam dzieje! Jest zydeco i cajun z bagnistej Luizjany, jest bluegrass z Appalachów, jest szalejące banjo prosto z Alabamy, jest punkowa złość, jest blues z delty Missisipi, jest wreszcie nieprzenikniona Północ. Ósemka z Montrealu to niezłe zawadiaki, zawsze gotowi do bitki. Rzucisz im wyzwanie?


Catherine Leduc - Rookie
Nagrywająca dla tej samej wytwórni, co Canailles, Catherine Leduc gra muzykę wycofaną, pozornie zimną, jak kanadyjski grudzień. Nic wielkiego się nie dzieje w ciągu tych 10 piosenek, ale ten mroźny, snujący się klimat całości silnie przyciąga.


Sweet Crude - Super Vilaine
Na sam koniec trochę oszukana francuszczyzna. Sweet Crude w swoim kontrolowanym bałaganiarstwie przypominają Canailles, ale są nastawieni do świata bardziej pokojowo. Francuszczyzna oszukana, bo dialekt luizjański mieszają z angielskim i łączą nowoczesny indie pop (mniej wygładzone Foster the People) z  bagnami zamieszkałymi przez Cajunów.

poniedziałek, 1 września 2014

Popularniejsi niż pop

fot. Aram Al-e-Kana'n
10. edycja warszawskiego festiwalu Skrzyżowanie Kultur, jednego z najważniejszych polskich festiwali poświęconych muzyce niezachodniej rozpocznie się za niewiele ponad trzy tygodnie. Skład tegorocznej edycji będzie iście gwiazdorski, od Hugh Masekeli z RPA po Mahmuda Ahmeda, legendarnego etiopskiego wokalistę. Będzie również dzień przeznaczony jedynie muzyce polskiej. Oprócz tego usłyszymy kilkoro mniej znanych, ale równie interesujących artystów, z których najbardziej cieszy mnie obecność Rastak i Mascarimiri. Z tymi pierwszymi porozmawiałem dla M/I

sobota, 30 sierpnia 2014

Polak potrafi

Choć do samego końca byłem niewiernym Tomaszem i obawiałem się, że to już koniec, nikt już więcej nie wpłaci, bo w końcu ile osób w Polsce słucha takiej muzyki, o której chcemy pisać w M/I? Światełkiem w tunelu mogło być wyprzedanie karnetów na Unsound po raz drugi z rzędu. Najważniejsze, że się udało i już w drugiej połowie września ukaże się pierwszy numer kwartalnika, a w nim ode mnie tekst o wytwórniach przypominających muzykę z Afryki, wywiad z Michałem Bielą i cztery recenzje. Jeszcze raz wielkie dzięki wszystkim, którzy postanowili nam zaufać, nie zawiedziemy Was.


PS. Wiem też, o czym będzie numer drugi, ale to na razie tajemnica :)

środa, 27 sierpnia 2014

Psych-Tajlandia

Podobne historie nie są niczym niezwykłym w dzisiejszym, zglobalizowanym świecie. Na Youtube pojawia się filmik z Tajlandczykami grającymi psych rock. Filmik pojawia się na portalu poświęconym różnym ciekawostkom, Dangerous Minds. Na nagranie trafia amerykański producent, Josh Marcy, którego wideo ujęło tak mocno, że postanowił się skontaktować z tajemniczym (przynajmniej dla osoby nie znającej tajskiego) zespołem i zaproponować im nagranie płyty. Dotarcie do nich było nie lada zadaniem, nie obyło się bez pomocy pracowników lokalnej tajskiej restauracji. Potem było już łatwiej, Marcy znalazł amerykańskiego ekspata, który posłużył za kontakt z zespołem. Wydaniem albumu zajęła się oficyna Innovative Leisure z LA, nagrania zajęły jeden dzień (szczęśliwie pogodny, więc rejestracja materiału odbyła się w buddyjskiej świątyni). I już, anonimowi Tajowie, przestali takimi być. A album? Doprawdy fantastycznie psychodeliczny.


środa, 13 sierpnia 2014

Przeczesując bandcamp #1

Od czasu powstania tej platformy lubię przeszukiwać ją po tagach, trochę na chybił-trafił, trochę po wytwórniach. Czasem trafiam na bardzo złe płyty, czasem na fantastyczne perły, ukryte w czeluściach Internetu.

Ornamatik - Ornamatik
Amerykanie lubujący się w bałkańskich brzmieniach. Czyli nic nowego, ale zagrane sprawnie, z bonusem w postaci funkującej gitary.Oprócz Południowej Europy, słychać tu trochę bliskowschodniej psychodelii i hiphopowych rytmów.



PitchBlak Brass Band - You See Us
Chyba wystarczy, że napiszę "nowojorska rapowa orkiestra dęta".  Dwóch zdolnych MCs, dużo dęciaków, klasyczny, oldskulowy klimat całości. To wszystko prawda, a ich debiut brzmi tak dobrze, jak wygląda to na papierze.



Su Wai - Gita Pon Yeik
Jedna z moich ulubionych wytwórni, Mississippi/Little Axe, wreszcie zrobiła krok w stronę cyfrowego świata i część swojego katalogu udostepniła na bandcampie. W tym tę nowość. Su Wai jest wirtuozką birmańskiej harpy, Saung Gak. Na repertuar tego albumu składają się pieśni dworskie ze zbioru Mahagita. Co interesujące, nie jest to reedycja, lecz całkiem nowe nagrania. Egzotyczne? Owszem, ale przede wszystkim przepiękne.




czwartek, 31 lipca 2014

Taksim

Na tegoroczną Globalticę (relacja już jest) pojechałem z Taksim Andrzeja Stasiuka w torbie i mocnym postanowieniem skończenia lektury. Niestety, nie udało się, zatrzymałem się w okolicach setnej strony tego opisu umierającego świata, pięknego w swoim nieładzie i braku nadziei. Aż żal czytać dalej, przecież zaraz ten słowacki cyrk odjedzie, przyjdzie zima, nie będzie dokąd jeździć ze szmatami na sprzedaż. Chciałoby się, żeby to późne lato wiecznie trwało. Tak zatopiony w powieści, usłyszałem w gdańskiej knajpce jeden z utworów z debiutanckiej płyty Beirutu. Wcześniej Zach Condon w swoim wczesnym, niby-bałkańskim, niby-środkowoeuropejskim wcieleniu do mnie nie trafiał zupełnie, ale w połączeniu z beskidzkimi pejzażami i barwnymi opowieściami Władka, ta melancholia wypadła idealnie, a gdy już wróciłem do domu, nie mogłem oderwać się od Gulag Orkestar.


środa, 30 lipca 2014

Globaltica

W gdyńskim festiwalu, jak zawsze, najbardziej ujęła mnie atmosfera. Park Kolibki, położony zaraz nad morzem, jest idealnym miejscem na taką kameralną imprezę. Dzięki temu, oraz sprawności organizatorów, można łatwo zapomnieć o typowych festiwalowych bolączkach i bez przeszkód wczuć się w muzykę. Fantastyczna sprawa.
Chyba po raz drugi odwiedziłem ten sam festiwal dwa lata z rzędu (wcześniej to był również gdyński Open'er w latach 2009-10). Więcej o tegorocznej Globaltice tu

wtorek, 29 lipca 2014

Muzyka jest naszą ideologią i tożsamością

mat. pras.

Jeszcze przed Globalticą (jak zwykle fantastyczną, ale o tym więcej już niedługo) po niedużych zawirowaniach przepytałem mailowo Yacoubę Moumoniego, lidera nigerskiej ekipy Mamar Kassey, która zagrała jeden z najlepszych koncertów festiwalu. Przeczytać można na stronie M/I i przy okazji pozachwycać się okładką pierwszego numeru, bo naprawdę jest czym.


wtorek, 15 lipca 2014

Na placu

(fot. stąd)

Na zeszłoroczny koncert Julii Holter na OFFie wpadłem dosłownie na chwilę, nie pamiętam już z czym się pokrywał jej występ, ale po kilku minutach zrejterowałem z myślą, że eteryczna muzyka Amerykanki nie najlepiej sprawdza się na dużym, zdominowanym przez gitary festiwalu. Na następne spotkanie nie musiałem długo, tym razem okoliczności były dużo przyjemniejsze. Plac Defilad nie przytłoczył jej muzyki, publiczność dopisała, słońce zachodziło. Idyllicznie wręcz. Umiejscowienie koncertu w otwartej przestrzeni w centrum miasta było też znaczące dla tematów poruszanych przez Julię na jej ostatnim albumie, zatytułowanym - nomen omen - "Loud City Songs". I tylko "Goddess Eyes" brakowało.

piątek, 11 lipca 2014

Muzyka, o której musi usłyszeć cały świat

Brian Shimkovitz z Awesome Tapes from Africa przyjedzie w przyszłym tygodniu do Polski zagrać dwie imprezy, 17 lipca w Warszawie (w ramach Lado w Mieście), a dzień później we Wrocławiu. Temu drugiemu wydarzeniu, ładnie zatytułowanemu turnus w tropikach patronuje M/I, więc na stronie magazynu ukazał się mój wywiad z Brianem, który przeprowadziłem na potrzeby wspominanego już kilka notek temu tekstu o afrykańskiej muzyce odnalezionej. Artykuł ukaże się w pierwszym numerze kwartalnika, już we wrześniu, może do tego czasu uchylę rąbka tajemnicy i zdradzę, co jeszcze ode mnie się w nim znajdzie.

środa, 9 lipca 2014

Punk rock w tropikach

Za irokeza – ogolenie głowy. Za koncert – areszt. Za nieprawomyślne teksty – więzienie. Częste i brutalne interwencje policji. Prześladowania ze strony władzy, wiecznie na cenzurowanym. Tak wygląda życie punków w Azji.
Wreszcie ukazał się mój tekst o azjatyckim punk rocku. 

piątek, 20 czerwca 2014

Dialog, emocje, energia

Przypomniał mi się inny koncert w tym samym miejscu, Wacław Zimpel grał z Pawłem Szpurą i marokańskim griotem Mokhtarem Ganią. I jedni i drudzy łączyli kultury i style muzyczne. I jedni, drudzy mogliby grać całą noc.
Jakiś czas temu byłem na koncercie Hailu Mergii, Tony'ego Bucka i Mike'a Majkowskiego.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Dźwięki z Sahelu

mat. prasowe


Strona ruszyła, więc mogę napisać, już we wrześniu ukaże się pierwszy numer nowego-starego kwartalnika poświęconego muzyce, M/I. Do tej inicjatywy dorzucam swoje trzy grosze, kontynuując wątki afrykańskie i archiwalne. Napisałem tekst o wytwórniach zajmujących się afrykańską muzyką (nie tylko) archiwalną. Przy okazji porozmawiałem z właścicielami kilku takich oficyn, między innymi z Chrisem Kirkleyem, szefem Sahel Sounds, jednej z moich ukochanych wytwórni w ogóle. Kilka miesięcy temu przepytał go Kuba z Radia Orient, ale na trochę inną okoliczność.

środa, 28 maja 2014

Punk Indonesia

Na potrzeby tekstu o azjatyckim punku, który już niedługo ukaże się w Onecie, rozmawiałem z kilkoma zespołami i dziennikarzami z regionu. Jednymi z nich byli perkusista (Made) i wokalista (J.Sin) indonezyjskiej załogi Citizen Useless. Zaczęliśmy od wydarzeń w Banda Aceh, jednej z sumatrzańskich prowincji Indonezji i jedynej, w której obowiązuje prawo religijne, a która trzy lata temu zasłynęła zsyłaniem niepokornych nastolatków do obozów reedukacyjnych.

Jak obecnie wygląda sytuacja w Banda Aceh? 

Made: W Banda Aceh obowiązuje szariat, tak, jak w Arabii Saudyjskiej. Problemem jest policja religijna, która ma możliwość wpływania na to, jak ludzie myślą i wolność wypowiedzi. Tak samo nielegalne, jak noszenie przez kobietę dżinsów podkreślających figurę, picie alkoholu, trzymanie się za ręce z innym mężczyzną niż mąż lub członek rodziny, jest noszenie „antyspołecznych” ubrań i śpiewanie piosenek o religijnym ucisku.

J.Sin: Doniesienia o represjach w Banda Aceh ostatnio trochę ucichły, ale mamy wielu przyjaciół, którzy tam mieszkają i wszyscy nam mówią, że policja religijna jest tak samo czujna, jak zawsze. Ciężko jest zorganizować koncert, a ci, którzy są na tyle odważni, by nosić się jak punk publicznie, muszą uważać, żeby nie zostali zgarnięci na przymusową reedukację. Sytuacja nie zmieniła się bardzo, zeszła jedynie z pierwszych stron gazet.

Czy religia jest problemem winnych częściach Indonezji?

Made: W pozostałej części Indonezji dominuje umiarkowany, mocno zsekularyzowany islam, jednak pojawił się rosnący trend w stronę fundamentalizmu z powodu nowozdobytych wolności i jako rezultat amerykańskiej polityki konfrontacji ze światem islamu prowadzonej za prezydenta Busha.

J.Sin: Religia jest zawsze problemem, jeśli jedno konkretne wyznanie jest częścią systemu rządowego w pluralistycznym kraju (choć oczywiście większość Indonezyjczyków jest muzułmanami), ale w Dżakarcie ludzie bardziej otwarci niż w innych regionach. Czytałem, ze niektóre miasta chcą wprowadzić prawo religijne, na wzór Banda Aceh, a kilka radykalnych grup chciało tego samego w stolicy. Na szczęście bez skutku.

Macie piosenkę zatytułowaną „Racism is Not Punk”.

Made: Rasizm jest problemem wszędzie, gdzie znajdziesz ludzi, jednak ta piosenka to odpowiedź na fragment sceny, który nazywa się „Nazi Punk” z powody niezrozumienia europejskiej i amerykańskiej kultury. Ci punkowie przeważnie nie maja pojęcia, kim byli naziści i nie wiedzą, że są symbolem rasizmy. Na ironię zakrawa fakt, że anarchizm postuluje egalitaryzm i wzajemny szacunek, sprzeciwiając się dyskryminacji. Nie wspominając już o anarchistach walczących po stronie Republiki w hiszpańskiej wojnie domowej.

J.Sin: Made wytłumaczył to jasno, nie mam zbyt dużo do dodania. Swastyka stała się jakąś szaloną modą dla niektórych dzieciaków ze sceny. Wierzą, że to symbol antyizraelski i używają go do wyrażania swojego wsparcia dla sprawy palestyńskiej. Nie znają szerszego kontekstu i historycznego znaczenia tego symbolu. To smutne widzieć naklejki ze swastyką na motocyklach, samochodach, czy gitarach. Napisałem tę piosenkę, bo musiałem wyrazić swój sprzeciw wobec utożsamiania tego gówna ze sceną punkową.

Czy są zespoły otwarcie polityczne?

Made: Tak, są zespoły, które nie mają problemu ze śpiewaniem otwarcie o ucisku i niesprawiedliwości społecznej, ale większość stara się być ostrożna. Zdają sobie sprawę, że jeśli staną się zbyt głośni, mogą spotkać ich brutalne, nawet śmiertelne represje. Na szczęście Citizen Useless ma w składzie zagranicznych muzyków, co sprawia problemy policji. To daje nam trochę więcej wolności. Trochę.

J.Sin: Jest kilka zespołów, które są bardzo polityczne. Wiele jest bardzo krytycznych wobec rządu i nie stara się tego ukrywać. Niektórzy artyści trafiali z tego powodu do więzienia. Inni w swojej krytyce posługują się ironią, alegorią, czy metaforą.

Jakie są największe społeczne problemy w Indonezji?

Made: Rozziew między bogatymi a biednymi, nieefektywny system edukacyjny, dysfunkcyjny i skorumpowany wymiar sprawiedliwości i seksizm

J.Sin: Brak klasy średniej i różnica między bogatymi i biednymi jest ogromna. System edukacyjny jest nieefektywny, bo każdy uczeń otrzymuje promocję, niezależnie od wyników. Przemysł jest pełen nepotyzmu i łapówkarstwa, a rząd i wymiar sprawiedliwości są tak skorumpowane, że dla wielu Indonezyjczyków jest to zupełnie normalna sytuacja. Często można usłyszeć, że „to po prostu Indonezja, to u nas normalne”. Ludzie zbyt łatwo akceptują wiadomości o defraudacji publicznych pieniędzy przez urzędników.

Jak wygląda scena punkowa?

Made: W porównaniu z innymi subkulturami, jak metal czy hip hop, nie jest tak duża, ale dzięki temu, że jest zróżnicowana i Indonezja ma ponad 200 milionów mieszkańców, w każdym mieście znajdzie się jakiś punkowy zespół.

J.Sin: Moim zdaniem, Indonezja ma najlepszą i największą scenę na świecie. Z powodu społecznych i politycznej sytuacji przypomina mi amerykańską scenę z lat 1980-84.Totalna walka z rządem o wolność bycia sobą. Z rodzicami, autorytetami. Walka o równość i sprawiedliwość. Moim zdaniem Europa i Ameryka miały prawdziwy, nieskażony punk przez siedem, maksymalnie dziesięć lat. W Indonezji, dzięki problemom politycznym i społecznym walka trwa już ponad 23 lata. I kiedy myślimy, że zaczynamy wygrywać, wszystko się rozpada i trzeba zaczynać od nowa.


środa, 14 maja 2014

Informacja

Po ostatnich ogłoszeniach OFF Festivalu w Lublinie zawrzało. Że Frank Fairfield grał u nich na Kodach w 2011 roku i nikt nic nie mówił, że łączą folk z awangardą, a dopiero katowicki festiwal dostał za to brawa. Że Kapela Brodów grała najpierw u nich, Glenn Branca również. O pierwszym koncercie Tinariwen w 2009 nie wspominając. Aż zrobiło mi się głupio, bo przecież sam pisałem, że OFF jest w awangardzie polskich festiwali i ruchu z otworzeniem sceny folkowej tylko im gratulować. Przyznaję, nie wiedziałem, że Frank Fairfield grał najpierw w Lublinie. Chyba nawet nie wiedziałem wtedy o jego istnieniu. Sprawdziłem więc, czy może organizator wysłał maila te trzy lata temu z informacją o programie. Nie wysłał. Zdaję sobie sprawę, że można mnie pominąć, więc przeszukałem też redakcyjną skrzynkę Uwolnij Muzykę!. Nie znalazłem nic ani pod hasłem "Kody", ani "Lublin", ani "Glenn Branca" czy "Frank Fairfield". To znaczy tych dwóch znalazłem, w informacji prasowej OFFa.

wtorek, 6 maja 2014

Off Folk

Dużo działo się ostatnio w materii ogłoszeń festiwalowych. Najpierw, jeszcze w kwietniu, cały lineup ogłosił niezawodny, jak zwykle Ethno Port. W tym roku najbardziej wypatruję występów Hosseina Alizadeha i Pejmana Hadadiego na zakończenie festiwalu, roztańczonych Kongijczyków (ale nie tych z dawnego Zairu, lecz Kongo-Brazzaville) z Les Tambours de Brazza, trębaczy z Fanfare Ciocarlia, tureckie Taksim Trio oraz koncert rozpoczynający wydarzenie, czyli Dhafera Youseffa. Oczywiście, pozostali wykonawcy tez niczego sobie, międzykontynentalna współpraca Trebuniów-Tutków i Twinkle Brothers budzi dobre wspomnienia z ich warszawskiego występu sprzed kilku lat, a Transkapelę widziałem pięć lat temu na Globaltice, która szczęśliwie w tym roku się odbędzie. Po nieudanym konkursie na dotację z Ministerstwa Kultury przyszłość nadmorskiego festiwalu zawisła na włosku, jednak dzięki determinacji organizatorów dziesiąta edycja odbędzie się. Na razie została ogłoszona jedna gwiazda imprezy Sierra Leone's Refugee All Stars i polski Mozaik.

Mimo tego w ostatnich dniach największe wrażenie zrobił Off Festival. Nie chodzi mi o Slowdive czy kolejne w większości anonimowe amerykańskie gitarowe zespoły, ale o trzy rzeczy. Po pierwsze, Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou z Beninu, legenda muzyki afrykańskiej, która kładła podwaliny pod afrobeat. Już samo to ogłoszenie Rojkowi należy się medal. A to nie wszystko, 2. sierpnia z okazji roku Kolberga scena eksperymentalna zmienia się w folkową, a tam Kapela Brodów, Karpaty Magiczne, Frank Fairfield, mimo folkowości mocno wpisujący się w charakter sceny eksperymentalnej Jerusalem in My Heart, Same Suki, DakhaBrakha (którzy pokazują zazębianie się alternatywy z muzyką tradycyjną, grali przecież kiedyś na Ethno Porcie) czy wreszcie wiksujący Senegalczycy i Niemiec Mark Ernestus & Jeri Jeri. To będzie najlepszy dzień festiwalu, a ja pewnie nie opuszczę ani jednego z tych koncertów. Jednak najważniejszy jest fakt, że to nie jednorazowa podmiana, by wpisać się w kolejną rocznicę. Jeden folkowy dzień ma być na scenie eksperymentalnej co roku.

Czekam na edycję z Sahel Sounds w roli głównej.

piątek, 25 kwietnia 2014

Kup płytę

Jutro (i pojutrze) odbędzie się polska edycja Record Store Day, dnia sklepu płytowego. W ciągu lat rozrósł się z inicjatywy mającej ratować małe sklepy płytowe przed upadkiem spowodowanym popularnością sklepów wielkopowierzchniowych, jak Wal-Mart do prawie ogólnoświatowego wydarzenia. RSD ma zwracać uwagę na małe sklepy i wytwórnie. Zawsze odbywa się w trzecią sobotę kwietnia. Zawsze? Nie.

W Polsce tegoroczna edycja RSD odbywa się tydzień później, bo trzecia sobota kwietnia okazała się być tą Wielką. Rozumiem i popieram do pewnego stopnia tę decyzję, ale doskonale pokazuje ona, jak bardzo na marginesie codzienności znajduje się muzyka. Jednak mimo tego oraz dominacji Empiku, można patrzeć w przyszłość z ostrożnym optymizmem.

Choć najczęściej kupuję płyty przez Internet lub na koncertach, lubię chodzić do sklepów płytowych, przegrzebać stosy winyli i CD, bo może trafi się coś interesującego. Miejsc, gdzie można to zrobić pojawia się w Warszawie coraz więcej. Jest Nie zawsze musi być chaos, gdzie trafiłem na Krar Collective, warto przejść się do Pardon, To Tu nie tylko na koncert, bo wybór płyt mają bardzo interesujący (choć ceny trochę za wysokie). Główna impreza związana z RSD skupiona jest wokół Side One (przede wszystkim rap i okolice, ale trafiłem tam na reedycję "Vol. 2" malijskiej orkiestry Super Djata Band de Bamako). W tym roku wyjątkowo w Sztukach i Sztuczkach przy Szpitalnej 8 odbędzie się część dzienna, czyli po prostu kiermasz płyt z małych wytwórni. Wystawi się ich ponad 30. Od elektroniki do indie rocka. Szkoda tylko, że prawie żadna nie zdecydowała się na specjalne, okolicznościowe wydawnictwa, z których słynie ten dzień.

Warto jutro (i pojutrze - w Krakowie) udać się na RSD i kupić płytę. Bo może w przyszłym roku będzie jeszcze lepiej.

Cloud Nothings - Here and Nowhere Else



Dwa lata temu w recenzji "Attack on Memory" napisałem, że Cloud Nothings są moją prywatną Nirvaną, ale pewnie będę się z tego za jakiś śmiał. No więc nie śmieję się.

"Here and Nowhere Else" to znów osiem piosenek trwających niewiele ponad pół godziny. Siedem krótkich, jedna trwa ponad siedem minut. Podobieństwa do poprzedniczki aż nazbyt widoczne. Jednak choć tak samo, jest zupełnie inaczej. Głośniej, brudniej, szybciej. Jednocześnie dojrzalej, a przecież dojrzałość zbyt często kojarzy się z wyciszeniem, ze zdjęciem nogi z gazu. Nie w tym przypadku. Dwa lata starszy Dylan Baldi nadal jest frustratem wypruwającym żyły do mikrofonu, częściej widzi pozytywy, choć muzyka zdaje się temu zaprzeczać. Pędzą cały czas na złamanie karku, jakby tego jutra miało nie być. Dojrzałość wiąże się też ze stałością, nie ma mowy o żadnej przykrej wpadce pokroju "No Sentiment" ani tak zaskakujących przeskoków, jak między "Wasted Days" a "Fall In".

Myślałem, że Steve Albini wycisnął z nich wszystko. Myliłem się. John Cogleton (który zawsze będzie mi się kojarzył z drugą płytą George Dorn Screams) przybrudził i wzmocnił brzmienie zespołu. A przecież "Attack on Memory" nagrywali w czteroosobowym składzie.We trzech robią więcej hałasu. Zmniejszenie składu wpłynęło pozytywnie na dyscyplinę. Grają precyzyjnie niczym bezduszna maszyna. Najlepiej słychać to w partiach perkusisty, Jasona Gerycza. Tylko czasami świadomie opuszczone dźwięki, delikatne przesunięcia akcentów przypominają, że nie jest cyborgiem.

W przeciwieństwie do bębniarza, Baldi nie musi udowadniać swojej emocjonalności. To już wiemy z poprzedniego albumu. Piosenki na "Here and Nowhere Else" są, jak już wspomniałem, zdecydowanie równiejsze niż wcześniej. Niewiele można wyróżnić. To znaczy, wyróżniamy wszystko, albo nic. Tej płyty nie ciągną dwie genialne piosenki z początku (jak to jest z "Attack on Memory"), ale wszystkie osiem. I to jej  największa zaleta.

"Here and Nowhere Else" ukazała się cztery dni przed dwudziestą rocznicą śmierci Kurta Cobain. Nieprzypadkowo. 

wtorek, 15 kwietnia 2014

Pablopavo i Ludziki - Polor



Przy kracie w nocnym na rogu Słupeckiej nie było nikogo. Przed proboszczowską kamienicą, w której jest lumpeks, spotkałem znajomego z Sękocińskiej. Ten znajomy, starszy facet o wyglądzie i manierach chłopka, zamiatał miotłą liście z chodnika.
- Nająłem się od grudnia - powiedział.
W jego oddechu czuło się nieprzetrawioną wódkę. Miał czerwone oczy.
-Lubię robić wcześnie, bo nikt mi wtedy nie przeszkadza. - powiedział. - mam emeryturę, ale tutaj się robi dla ludzi i Boga, nie?

(...)

Drzwi uchyliły się i wyszedł zza nich suchy dziadzio z dwiema panienkami. Jedna chuda w dżinsach, druga tłusta w białych spodniach. Wyglądał jak Konwicki. Miał ogromne antyczne okulary z przyciemnianymi szkłami. W chudej rączce dźwigał granatową torbę z długimi uszami, wypełniona jakimś ciężkim dobrem. Szarą marynarkę kupił w siedemdziesiątym siódmym, a ostatni raz wyprał w osiemdziesiątym drugim. Holował je gdzieś na żelazną.

(...)

Miała włosy do ramion koloru sól z pieprzem, zgarnięte nad czołem opaska pokryta czarnym aksamitem. Nosiła bury sweter, na nim czarna bluzę z głębokimi kieszeniami i spódnicę w kratę, która kiedyś była czarno-biała. Na nogach miała rozchodzone i spłowiałe niebieskie pepegi. Orawą dłoń miała obwiązaną białą reklamówką. Twarz miała całkowicie wygasłą.

(...)

- Tadek, znał go pan? - powiedział. - Tadek Flis z Niemcewicza. Miał żonę i dwóch synów, ale synowie dorośli, a żona lachę na niego kładzie, więc tu przychodził i siedział. Taki wielki, z wielkim brzuchem. Czwarty zawał. Ale skurwysyn się nie dzielił. Kiedyś trzy ćwiartki sam opierdolił i nikomu nie dał. A koleżeństwo to koleżeństwo, nie?

(...)

Szedłem Filtrową, wolno opadały duże płatki śniegu i usłyszałem, jak rękawy kurtki ocierają się o ciało. Nawet tramwaje sunęły cichutko jak sanki.


Kwiecień w tym roku jest z tamtego wiersza/Jedźmy do Powsina albo na Moczydło/patrzeć, jak ludzie chodzą ludzie/bo im na chwilę Google obrzydło

wszystkie fragmenty oprócz ostatniego Michał Cichy, "Zawsze jest dzisiaj", Czarne, 2014
ostatni fragment Paweł Soltys, "Polor", Karrot Kommando, 2014

niedziela, 13 kwietnia 2014

Alsarah & the Nubatones - Silt


W zeszłym roku Alsarah, pochodząca z Sudanu wokalistka i etnomuzykolog, zwróciła moja uwagę fantastycznym albumem nagranym z francuskim producentem, Debruitem. „Aljawal” łączył ze sobą oszczędną elektronikę z tradycyjna muzyką nubijską i wspaniałym przeszywającym głosem Alsarah. „Silt” nagrany z kwartetem Nubatones to druga strona tego samego medalu.

Oba albumy łączy oszczędność. Ascetyczna gra kontrabasu, oud i tradycyjnych perkusjonaliów z delikatnymi zdobieniami klawiszy uwydatnia piękno kompozycji. Alsarah z zespołem znów sięga po tradycyjne melodie i nadaje im jazzowo-funkowego posmaku. Jej własne kompozycje niewiele różnią się od klasyków, moim zdecydowanym faworytem jest melancholijne „Rennat”.  Spory ładunek smutku wiążę się z tematem przewodnim albumu. To opowieść o wygnaniu i powrocie do domu. Wielu Nubijczyków zostało wysiedlonych podczas budowy wielkiej tamy w Asuanie. O tym też śpiewa Alsarah.

Oprócz jej głosu największe wrażenie robi gra Haiga Manoukiana, daleka od typowych arabskich melizmatów, oud w rękach Manoukiana brzmi zwięźle. Jednak, gdy zajdzie taka potrzeba potrafi ukraść całą piosenkę dla siebie. Tak jest w „Bilad Aldahb” poprzedzonym dwuminutowym wstępem jedynie na tę lutnię. Perkusista też ma swoje pięć minut, na samym końcu, w „Jibal Alnuba”, które również pojawiło się na „Aljawal” w zupełnie innej wersji, pełnej kosmicznych dźwięków. Tutaj jest tylko głos Alsarah i bębny. I kołysząca do snu melodia niczym rozgwieżdżona noc nad pustynią.



czwartek, 10 kwietnia 2014

Podobieństwo

Mammane Sani i Hailu Mergia, mimo dzielących ich kilometrów mają wiele ze sobą wspólnego. Obaj są ważnymi postaciami dla muzyki swoich krajów, Nigru i Etiopii, obaj jako jedni z pierwszych zaczęli eksperymentować z analogowymi syntezatorami w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (tu nasuwa się też paralela z Charanjitem Singhem). Mammane swoją muzyką ilustrował programy telewizyjne, dorobił się własnej audycji w państwowej stacji, ale nagrał tylko jedną kasetę, która została w zeszłym roku wznowiona przez Sahel Sounds na winylu. Później został nauczycielem. Zaraz światło dzienne ujrzy Taritt, zbiór nagrań z z końcówki lat osiemdziesiątych, ozdobiony fantastyczną okładką:

Hailu Mergia karierę zaczął w Walias Band, zespole przez który przewinął się Mulatu Astatke. W 1981 roku pojechali na krótką trasę po Stanach. Czterech z sześciu muzyków już tam zostało, w tym Hailu. Parał się kilkoma zawodami, najdłużej zahaczył się jako kierowca taksówki w Waszyngtonie. Podobnie, jak Sani czerpał przede wszystkim z muzyki tradycyjnej. Jego kaseta Shemonmuanaye została wznowiona również w ubiegłym roku. Przez Awesome Tapes From Africa. Ciekawostką jest, że obaj nagrali swoje pozycje pod podobnymi nazwami: Mammane Sani et son orge oraz Hailu Mergia & His Classic Instrument. Obaj też przyjeżdżają wkrótce do Europy, Sani już zaraz, jeszcze w kwietniu, Mergia w czerwcu. Różni ich to, że w Polsce zagra tylko Etiopczyk, w trio z Mike'iem Majkowskim i Tonym Buckiem. 5. czerwca w warszawskim Pardon, To Tu. Zapiszcie sobie tę datę w kalendarzykach.


środa, 2 kwietnia 2014

Muzyka a Biznes

Podobnie, jak w zeszłym roku, zostałem zaproszony na konferencję Muzyka a Biznes. Tym razem poprowadzę panel "Niezależny muzyk i zdolny przedsiębiorca w jednym? Jak zarabiać jako niezależny artysta". Ze swoimi goścmi, Łukaszem Naporą i Olgą Tuszewską-Chrzanowską oraz Michaliną Furtak zastanowię się, jak wygląda niezależność, na jakie kompromisy warto pójść, a w jakich kwestiach stać twardo na swojej pozycji, jak dotrzeć do odbiorcy, jacy pośrednicy są potrzebni, a bez kogo można się obyć.

Poza tym, jak zwykle dużo ciekawych dyskusji. O kształtowaniu gustu muzycznego w realiach Web 3.0, domowych studiach nagraniowych, biznesowej stronie nhip hopu, a także pośrednia kontynuacja zeszłorocznej dyskusji o dziennikarstwie muzycznym, czyli próba odpowiedzenia na pytanie, czy media muzyczne jeszcze się do czegoś przydają.

To wszystko w piątek i sobotę w Pardon, To Tu. 

wtorek, 25 marca 2014

Beehype

Największymi przeszkodami i trudnościami w poszukiwaniach muzyki do mojej dawnej audycji były nieznajomość języków, brak źródeł i brak przewodnika. Chcę zrobić audycję z muzyką, dajmy na to, Armenii. Internet milczy lub odpowiada niezrozumiale. Często więc eksploracja polegała na klikaniu w linki na chybił trafił i przeglądaniu podejrzanych stron. Raczej z miernym skutkiem. I teraz, po trzech miesiącach od zakończenia mojej radiowej działalności, powstał serwis, który ten proces bardzo ułatwia. Polecanki są po angielsku, podzielone przejrzyście na regiony i kraje. Utwory wybierają lokalni dziennikarze, blogerzy, didżeje, plus podwójna, redakcyjna weryfikacja, która jest gwarantem, że będzie to destylat tego, c najlepsze z rodzimych scen.

Beehype jest odpowiedzią na zalew muzyki, szum informacyjny, który jest cechą naszych czasów. Coraz trudniej się przez niego przebić. Tu zaczyna się rola współczesnego dziennikarza muzycznego. Ktoś musi ten nadmiar informacji przesiać, przeprowadzić przez niego słuchacza i podsunąć najciekawsze zjawiska. Jak na razie im idzie bardzo dobrze. W kolejce Spotify mam już kilka nadprogramowych godzin do słuchania, drugie tyle zapisane w zakładkach przeglądarki. I znów doba jest za krótka.

A za wszystkim stoją nasi.

czwartek, 6 marca 2014

Africa, si senor

W tym roku z Afryką flirtowali brytyjscy post-punkowcy i amerykańscy indie rockowcy. Najodważniej poczynają sobie jednak Kolumbijczycy z Bomba Estereo. W najnowszym singlu (oby promującym trzeci album) odsuwają swoją flagową cumbię i zamieniają na Mali i Niger. Z Nigerii przez Londyn nadchodzi dyskotekowy debiut Ibibio Sound System. Tydzień wcześniej (11 marca) Alsarah, tym razem z Nubatones, już bardziej klasycznie zajmie się muzyką Nubii. Jest na co czekać. I jest się z czego cieszyć.

wtorek, 25 lutego 2014

We Will Fail - Verstörung



Ze strzępków Aleksandra Grunholz ulepiła swój debiutancki album jako We Will Fail. Sama przyznaje, ze od kilku lat prowadzi zbiór fragmentów utworów, szumów taśmy, nagrań terenowych. Z nich powstał materiał na "Verstörung". Równie nieziemski, co jego okładka.

Istota na niej się znajdująca mogłaby znaleźć się w "Codex Seraphinianus", surrealistycznym atlasie przyrodniczym i encyklopedii, wydanym w latach osiemdziesiątych przez włoskiego artystę Luigiego Serafiniego. Świat przedstawiony w "Codeksie" jest parodią rzeczywistości, gdzie ze znanych elementów powstają zupełnie fantastyczne i nierealne rzeczy. Muzyka We Will Fail jest podobnie kolażowa i narkotyczna. Techno, do którego mogliby tańczyć mieszkańcy wymyślonych światów. Niepokojące, przestrzenne, ale jednocześnie duszne i klaustrofobicznie przytłaczające.

Z drugiej strony to hołd złożony nocnej stronie miasta. Nie tej pełnej klubów i imprez. To raczej nieoświetlone parki, ciemne bramy, ubytki wypalonych okien starych kamienic, ostatnie tramwaje wracające do zajezdni, pracujące na trzy zmiany dymiące fabryki, popiół spadający na śnieg w świetle sodowych latarni. Szumy, piski i bity są industrialnie precyzyjne, lecz niepozbawione duszy i emocji. Gdzieś czai się zło, zepsucie. To odzwierciedlenie tytułu, "Verstörung" po niemiecku znaczy niepokój właśnie. Jest to jednocześnie tytuł powieści Thomasa Bernharda, kolejnej inspiracji Grunholz. Słychać pokrewieństwo z kIRkiem i ich katartycznymi dokonaniami. Jednak Aleksandra nie egzorcyzmuje się, zło przychodzi z zewnątrz. Z samego miasta i cywilizacji.

Debiut We Will Fail wciąga w swój powykręcany, surrealistyczny świat. Świat będący narkotyczną wizją i równie mocno uzależniającą.



czwartek, 20 lutego 2014

To po prostu ważne

Na potrzeby tekstu "Ocalić od zapomnienia" wymieniłem kilka maili z Ianem Nagoskim, założycielem Canary Records, malutkiej wytwórni zajmującej się przede wszystkim kompilacjami nagrań z szelakowych płyt grających na 78 obrotów na minutę. Do niedawna dostępne były dostępne jedynie na winylach, teraz prawie cały katalog jest dostępny na bandcampie.

Dlaczego postanowiłeś założyć Canary Records?

W 2007 roku skompilowałem dla Dust-to-Digital "Black Mirror: Refelction in Global Musics". Miałem sklep płytowy i w jego ramach przygotowywałem mikstejpy na CD-rach, znałem już wtedy Mississippi Records, przede wszystkim Erica Isaacsona. Eric zasugerował, bym wydał u nich kontynuację "Black Mirror". Odpowiedziałem, że w zasadzie myślę o założeniu własnego labelu, ale niestety nie mam pieniędzy. Isaacson i jego wspólnik zgodzili się, żebym w ramach ich wytwórni miał własny imprint. Mam w nim prawie całkowitą wolność, oni zajmują się dystrybucją, projektami okładek i akceptują moje projekty. Za każdą kompilację dostaję od nich pieniądze. Ten układ działa bardzo dobrze do dziś. Muszę dodać, że z Erikiem współpracuje mi się świetnie, wydaliśmy 15 albumów w ciągu czterech lat, a do tej pory się nie spotkaliśmy osobiście.

Co jest najczęstszą przeszkodą w Twojej pracy?

Dostęp. Dostęp do materiałów źródłowych. Nagrań, informacji o nich, tłumaczeń (znam tylko angielski). Po czwartym albo piątym wydawnictwie Canary Records zacząłem sam digitalizować, czyścić z szumów i robić mastering nagrań. To bardzo żmudna i ciężka praca, ale jednocześnie niezwykle satysfakcjonująca. Sam piszę teksty do wkładek, czasem ktoś pomoże mi przy korekcie i tłumaczeniach.

Gdzie znajdujesz nagrania do swoich kompilacji?

Na pchlich targach, bazarach, targach staroci. W piwnicach i na strychach. Czasem ktoś mi sprezentuje płyty, to też ważne. Przeglądam internetowe aukcje, starając się upolować coś za niską cenę - rzeczy, które mogą być dobre, ale nikt inny ich nie kupi. Od czasu do czasu znajduję karton płyt w dobrym stanie za niewielką cenę w sklepie.

Zawsze pracuję nad kilkoma projektami naraz. Zbieram nagrania, staram się je jakoś usystematyzować, rozpuszczam wici wśród znajomych, że potrzebuję takich a takich płyt, by uzupełnić projekt. Często znajduje się ktoś, kto mi je użyczy.

Czy strona prawna jest problemem?

Ani mniej, ani bardziej niż w przypadku każdego innego niezależnego wydawcy podobnych kompilacji nieznanych, czy zapomnianych nagrań z początków XX wieku. Wszyscy znajdujemy się trochę poza zasięgiem wzroku drakońskiego prawa autorskiego. Mam nadzieję, że jesteś świadom, że w świetle amerykańskiego prawa żadne nagranie nie przechodzi do domeny publicznej. Możemy jednak wydawać te kompilacje, ponieważ nadal działa instytucja dzieła "osieroconego".

Dlaczego w swojej działalności wydawniczej skupiasz się na nieanglojęzycznej muzyce nagranej w USA?

Przede wszystkim dlatego, że mieszkam i pracuję w Stanach. Większość nagrań, które spotykam na swojej drodze, czy to za sprawa ślepego trafu, czy jakiejś opatrzności jest mdła, banalna - i po angielsku, i w innych językach. Wiele jest niezłych, ale wpisują się w historie, które zostały już dawno opowiedziane lub pasują do jakiegoś większego narratywu w historii muzyki. Jednak te, którymi się zajmuję, przez lata pozostawały w cieniu. Opowieści, które nie zostały opowiedziane w odpowiedni sposób albo w ogóle to historie i muzyka imigrantów. Spektakularne lub przynajmniej niezwykle dobre nagrania, które z jakiegoś powodu były ignorowane przez pokolenia kolekcjonerów.

Wreszcie, interesujące jest pytanie, dlaczego pewne rzeczy zostały zapamiętane, a inne nie? Dlaczego? Czasem się zastanawiam, jak to możliwe, że niezwykle piękna muzyka, przynajmniej dla moich uszu, została zapomniana na 70, 80 lat. Jeśli mam możliwość ponownego jej odkrycia, robię to, czuję się za nią odpowiedzialny. To po prostu ważne.

czwartek, 13 lutego 2014

Yumi Zouma - Yumi Zouma



Rzut oka na okładkę, która pojawiła się u Mariusza Hermy i już wszystko wiem. Nostalgiczne, spoglądające w polaroidowe lata 80. disco. Może delikatnie zmierzające w stronę chillwave'u. Pewnie mieści się gdzieś między drugim Toro y moi a "Contrą" Vampire Weekend.

Prawie mi się udało. Debiut rozsianych po świecie i nagrywających drogą korespondencyjną Nowozelandczyków nie ma nic wspólnego z Vampire Weekend (poza okładką), za to całkiem sporo z Toro. Delikatny, ale mniej skąpany w dreampopowej chmurze, z mocniej wyeksponowanym tanecznym pierwiastkiem. Przy tym bardzo elegancki, ale nie dostojny. Zmysłowy i kuszący niczym Class Actress, lecz zdecydowanie bardziej dziewczęcy i niewinny.

Z polairodowścią trafiłem w dziesiątkę. "Yumi Zouma" przywołuje na myśl lekko wyblakłe kolory, wypłowiałe w letnim słońcu. A może te kolory wyblakły, bo to lato już dawno minęło? Byliśmy piękni i młodzi. Pierwsze miłostki i podobne banały, które z czasem stały się synonimem lepszego (bo beztroskiego - kto się wtedy przejmował PKB?) życia. Rozjechaliśmy się po świecie, urwał się kontakt z przyjaciółmi, wtedy wydawało się, że na całe życie. Oni tez się rozproszyli. Kiedyś kumple z jednego miasta, dziś rozpięci między Nowym Jorkiem i Paryżem. To słychać w tych czterech piosenkach. Paryska elegancja i nowojorski szyk.



środa, 12 lutego 2014

Souvenir de Tanger - Souvenir I



Mohammed Bouazizi. Aleppo. Hama. Algier. Od Mohammeda zaczęła się w Tunezji Arabska Wiosna, która po rozlaniu się na inne kraje regionu i zdmuchnięciu kilku reżimów, zamieniła się w krwawą syryjską wojnę domowa. Tam znajduje się Hama i Aleppo, oba miasta wiązane raczej z siłami opozycji, przez co mocno zniszczone podczas działań wojennych. Souvenir de Tanger próbuje sklecić dźwiękowy obraz rewolty. Z fragmentów rozmów, nagrań terenowych, audycji radiowych (?). Ze strzępów informacji docierających z Syrii. Zanurza to wszystko w ciężkie, dusznej elektronice. "Aleppo" budzi grozę, jak coraz rzadsze doniesienia z największego syryjskiego miasta, walcowaty bit ciągnie się przez prawie sześć minut, co jakiś czas wypluwając zawodzenia cywilów. W "Algierze" odzywa się muezzin i choć utwór również przytłacza, to tam niepokoje na razie minęły, a w tle słychać echa gnawy. "Mohammed Bouzazizi" zapowiada trzęsienie ziemi, jak losy jego imiennika. Najbardziej wwierca się w umysł nawiedzona "Hama".

Jeśli spojrzymy na "Souvenir I" jedynie od strony muzyczne, łatwo znaleźć paralele z zeszłorocznymi wydawnictwami Hatti Vatti i El Mahdy'ego Jr. Łączy je podobne łączenie elektroniki z dźwiękowym pejzażem świata arabskiego, z mistycznym i mitycznym Orientem.. Jednak nie wydaje mi się, by debiut Souvenir de Tanger można było spróbować zrozumieć bez bagażu emocjonalno-poznawczego, który niosą ze sobą tytuły utworów. Od trzech lat Syria wykrwawia się, to już nie tylko starcia między rządem, a opozycją. Każdy walczy z każdym, Zachód stara się tego nie zauważać. Jeśli to ma być próba przypomnienia o dziejącej się tragedii, to szkoda tylko, że tak niszowa.


piątek, 7 lutego 2014

Na obrzeżach

Po ponad czterech latach funkcjonowania blog wreszcie dorobił się własnej domeny. I od razu nowej nazwy. Poprzednia została wymyślona na potrzeby audycji, która nigdy nie wyszła poza strefę planów. Blog pozostał i choć przez jakiś czas służył, jak internetowe ramię mojej radiowej i dziennikarskiej działalności, to pozostawał na jej obrzeżach. I tak jest do dziś. Poza nazwą nic się nie zmienia. Trafią tu recenzje, fragmenty wywiadów, linki do publikacji, niewykorzystane pomysły. Wszystko to, co jest na obrzeżach.

czwartek, 6 lutego 2014

Świat 2013: miejsca 5-1

5. Kvelertak - "Meir"



Norwegowie swoim podejściem do muzyki przypominają trochę Fucked Up. Podobnie niby ekstremalni, ale tak naprawdę przebojowi. Radiowy potencjał ukrywają pod blackowymi korzeniami, choć trzeba przyznać, że na drugim albumie poszli zdecydowanie w stronę przystępności i blasty pojawiają się incydentalnie. Jeszcze więcej jest za to luzackiego rokendrola.



4. Kayhan Kalhor & Erdal Erzincan - "Kula Kulluk Yakişir Mi"



Współpraca Kayhana Kalhora i Erdala Erzincana trwa już ponad dziesięć lat. W 2004 roku wydali album "The Wind", z którego programem koncertują do dziś. Oczywiście przez lata ewoluował i w takiej zmienionej formie został zarejestrowany w tureckiej Bursie. To zapis jednej długiej improwizacji, wielowątkowej, rozbudowanej, zanurzonej w kurdyjskiej, perskiej i tureckiej tradycji.

3. Waxahatchee - "Cerulean Salt"




W zasadzie mogę powtórzyć, co napisałem 11 miesięcy temu: W “Juno”, oscarowym filmie sprzed sześciu już lat, rozgrywającym się na fikcyjnych suburbiach w Minnesocie, tytułowa bohaterka zasłuchuje się w twórczości Kimyi Dawson. Gdyby ten film kręcono dziś, jej miejsce na ścieżce dźwiękowej zajęłaby pewnie Katie Crutchfield.



2. A Hawk and a Hacksaw - "You Have Already Gone to the Other World"



Najpierw był film Siergieja Paradżanowa "Cienie zapomnianych przodków". Obraz niezwykły i magiczny. Do tego stopnia zafascynował Jeremy'ego Barnesa i Heather Trost, że postanowili napisać do niego własną ścieżkę dźwiękowa. Swoje inspiracje przenieśli z Bałkanów w bliższe nam rejony, Karpaty i ich pogranicze. Oprócz tradycyjnych melodii z Węgier, Rumunii i Ukrainy, są tu tez autorskie kompozycje Amerykanów. Równie mocno zakorzenione w tradycji. I jak tradycja zawieszone między przeszłością, teraźniejszością, a bezczasowością.




1. Bombino - "Nomad"



Bombino wreszcie znalazł odpowiedniego producenta, który niewiele zmieniając w muzyce Tuarega, sprawił, że stała się przystępna nawet dla ucha niezwyczajnego do takiego grania. Na szczęście Dan Auerbach nie zdominował "Nomady", to nadal tuareski rock w najlepszym wydaniu. Podrasowany, to fakt, ale ciągle z niepokorną, saharyjską duszą.



poniedziałek, 3 lutego 2014

Świat 2013: miejsca 10-6

10. La Yegros - "Viene de mi"




Cumbia zdobywa coraz większą popularność, nie tylko w Ameryce Południowej. W ubiegłym toku najwięcej było słychać o Marianie Yegros. Nie tak radykalnie klubowa, jak Bomba Estereo, nieprzesadnie konserwatywna, muzyka La Yegros mieści się gdzieś po środku tego zróżnicowanego gatunku. Dominuje brzmienie akordeonu i gitary, ale nie Mariana nie stroni od delikatnej elektroniki. Co prawda, najlepiej sprawdza się podczas leniwego, letniego popołudnia, ale w końcowym rozrachunku to jedna z najlepszych zeszłorocznych płyt.



9.  Tal National - "Kaani"




Były piłkarz, obecnie sędzia (bynajmniej nie futbolowy) i lider najpopularniejszego zespołu stolicy Nigru. Tak, Hamadal Moumine to człowiek wielu talentów. W Tal National zebrał przedstawicieli wszystkich krajowych grup etnicznych. od Fulani po Tuaregów. Muzyka zespołu czerpie ze wszystkich tych tradycji, są nerwowe perkusjonalia, chóralne zaśpiewy, hipnotyczne, pustynne gitary, piasek i słońce Niamey.



8. Mdou Moctar - "Afelan" (recenzja)




Nie wiem, czy Mdou jest w jakikolwiek sposób spokrewniony z Bombino. Nazwisko noszą to samo, ale to niczego nie znaczy. Pokrewieństwo słychać przede wszystkim w muzyce. Choć Mdou zyskał lokalną sławę dzięki zupełnie innemu graniu, na "Afelan" dominują akustyczne piosenki, skromne i podobne do pierwszej części "Guitar Music from Agadez, vol. 2" Bombino. Gdy Mdou podpina gitarę do wzmacniacza, ze zespołem brzmi dziko, niekorzesanie, ale nadal pięknie. I w tym wcieleniu również jest mu blisko do Omary, ale i do Group Inerane, również z Agadezu.



7. Cüneyt Sepetçi & Orchestra Dolapdere - "Bahriye Çiftetellisi"



Równie filigranowy i wąsaty, co Omar Sulejman, Cüneyt Sepetçi jest podobną gwiazdą w Stambule. Jeśli chcecie mieć najlepszego klarnecistę i jego zespół u siebie na imprezie, weselu, zgłaszacie się do niego. Na albumie wydanym przez A Hawk and a Hacksaw orkiestra Dolapdere brzmi równie psychodelicznie, jak wygląda okładka. Jest haszysz, ale i lekcja muzyki romskiej.


6. Dessa - "Parts of Speech"




Można było spodziewać się takiego rozwoju sytuacji. "Castor, the Twin" sprzed dwóch lat sygnalizował odejście od rapu na rzecz piosenek. Na "Parts of Speech" całkowicie rapowany jest tylko pierwszy singel, "Warsaw". Pozostałe utwory mieszają r&b, elektronikę, indie pop, kameralne brzmienia. 

czwartek, 30 stycznia 2014

Świat 2013: miejsca 15-11

15. Baxamaxam - "Baxamaxam" (recenzja)




Jest ich dwóch. Włoch i Senegalczyk. Nie podają, w jakich okolicznościach się spotkali, nie wiadomo, kiedy zaczęli razem grać. Wiadomo, jak się nazywają, że jeden jest gitarzystą, a drugi griotem grającym na bębnach, i że to efekt jednodniowej sesji nagraniowej.



14. Swearin' - "Surfing Strange"




W 2012 roku zauroczyli mnie swoim szczeniackim debiutem. W ciągu roku niewiele dorośli, nadal nie bardzo potrafią grać, podchodzą do wszystkiego z olewczym stosunkiem, przekręcają gałki na przesterach do oporu. Tylko pop punk ustąpił miejsca indie w stylu Pavement.



13. Debruit & Alsarah - "Aljawal"




Francuski producent połączył siły z sudańską wokalistką. Może się wydawać, że nic porywającego z tego nie wyjdzie, ile to już takich międzykulturowych płyt nurzało się w przeciętniactwie. Jednak tu jest inaczej, ani Debruit, ani Alsarah nie idą na kompromisy, niczego nie wygładzają. Dzięki temu połączenie oszczędnych podkładów, poszatkowanych instrumentalnych i wokalnych sampli z hipnotycznym głosem Sudanki brzmi bardzo naturalnie, jakby grali ze sobą od zawsze.




12. Deolinda - "Mundo pequenino"




Lizboński kwartet już raz zatrząsł Portugalią. Tym razem polityki jest mniej, smykałka do zapamiętywalnych melodii pozostała tak samo silna. "Mundo pequenino" jest od pierwszej do ostatniej minuty wypełniona fantastycznymi, wykraczającymi poza ramy fado, piosenkami.


11. Vampire Weekend - "Modern Vampires of the City"




Na trzeciej płycie Nowojorczycy ostatecznie porzucają inspirację Afryką na rzecz własnego kraju, o czym świadczą liczne odniesienia do historii rock'n'rolla. To również ich najbardziej nowojorski album. Od okładki do każdego dźwięku, wszystko jest hołdem złożonym temu miastu. Jednocześnie znajdziemy tu najbardziej osobiste teksty Ezry Koeniga.






wtorek, 28 stycznia 2014

Świat 2013: miejsca 20-16

20. Basia Bulat - "Tall, Tall Shadow"




Basia kazała czekać na następcę "Gold Rush" trzy lata. Mam wrażenie, że świat o niej przez ten czas trochę zapomniał i jej trzeci album przeszedł bez należnego mu echa. kanadyjka rozbudowała aranżacje, robiąc miejsce choćby na pojawiającą się tu i ówdzie sekcję dętą i bardziej taneczne podejście do grania, co chyba było efektem trasy z Arcade Fire. Szczęśliwie, nie ucierpiały na tym piosenki, uwodzące, jak zawsze.



19. Omar Souleyman - "Wenu, Wenu"




Omar Sulejman w ostatnich latach stał się na Zachodzie istnym fenomenem. Odkryty dla hipsterów przez Sublime Frequencies, najnowszy album wydał w Domino pod okiem Kierana Hebdena, czyli Four Tetea (ale nie Buriala). Brytyjczyk czuwał jedynie nad jakością brzmienia, resztę zostawiając Sulejmanowi i Rizanowi Sa'idowi, muzycznemu mózgowi całego tego przedsięwzięcia. Dzięki temu "Wenu Wenu" nie różni się zbytnio od poprzednich dokonań Syryjczyka i jest wypełnione kiczowatym, elektronicznym brzmieniem. Czerstwe to strasznie, ale tańczy się do tego lepiej niż do niejednych klubowych bangerów.



18. Jupiter & Okwess International - Hotel Univers




Grał z Albarnem, jest samozwańczym królem Kinszasy. Po latach na ulicach stolicy Konga, Jupiter został gwiazdą filmu (o sobie samym) i doczekał się debiutu. Czego można się po nim spodziewać? Wszystkiego. Przede wszystkim gitarowej radości i tanecznych rytmów z odrobiną nigeryjskiego afrobeatu.



17. Franz Ferdinand - "Right Thoughts, Right Words, Right Actions"




Są zespoły, które nie potrzebują żadnych zmian. Brytyjczycy swój styl wykrystalizowali już na debiucie sprzed dziesięciu lat. Funkujący rytm, przycinane ostro gitary, reżim rytmiczny, elegancja. Niczego nowego nowego poza ukrytymi smaczkami, jak chociażby delikatne brzmienia sitaru i więcej odniesień do Bitelsów, nie dodają. Bo i po co? Fantastyczne piosenki już mają.



16. Les soeurs Boulay - "Les poids de confettis"




Debiut kanadyjskich sióstr jest najbardziej niepozorną płytą w całym zestawieniu. Rzadko pojawia się coś więcej niż głos, gitara i ukulele. Stephanie i Melanie przy pomocy tych skromnych środków wyczarowują przepiękną, bezpretensjonalną muzykę. Skromne, folkowe piosenki i już nie trzeba więcej pisać.