11 lat temu odbyła się niesamowita trasa Congotronics vs. Rockers. 19 osób na scenie z USA, Szwecji, Konga i Argentyny. Deerhoof, Juana Molina, Wildbirds & Peacedrums, Skeletons połączyli siły z Konono n1 i Kasai Allstars. Minęło 11 lat i wreszcie można posłuchać, jak ten sceniczny potwór brzmiał na żywo. W programie nie tylko fragmenty "Where's the One?", ale cała historia tego spotkania, opowiadam, jak do niego doszło, dlaczego nie było tak łatwo oraz dlaczego uważam, że to album roku 2022.
Congotronics International - Hand To The Knee/Tshimbala Mulumbayi Deerhoof - Travel Broadens the Mind Juana Molina - Hoy supe que viajas Kasai Allstars - Wa Muluendu Deerhoof - Super Duper Rescue Heads! Congotronics International - Super Duper Rescue Allstars Skeletons - Masikulu Dub Konono n1 - Wumbanzanga Congotronics International - Bombo & Sifflets
Historia Congotronics International zaczyna się 12 lat temu. Za muzykę tradi-modern (czyli takich zespołów jak Konono n1 czy Kasai Allstars) z Demokratycznej Republiki Konga zabrało się dwadzieścia sześcioro wykonawców i zespołów z alternatywnego światka. Część z nich wykorzystywała nagrania źródłowe, część rozpisała własne interpretacje tej frenetycznej muzyki. Wszystko na potrzeby albumu Tradi-Mods vs. Rockers, który okazał się takim sukcesem artystycznym, że wypączkowały z niego trasa koncertowa i zespół, prawdziwa supergrupa. 19 osób na scenie, Konono, Kasai, Deerhoof, Juana Molina, Wildbirds & Peacedrums, Skeletons. Zagrali kilkanaście koncertów, wszystkie nagrali. Trzeba było tylko było poczekać na lepsze czasy.
Te czasy właśnie nadeszły. 2022 nie jest lepszym rokiem od 2011, ale to chyba najodpowiedniejszy moment dla tej muzyki. Where's the One? to 82 minuty nieprzerwanej muzycznej ekstazy, celebracji. Okupionej wyczerpującymi tygodniami prób, sporów, negocjacji. Każdy z dziewiętnaściorga muzyków musiał wyjść ze swojej bański skonfrontować się z często zupełnie przeciwnym podejściem i w tym wszystkim znaleźć wspólny język. W nagraniach w ogóle nie słychać tych zmagań. Połączenie tradi-modern i różnych odcieni zachodniej muzyki alternatywnej wypada bardziej niż naturalnie. Mam wrażenie, jakby ta dziewiętnastka była dla siebie stworzona. Działają jak jeden wielogłowy i wieloręczny organizm. Wszystko jest zagrane w punkt, z niebywałą dokładnością, ale i ogromną swobodą. Nie było to łatwe do skoordynowania – trzy zestawy perkusyjne, perkusjonalia, kilku gitarzystów, wokaliści, przesterowane mbiry każdej wielkości. Każdy gra co innego, to nie tylko skomplikowane polirytmie znane z nagrań i koncertów Konono, ale też polifonie. Ciągły dialog wymagający nieustającego skupienia. Nie dla słuchaczki, 82 minuty mijają w mgnieniu oka i nieustającym zachwycie.
Siła Congotronics International leży w kilku równie ważnych aspektach. O otwartości, gotowości na przekroczenie własnych przyzwyczajeń i ograniczeń już pisałem. Po drugie, oprócz nowych, napisanych wspólnie miniaturek i dłuższych kompozycji czy improwizacji, opierają materiał na istniejących już piosenkach. Tak, jak to było na Tradi-Mods vs. Rockers, tylko że tym razem działa to w obie strony. Nie tylko „rockersi” przerabiają piosenki „tradi-modsów”, ale też Kongijczycy odmieniają oblicze zachodnich kompozycji. Najlepiej to słychać w Super Duper Rescue Allstars, deerhoofowym klasyku z Deerhoof vs. Magic. Basowe mbiry pobrzmiewają z gitarami, kompozycja jest spójniejsza, uwypuklają chórki. To wystarczy, by powstała nowa jakość. Te dwie minuty z niewielkim naddatkiem to mój muzyczny absolut. Wszystko jest takie, jak być powinno. Zresztą to jest przykład wielokrotnego sprzężenia zwrotnego, bo Super Duper Rescue Heads Deerhoof wywiedli z prób zrozumienia Wa Muluendu Kasai Allstars. Travel Broadens the Mind z Tradi-Mods vs. Rockers to właśnie ich interpretacja tego utworu. To pokazuje, jak otwierają się nowe możliwości, nowe połączenia. Nikt nie jest pokrzywdzony, nie ma grania dla samego siebie. Nie, Congotronics International wymyślają nowy język, wywiedziony z dotychczasowych doświadczeń.
Nie gubią przy tym tego, co jest największą siłą Congotronics – zaraźliwej, transowej taneczności. A jednocześnie robią miejsce na oddech, świetnie grają dynamiką. I jak na koncertach Konono zdarzało mi się opadać z sił, tak mam ochotę słuchać Where's the One? na niekończącej się pętli. To idealna symbioza transu, delikatnych eksperymentów, imprezy i chwytliwych melodii. Idealna muzyka środka i perfekcyjna płyta. Mająca to, czego w muzyce poszukuję najbardziej. Choć od tej trasy minęło ponad 10 lat, nic się te utwory nie zestarzały. Może nawet są świeższe niż kiedykolwiek. Połączenie muzyki niezachodniej i zachodniej alternatywy zdarza się coraz częściej, to już prawie codzienność – przynajmniej w mojej muzycznej bańce – dlatego osobność Congotronics International słychać jeszcze wyraźniej. Tak powinno się po prostu grać muzykę.
W swoim życiu pisałem do różnych miejsc, wiele z nich już nie istnieje i nie pozostał po nich żaden ślad w internecie. Część z tych "zaginionych" tekstów co jakiś czas przypominam na blogu w niezmienionej formie. W 2015 roku w Warszawie grali i Deerhoof (w DZiKu, w Walentynki) i Konono n1 (dwa razy w Pardon, To Tu). Cztery lata wcześniej grają razem na OFF Festivalu, a wcześniej zakładają Congotronics vs. Rockers, dziewiętnastoosobową supergrupę łączącą Konono, Kasai Allstars, Wildbirds & Peacedrums, Deerhoof, Juanę Molinę. Minęło od tamtego czasu 11 lat, ale wreszcie, pod koniec kwietnia, ukaże się zapis tamtych wyjątkowych koncertów. Tak się złożyło, że te siedem lat temu zrobiłem wywiad z Gregiem Saunierem, perkusistą Deerhoof (i wspaniałym rozmówcą) dla internetowego wydania M/I (RIP). Nie ma lepszego momentu, by przypomnieć tamtą rozmowę. Rozmawialiśmy też o Lado ABC, podróżach i po prostu życiu w zespole.
Dzisiaj i we wtorek w Warszawie
grają Konono n1. Możesz zdradzić co się stało z projektem
Congotronics vs Rockers, w który również był zaangażowany
Deerhoof?
Ciekawe, że o to pytasz. Na jednym
koncercie, w Polsce zresztą, zagrałem z Konono na bębnach. To
jedno z moich najlepszych muzycznych wspomnień, bo całe tamto lato
grałem z Konono w ramach Congotronics vs Rockers. Była to ciągła
walka. Wiesz, jak gram, prawda? Ciągle zmieniam tempo, wychodzę
przez szereg, gram cicho, a zaraz potem bardzo głośno, potrafię
zagrać coś nieprzewidywalnego. Za każdym razem, gdy z nimi
próbowałem, mówili mi „nie, nie możesz tak grać, bębny grają
w ten sposób. Nie przyśpieszaj, nie zwalniaj, graj ćwierćnuty”.
Zawsze, gdy zagrałem coś innego patrzyli na mnie z dezaprobatą.
Pewnie myślisz, że granie bez udziwnień jest prostsze. Nie dla
mnie. Dyscyplina sprawia, że gra mi się dużo ciężej.
Walczyliśmy ze sobą przez całe lato. Mijały miesiące, a my się
ciągle kłóciliśmy o to, co mogę grać. W sierpniu graliśmy tego
samego dnia na OFF Festivalu. Przyszli do mnie muzycy Konono i
zaproponowali mi, żebym zagrał cały koncert jako ich perkusista.
Byłem niesamowicie szczęśliwy i dumny. To było zwycięstwo naszej
muzycznej relacji.
Jeśli chodzi o Congotronics vs
Rockers, prawie każdy koncert został nagrany. I jeśli mówię
nagrany, chodzi mi o profesjonalne nagranie z konsolety. Każdy kanał
oddzielnie, a na scenie było 19 osób. Włożyłem ogrom pracy, by
je zmiksować. Album jest już gotowy, pracowałem nad nim rok.
Wysłałem maila do Crammed Discs (wydawcy serii Congotronics –
przyp. aut.), ale odpowiedzieli mi, że nie jest to właściwy czas,
bo właśnie wydawali Kasai Allstars i nie chcieli, by te albumy
sobie przeszkadzały. Od tego czasu minął prawie rok, więc kilka
dni temu napisałem do nich znowu. Każdy, kto słyszał ten album
uważa, że jest niewiarygodny, niezwykle taneczny i brzmi po prostu
świetnie. Niewielu ludzi słyszało nas na żywo i wie, jak to brzmiało. W
internecie można znaleźć jakieś nagrania w bardzo złej jakości,
ale to nie to.
Te koncerty były szalone, możesz
usłyszeć na nagraniu, jak gitarzysta wymiata albo jak perkusista
kreatywnie gra. I to wszystko na żywo! Tak bardzo chcę, by cały świat usłyszał te nagrania, że jest
mi wszystko jedno, czy ktoś to wrzuci za darmo do internetu.
Conogtronics vs Rockers nie było kolejnym, zwykłym worldbeatowym
projektem, wygładzonym miszmaszem gatunków. Nie, pełno było w tej
muzyce agresji i walki. Czułem się, jak w punkowym zespole.
Co było największym wyzwaniem w
tym projekcie?
Wszystko. Zacznijmy od języka.
Członkowie Konono no.1 słabo mówią po francusku, członkowie
Deerhoof – ani słowa. W ciągu tamtego lata nauczyłem się
porozumiewać po francusku na poziomie trzylatka, potrafiłem składać
najprostsze zdania, ale i tak ledwo mnie rozumieli.
Każdy cierpiał w tej sytuacji.
Kongijczycy nie znosili europejskiego jedzenia, więc każdy dzień
był dla nich trudny. Jednak najwięcej musiała znieść Juana
Molina, która zna perfekcyjnie angielski i francuski. Za każdym
razem, gdy ktoś chciał coś komuś powiedzieć, zwracał się do
Juany z prośbą o przetłumaczenie, a że przeważnie się
kłóciliśmy, było to bardzo stresujące dla Juany. Nikt nie dałby
sobie rady z taka ilością emocji.
Tak naprawdę, drugim takim wyzwaniem
dla członków Deerhoof, jest bycie w Deerhoof. Wytrzymaliśmy ze
sobą 20 lat. Co ciekawe, na początku mieliśmy podobne problemy, co
Congotronics vs Rockers. Gdy Satomi przyjechała do Stanów z
Japonii, jej angielski nie był najlepszy, ja nie mówiłem słowa po
japońsku. Z czasem nasza komunikacja bardzo się poprawiła, ale
język to nie wszystko. Zostają jeszcze różnice kulturowe, w
manierach, guście muzycznym, czy filozofii. Nie mogę trochę
uwierzyć, że ciągle gramy razem. Każdy z naszej czwórki jest
zupełnie inny. Wyobraź sobie teraz, że w Congotronics vs Rockers
było takich różnych osób 19. Jedne skryte, inne chcące być
liderem. Ciągle się ścieraliśmy, ale w taki sposób najlepiej się
uczy.
Kiedy grałem z Congotronics vs Rockers
i przez cały czas w Deerhoof, grając po całym świece – nigdy
bym nie przypuszczał, że kiedykolwiek zagramy koncert w Polsce, a
przyjeżdżamy tu już czwarty albo piąty raz – zastanawiałem
się, jak to możliwe, że George W. Bush został prezydentem mojego
kraju, a nigdy wcześniej nie był zagranicą! Myślę o wszystkim,
czego mnie nauczyły podróże po świecie, jak dzięki nim stałem
się inną osobą, jak zmieniły moje życie i fakt, że prezydentem
został człowiek, który nie wyjechał zagranicę, jest dla mnie
niepojęty. Ja jestem wielkim szczęściarzem, że miałem szansę
podróżować i pracować z muzykami z różnych światów.
Co najbardziej cię zdziwiło
podczas tych podróży?
Zawsze najdziwniejszymi rzeczami są
zupełnie normalne sprawy w miejsc, które odwiedzasz. Posłużę się
polskim przykładem. Kiedy graliśmy pierwszy raz w Polsce na OFF
Festival Clubie, siedzieliśmy na backstage'u i przyszedł promotor z
menu, pytając się, co chcemy zjeść. Byliśmy już w trasie jakiś
czas, wcześniej graliśmy we Francji. Tam posiłek składa się z
pięciu dań. Dostajesz trochę tego, trochę tamtego. Zapytałem się
promotora, jakiej wielkości są te porcje, ile mam zamówić. On na
to , że są spore, ale bez przesady, więc zamówiłem sałatkę i
makaron. I co? Dostałem dwa ogromne talerze, można było tym
nakarmić armię. Albo niedźwiedzia, który właśnie wybudził się
z hibernacji (śmiech). Na początku myśleliśmy, że to jakiś
żart, bo każdy z nas dostał ogromną porcję.
Drugą taką rzeczą, może nie do
końca dziwną jest to, że za każdym razem, gdy rozmawiam z ludźmi
po koncercie, wypytują mnie o zespoły z mojego miasta, Nowego
Jorku, a ja ich zupełnie nie znam. Gdziekolwiek nie pojedziemy,
każdy lepiej ode mnie orientuje się w amerykańskiej muzyce.
To prawda, że jesteś klasycznie
wykształconym muzykiem?
W pewnym sensie. W koledżu studiowałem
kompozycję, ale nigdy nie brałem lekcji gry na perkusji. Nikt w
zespole nie szkolił się w swoim instrumencie. To znaczy, John miał
chyba jedną lekcję gry na gitarze, Satomi nie grała wcześniej w
żadnym zespole, a Ed zna zapis nutowy, bo grał na organach, gdy był
dzieckiem. Jesteśmy dziwną mieszanką.
Dlaczego wybrałeś bębny?
Nie wiem. Grałem na werblu w szkolnej
orkiestrze dętej. Nie wiem, czemu wtedy wybrałem ten instrument.
Trochę mnie dziwi, ze podjąłem taką decyzję, będąc małym
dzieckiem. Dlaczego? Dlaczego bębny? Kiedy myślę o tym teraz, po
prostu bardzo lubię grać, bo w pewnym sensie pasują do mojej
osobowości. Uwielbiam, że grając na nich, można eksplodować.
Kocham ich brzmienie, po prostu do mnie pasują. To bardzo fizyczny
instrument, gra na nim jest niczym ćwiczenie fizyczne i jest
świetnym sposobem na konstruktywne spożytkowanie energii.
W jaki sposób fakt, że mieszkacie
w rożnych miastach wpływa na zespół?
Myślę, że ma bardzo dobry wpływ na
Deerhoof. Gdy mieszkaliśmy wszyscy w San Francisco, jeśli któreś
z nas miało pomysł muzyczny, przedstawiał go zespołowi. Teraz,
gdy mieszkamy w trzech różnych miastach, mamy projekty poboczne,
zespoły z innymi ludźmi. John i ja zajmujemy się produkcją płyt.
Każde z nas zaczęło grać z innymi ludźmi, ja zacząłem pisać
muzykę na klasyczne instrumenty, czego nie robiłem od koledżu.
Wszystko to sprawiło, że w Deerhoof jesteśmy znacznie bardziej
zrelaksowani, bo nie jest już jedynym wehikułem do wyrażania
siebie.
Kiedy się teraz spotykamy, czerpiemy z
naszej obecności dużo większą radość. To jedyny zespół, w
którym możemy się wyluzować. Znamy się tak dobrze, że potrafimy
sobie czytać w myślach. Nie ma już takiego ciśnienia, jak
wcześniej. Udało się nam przezwyciężyć kryzysy w naszej
relacji. Nie mogę doczekać się najbliższej trasy, stęskniłem
się za zespołem. Kocham grac z Deerhoof, na scenie łączy nas
specyficzna więź, potrafię odczytywać nawet najdrobniejsze
sygnały i odpowiednio na nie reagować, wiem, co Ed, John i Satomi
chcą przekazać. To jest niczym płynna konwersacja i muszę
przyznać, że stała się łatwiejsza, odkąd nie mieszkamy w jednym
mieście.
Powiedziałbym, że Deerhoof gra
popsuty pop. Czym jest muzyka
pop dla Ciebie?
Wiem,
o co chcesz zapytać, ale dla mnie pop to nie brzmienie, ale pop to
nie styl muzyczny, ani określone brzmienie. Nie sądzę, że gramy
popsuty pop. Jeśli
gramy jakikolwiek rodzaj popu, to jest to po prostu pop, ponieważ
dzisiejsza muzyka pop jest popsutym
wczorajszym popem. Pop jest bardzo innowacyjny. Poza jednym aspektem
– zawsze jest kapitalistyczny, chce się sprzedać, dotrzeć do
ludzi, którzy wydadzą pieniądze. To się w popie nie zmienia.
Brzmienie ciągle się zmienia i może być wszystkim. W północnej
Europie to metal często jest popem. Na drugim końcu jest muzyka
delikatna i akustyczna, która też może być popem. Szybkie
piosenki, wolne piosenki, skromne piosenki, przeprodukowane piosenki.
To wszystko jest pop. Pop zawsze stara się popsuć pop. Dlatego nie
nazwałbym naszej muzyki popsutym popem.
Lubicie
bawić się konwencją, zmieniać style. Lado ABC, polski wydawca La
Isla Bonita jest znany z tego
samego. Jak na siebie trafiliście i kto wpadł na pomysł wydania
nowej płyty Deerhoof u nich?
To mój pomysł,
ale nie wziął się znikąd. Znamy się z ludźmi z Lado ABC od
dłuższego czasu, szczególnie z Maciem Morettim. Macio gra wielu
zespołach, ale pierwszy raz zobaczyłem go, gdy grał z Baabą na
tym samym festiwalu w Sankt Petersburgu, co my. Byliśmy zupełnie
zszokowani, gdy zobaczyliśmy swoje zespoły. Obaj jesteśmy wysocy i
chudzi, ale ja jestem znaczniej przystojniejszy (śmiech). Mamy
prawie takie same zestawy perkusyjne – jeden cowbell, jeden kocioł,
jeden talerz. Gdy ich zobaczyłem na scenie, pomyślałem sobie –
kim jest ten gosć? Był jak mój zaginiony bliźniak. On miał
dokładnie takie samo odczucie, gdy zobaczył Deerhoof. Rozmawialiśmy
po koncercie. Następnie widziałem Baabę w belgijskim Kortrijk, na
festiwalu, na którym byliśmy kuratorami. Zaprosiliśmy Baabę i
zagrali najlepszy koncert festiwalu. Rok czy dwa lata później
graliśmy trasę po Stanach z innym zespołem Macia – LXMP. Zwykle
w dużych miastach koncerty wyglądają tak samo, publiczność
przychodzi i czeka na headlinera, nie zaprzątając sobie głowy
supportem. LXMP byli w ogóle nieznani w Stanach. W ogóle. Jednak,
gdy tylko zaczynali grać, ludzie dosłownie zbiegali pod scenę. Tak
było za każdym razem.
W
każdym razie, Macio co jakiś czas wysyła mi płyty Lado. Mają
niesamowity katalog. Nadal nie ogarniam, jak udaje im się wydawać
takie płyty w tak wypasiony sposób. CD z grubą, kolorową
książeczką? Żaden problem, a my w USA nie jesteśmy w stanie tak
wydać płyty Deerhoof. Skąd Lado bierze pieniądze na takie
wydania? Ze sprzedaży innych płyt? Kto je kupuje? A może po prostu
produkcja płyt w Polsce jest bardzo tania. Kiedy Macio wysłał mi
płytę pianisty grającego fugi Bacha na popsutym pianinie i nagrane
na dyktafon (Sztuka Fugi Marcina
Maseckiego) stwierdziłem, że to najlepsza wytwórnia we
wszechświecie.
Gdy
wpadliśmy na pomysł wydania La Isla Bonita w
różnych wytwórniach, Lado było moim pierwszym wyborem. Zresztą
to bardzo dobry pomysł wydać się w kilku małych labelach, bo one
zazwyczaj lepiej traktują swoich artystów.
Wiesz, że ten
pianista będzie otwierał wasz warszawski koncert?
Naprawdę? Nie
wiedziałem! Ale super. Słuchałem jeszcze jego interpretacji
Chopina, są fantastyczne!
Congotronics International Where's the one? wychodzi 29 kwietnia 2022 nakładem Crammed Discs.
Dzisiaj przyglądam się przede wszystkim nowościom, z krótką wizytą w archiwach. Od Polski przez Azję Środkową, stepy Mongolii, Turcję, Malawi, Kongo po Egipt.
OvE- Abeakuta Gunesh - Туни Деря Soyol Erdene - For Kindly Deeds (Сайхан Уйлсийн Толоо) Kit Sebastian - Yalvarma Kit Sebastian - Yeter BlackFace Family - Nthena BlackFace Family - DRC Tonga Boys & Doctor Kanuska Group - Sweet Rey Sapienz & The Congo Techno Ensemble - Na Zala Zala Hassan Bergamon - Gamal Banat
Nie śpiewają tutaj ani surykatka, ani guziec. Nie ma też lwa, ale i tak warto się nimi zainteresować. I nie do końca cudownie brzmi, bo w suahili te dwa słowa oznaczają brak snu.
Hakuna kulala to - mam nadzieję, że tylko chwilowo - cyfrowa odnoga Nyege Nyege Tapes, ugandyjskiego kolektywu, zajmującego się muzyką na styku tradycji i elektroniki, jednej z najciekawszych afrykańskich inicjatyw ostatnich lat. Nyege Nyege prezentują najbardziej interesujące zjawiska i artystów ze Wschodniej Afryki, regionu stojącego w cieniu (poza Etiopią) Maghrebu i Afryki Zachodniej, jeśli chodzi o popularność na Zachodzie. I jak to pokazują dotychczasowe wydawnictwa Ugandyjczyków zupełnie niesłusznie. W ramach Hakuna Kulala skupiają się na najświeższej muzyce elektronicznej, wydając EPki i single. Na koncie mają pięć wydawnictw artystów z prawie wszystkich krajów regionu - Tanzanii, Ugandy, Kenii oraz Konga.
Rozpiętość gatunkowa jest równie imponująca - od futurystycznego rapu (niebędącego trapem) do paraplemiennych brzmień. Niezwykle ważne jest, że te na wskroś nowoczesne produkcje wchodzą w dialog z tradycją. Wykorzystują rytmy, wplatają sample starych nagrań, przetwarzają popularne gatunki, jak soukous. Trzeba im po prostu przyklasnąć, jak świetnie i naturalnie przychodzi im to działanie. Z czwórki dotychczasowych wydawnictw Hakuna Kulala największe wrażenie robią trzyutworowa EPka Kongijczyka Reya Sapienza, od której nazwę wzięła oficyna i dwie piosenki od Kenijczyka Alai K. ukrywającego się pod pseudonimem Disco Vumbi. Ten pierwszy w swoją basową muzykę i rap wszywa sample ze starych hitów, ten drugi od obszarów bliskich opisywanemu przeze mnie niedawno Raphaelowi Kariuki przechodzi do słonecznej, wręcz stereotypowej piosenki (opartej na śpiewie dzieci z podkampalskiej wioski). Dwie pozostałe EPki - Ndi Mukazi MC Yallah i Lasakaneku Slickbacka również warto poznać. Szczególnie tę drugą, połamaną, momentami wręcz noise’ową, ale cały czas klubową.
Bom Pana, jeden z bohaterów fenomenalnej składanki “Sound of Sisso” wydanej przez Nyege Nyege, przyjeżdża w październiku na Unsound. Mam nadzieję, że w kolejnych latach dołączą do niego także podopieczni Hakuna Kulala. Oraz, że zagoszczą również w obiegu klubowym, poza festiwalami.
Jeśli poniedziałkowy występ Konono no 1 można uznać za bardzo udany, wtorkowy był po prostu genialny. Pozornie nic się nie zmieniło, grali prawie dokładnie to samo, co dzień wcześniej, ale nie tak samo, W poniedziałek muzycy wydawali się wycofani, zmęczeni, ale i tak udało im się poderwać publiczność do tańca. Dzień później, wypoczęci i wreszcie uśmiechnięci już od początku mieli w sobie więcej energii. Transowe partie wygrywane na likembach hipnotyzowały ze zdwojoną siłą. Mniej było przerw, najdłuższy utwór trwał ponad 25 minut. Było też jeszcze goręcej, duszniej i głośniej, jeszcze bliżej rozgrzanych ulic Kinszasy. Muzycy pozwalali sobie na żarty i drobne psikusy, widać było, że są po prostu wyluzowani i zadowoleni z grania. Największą różnicą między tymi dwoma koncertami było, że we wtorek w stu procentach oddali się muzyce, zatopili się w niej, zabierając ze sobą (początkowo dość oporną) publiczność. Pod koniec tańczyli wszyscy, uczestnicząc w quasi-rytuale, liczył się tylko moment obecny, nie istniała przyszłość ani przeszłość, wszystko było wieczną teraźniejszością.
To nie tylko wrażenie z koncertu, muzyka Konono sama w sobie jest zawieszona w bezczasowości. Od czterdziestu lat nic się nie zmieniła, mimo upływu czasu, zmieniających się muzyków i nowych doświadczeń. Pierwsze dostępne nagranie zespołu na kompilacji wydanej przez Ocorę w 1978 roku, Zaire, musiques urbaines a Kinshasa, brzmi prawie dokładnie tak samo jak ich koncerty w Pardon, To Tu.
Basia kazała czekać na następcę "Gold Rush" trzy lata. Mam wrażenie, że świat o niej przez ten czas trochę zapomniał i jej trzeci album przeszedł bez należnego mu echa. kanadyjka rozbudowała aranżacje, robiąc miejsce choćby na pojawiającą się tu i ówdzie sekcję dętą i bardziej taneczne podejście do grania, co chyba było efektem trasy z Arcade Fire. Szczęśliwie, nie ucierpiały na tym piosenki, uwodzące, jak zawsze.
19. Omar Souleyman - "Wenu, Wenu"
Omar Sulejman w ostatnich latach stał się na Zachodzie istnym fenomenem. Odkryty dla hipsterów przez Sublime Frequencies, najnowszy album wydał w Domino pod okiem Kierana Hebdena, czyli Four Tetea (ale nie Buriala). Brytyjczyk czuwał jedynie nad jakością brzmienia, resztę zostawiając Sulejmanowi i Rizanowi Sa'idowi, muzycznemu mózgowi całego tego przedsięwzięcia. Dzięki temu "Wenu Wenu" nie różni się zbytnio od poprzednich dokonań Syryjczyka i jest wypełnione kiczowatym, elektronicznym brzmieniem. Czerstwe to strasznie, ale tańczy się do tego lepiej niż do niejednych klubowych bangerów.
18. Jupiter & Okwess International - Hotel Univers
Grał z Albarnem, jest samozwańczym królem Kinszasy. Po latach na ulicach stolicy Konga, Jupiter został gwiazdą filmu (o sobie samym) i doczekał się debiutu. Czego można się po nim spodziewać? Wszystkiego. Przede wszystkim gitarowej radości i tanecznych rytmów z odrobiną nigeryjskiego afrobeatu.
17. Franz Ferdinand - "Right Thoughts, Right Words, Right Actions"
Są zespoły, które nie potrzebują żadnych zmian. Brytyjczycy swój styl wykrystalizowali już na debiucie sprzed dziesięciu lat. Funkujący rytm, przycinane ostro gitary, reżim rytmiczny, elegancja. Niczego nowego nowego poza ukrytymi smaczkami, jak chociażby delikatne brzmienia sitaru i więcej odniesień do Bitelsów, nie dodają. Bo i po co? Fantastyczne piosenki już mają.
16. Les soeurs Boulay - "Les poids de confettis"
Debiut kanadyjskich sióstr jest najbardziej niepozorną płytą w całym zestawieniu. Rzadko pojawia się coś więcej niż głos, gitara i ukulele. Stephanie i Melanie przy pomocy tych skromnych środków wyczarowują przepiękną, bezpretensjonalną muzykę. Skromne, folkowe piosenki i już nie trzeba więcej pisać.
Najciekawsze rzeczy dzieją się na styku kultur. Debiutujący tym singlem Anglicy podbijają post-punkową pulsację nerwem Konono no1 i gitarami malijskich orkiestr. Lepiej ten rok nie mógł się zacząć.
W dzisiejszym wydaniu polecanek trochę rzeczy tegorocznych, trochę rzeczy starszych
ALO - Man of the World
Rzecz z lutego, ale bardzo, bardzo wiosenna, nawet letnia. Trochę rozleniwiona, trochę energetyzująca, błoga, hawajska, przyjemna i delikatna. Tylko ten Jack Johnson niepotrzebny. A, początek "Suspended" brzmi totalnie jak początek "60 Feet Tall" Dead Weather.
Murder by Death - Good Morning, Magpie
Tym razem zrezygnowali z koncept albumu, ale muzyka nadal ta sama, czyli americana z mocniejszym uderzeniem i wokalistą a la Johnny Cash. No, może jest troszkę mniej ponuro.
Staff Benda Bilili - Tres Tres Fort
Nie od dziś wiadomo, że Afrykanie to twardziele. Dziwnym więc nie jest, że te ziomki to chorzy na polio, poruszający się na specjalnych wózkach. Kozaki z nich może nie aż takie, jak FDR, ale jednak. Mimo że Afryka, to przede wszystkim słuchać u nich Kubę w wydaniu najlepszym, czyli Buena Vista Social Club. Do tego trochę Afryki i rootsowego reggae. Kto nie posłucha, ten bej.
Brant Bjork - Gods & Goddesses
Już samo nazwisko powinno wystarczyć za odpowiednią polecankę, ale nie żyjemy w świecie idealnym. Co my tu mamy w takim razie? Szczypta hipisowskiego rocka, dużo piaszczystej, kalifornijskiej pustyni, trochę space rocka, sporo pogłosu. I charakterystyczny, niepodrabialny groove BB.