Trzy lata temu Arooj Aftab przebiła szklany sufit. Choć od lat mieszkała w Nowym Jorku i stała się ważną częścią tamtejszej sceny jazzowej, to jej solowy debiut z 2014 roku Bird Under Water, folkowy – odnoszący się zarówno do amerykańskiej, jak i pakistańskiej tradycji – i zaśpiewany w urdu nie zdobył dużego rozgłosu. Sirens wypełnione muzyką eksperymentalną, syntezatorowymi wariacjami wokół klasycznej muzyki pakistańskiej i eterycznych wokaliz trafiło do ograniczonej liczby odbiorców. Dopiero przepiękna, misternie utkana miłosna ballada Mohabbat sprawiła, że o Pakistance zaczął mówić cały świat. A ona dopiero się rozpędzała na swojej drodze.
Szukaj na tym blogu
wtorek, 16 lipca 2024
poniedziałek, 26 czerwca 2023
Dźwięki Beludżystanu
Ciekawie plotą się losy instrumentów. Dziecięca zabawka z Japonii stała się ważnym instrumentem w muzyce Beludżystanu, regionu położonego po drugiej stronie Azji. Jego wirtuoz stał się światową sensacją
Benju - tak nazywa się ten instrument - to rodzaj klawiszowej cytry. Wywodzi się z taishōgoto, zabawkowego instrumenty wynalezionego na początku XX wieku. Stosunkowo prosta w obsłudze cytra dotarła najpierw do kontynentalnej Azji Wschodniej, stamtąd do Pendżabu, gdzie do dziś jest używana pod nazwą Bulbul tarang (co oznacza dosłownie fale słowików w nawiązaniu do wysokiego, przypominającego ptasi trel brzmienia). Z Pendżabu do Beludżystanu, pogranicza Pakistanu, Iranu i Afganistanu jest już stosunkowo niedaleko. I tak taishōgoto trafiła na wybrzeże Makranu nad Oceanem Indyjskim, gdzie urosła do metra długości, dostała dodatkowe struny i nową nazwę.
Spodobała się muzykom ludowym, zawsze otwartym na nowinki i jako benju zajęła ważne miejsce w lokalnej muzyce. Najnowszą sławę benju przyniósł Ustad Noor Bakshsh, muzyk znany w całym regionie. Ustad, czyli mistrz, nie ma większego wyróżnienia w południowoazjatyckiej kulturze muzycznej. Bakshsh poza Pakistanem zyskał rozpoznawalność dzięki mediom społecznościowym, gdzie pojawiały się fragmenty jego koncertów. Po ich zobaczeniu, do Pasni, miasteczka niepodal irańskiej granicy, wybrał się Daniyal Ahmed, pakistański muzykolog i tam właśnie, w rodzinnych stronach Bakshsha powstała Jungul.
Beludżystan jest regionem nie tylko pogranicza, ale skrzyżowania szlaków handlowych. W tamtejszej muzyce i kulturze współistnieją elementy arabskie, indyjskie, perskie, kurdyjskie, turkmeńskie, wschodnioafrykańskie. Położenie wybrzeża Makran między Zatoką Omańską, Morzem Arabskim a Indiami sprawia, że od tysięcy lat jest to węzeł, w którym spotykają się kultury z prawie całej Eurazji. I to słychać w muzyce Bakhsha. Gra melodie kurdyjskie, gra perskie, sięga po indyjskie ragi, rytmy przypominają tanzański taarab. Benju w jego rękach - zelektryfikowane przez samego muzyka, który znalazł odpowiednio mały wzmacniacz na targu w Karaczi - zmienia się w wirtuozowski instrument. czasem przywodzi na myśl mandolinę, czasem Bakshsh gra, jakby był Tuaregiem, jak w utworze tytułowym. Czasem gra, jakby śpiewał, jak w Manj. Wysokie dźwięki benju są słodkie niczym miód, słychać jego zabawkowe pochodzenie, ale jest tu i śpiew ptaków, i góry, i morze. Jest i zwykła radość z grania, radość dzielenia się pięknem.
Ustad Noor Bakhsh zagra 4 lipca w Pardon, To Tu. Będzie to pierwszy koncert artysty w Polsce. Bilety jeszcze są.
piątek, 19 maja 2023
Na obrzeżach x Radio Kapitał 17 V 2023
Spotkanie muzyki z Iranu i Mali, Indii i Niemiec, Indonezji i Gambii, Pakistanu i Stanów. W programie wyjątkowo piękne i wyjątkowo długie utwory, a i ja jestem wyjątkowo rozgadany.
1. Kayhan Kalhor & Toumani Diabate - The Path of No Return
2. Arooj Aftab, Vijay Iyer, Shahzad Ismaily - Eyes of the Endless
3. MD Pallavi & Andi Otto - An Unwritten Word
4. Suarasama - Untukmu Yang Berperang
czwartek, 18 maja 2023
Jak dym
Trudno zmierzyć się z Love in Exile, bo to muzyka paradoksów, złożona w swojej prostocie. Nie jest to jazz, jak by chcieli zachodni recenzenci. Nie jest to do końca ambient, za dużo się dzieje. Nie są to wreszcie ragi, bo dzieje się za mało, choć w kilku momentach słyszę podobieństwa do Under the Lilac Sky Arushi Jain. To muzyka odległa od tego, co robi na co dzień Vijay Iyer, ale dość bliska Ismaily’emu i Aftab.
Dość naturalnym punktem odniesienia jest Vulture Prince. Obie płyty są podobni minimalistyczne, z wiodąca rolą głębokiego jak ocean głosu Arooj. Różnią się przede wszystkim tym, że Love in Exile to album tria. Jako trio Love in Exile Iyer, Ismaily i Aftab występowali jeszcze w nowojorskich klubach. Grali wtedy między innymi utwory, które później trafiły na Vulture Prince w zupełnie innych aranżacjach. Żaden z nich nie trafił na ten album, sześć kompozycji wywiedli ze wspólnej improwizacji. W przeciwieństwie do jazzu nie ma tu miejsca na pełne dźwiękowych fajerwerków solowe popisy.
Sami muzycy w wywiadach naprowadzają na trop ćwiczeń ze słuchania. Słuchali siebie nawzajem, to muzyka powstała z interakcji. Może dlatego głos Aftab pojawia się nieregularnie, trzeba na niego czekać, jak w To Remain/To Return, kiedy pojawia się dopiero po trzech minutach. Nigdy nie dominuje, jakby sama słuchała powolnych zamyślonych fraz Iyera przemieszczającego się między fortepianem Steinwaya a organami Rhodesa. Fraz, które powstają w niemal ciągłym dialogu z oszczędnym basem Ismaily’ego, który gra tak, jakby wahał się, czy iść w lekki groove, czy drony. Kiedy wybiera te drugie, ciągnie całość w stronę Indii, przecież tam bez dronu nie da się grać muzyki klasycznej.
I wreszcie Arooj. Gdy już się pojawi, jej głos jeszcze bardziej piorunujące wrażenie niż na Vulture Prince. Choć śpiewa bardzo podobnie, ślizgając się glissandami po sylabach urdu. Robi to jednak bardziej zdecydowanie, z większą pewnością, ale nadal zwiewnie. Teksty to raczej powtarzane pojedyncze frazy czy słowa. Abstrakcja, nie narracja. Aftab chciała się pobawić sylabami urdu, mówi, że żaden język nie ma ich tak pięknych. Kiedy tak śpiewa, wierzę jej. Abstrakcja nie wyklucza emocji, a one aż bulgoczą pod powierzchnią. Może dlatego, że czytam teraz o tym książkę, w samym tytule Love in Exile słyszę Podział Indii (ciekawe, że w polskiej Wikipedii nie znajdzie się artykułu o tym wydarzeniu). Echa tego krwawego, ostatniego tchnienia brytyjskiej władzy w Indiach są słyszalne do dziś, możliwe, że słychać je i tu. Aftab i Ismaily mają pochodzenie pakistańskie, możliwe, że ich rodziny, jak miliony innych zostały rozdzielone granicą.
Nie ma na Love in Exile ani jednego zbędnego dźwięku. Umiejętnie grają ciszą, czasem i przestrzenią. Rozciągają ten czas, aż wydaje się, że wcale nie płynie. Jednocześnie jest to muzyka zwiewna, rozmywająca się niczym senne marzenie, zostawiające niejasne wrażenie po przebudzeniu. Rozwiewająca się niczym dym w słońcu.
W jednym z wywiadów, udzielonych jeszcze przy okazji Vulture Prince Arooj opowiadała o porzuceniu ego. O tym samym mówił mi Ali Riaz Baqar, kiedy rozmawialiśmy w sierpniu zeszłego roku. Tylko porzucając ego można tworzyć prawdziwą sztukę. I właśnie tak tutaj jest.
poniedziałek, 15 maja 2023
Historia pewnej znajomości
Kiedyś, dawno temu, Gazeta Magnetofonowa miała dział "Historia pewnej znajomości", w którym pisaliśmy o różnych współpracach między polskimi i zagranicznymi muzy(cz)kami. Dołożyłem do niego kilka cegiełek. A teraz pod tym samym tytułem wyszedł mój tekst o tym, jak Jaubi i EABS spotkali się, pograli w Pakistanie i Polsce i nagrali wspaniały album In search of a better tomorrow. Ale też o tym, ile pracy Astigmatic Records stało za tym, żeby zainteresowały się tą muzyką Guardiany i Piczforki tego świata. Przepytuję Marka Pędziwiatra, Alego Baqara, Sebastiana Jóźwiaka i Marcina Piechowaka. A wszystko na 9 minut czytania. Do poczytania jeszcze dzisiaj w papierowej POLITYCE i cały czas w internecie.
poniedziałek, 29 sierpnia 2022
Wpływ genzetów
„Nie miałam jeszcze czasu się zatrzymać. Ciągle jestem w trasie, a ta jest coraz dłuższa. Może w grudniu, kiedy wszyscy wyjadą na święta, świat trochę zwolni, będę miała chwilę spokoju, by o tym wszystkim pomyśleć, przetrawić to, co się stało. Na razie moje życie wygląda jak szalona przejażdżka pociągiem, podczas której dzieje się wiele pięknych rzeczy. Chyba po prostu jestem wreszcie szczęśliwa” – mówi mi Arooj Aftab, gdy pytam ją, jak zmieniło się przez ostatni rok jej życie.
środa, 10 listopada 2021
Zachwyt w czystej postaci
Dawno nie miałem takiego – przedłużonego, ale zwykłego też – weekendu. Poczułem się, jak przed pandemią. Przypominał o niej jedynie obowiązek noszenia maseczek.
Zacząłem od mojej nowej-starej pasji, czyli rugby. Starej, bo jajowatą piłkę staram się oglądac od kilku dobrych lat. Nową, bo dopiero tutaj, w kraju, w którym jest to popularny sport, wsiąknąłem na dobre i na tyle głęboko, że regularnie jeżdżę na mecze klubowe i – już niedługo – reprezentacyjne, a na francuskie mistrzostwa świata za dwa lata czekam z niecierpliwością. Tak, trochę zwariowałem na tym punkcie. Może kiedyś napiszę o tym więcej, tym bardziej, że już jeden kolega namawia mnie na blogowanie o jajowatej piłce. Niestety, Stade francais przegrali z Montpellier, choć zdobyli 3 przyłożenia więcej, ale popełnili za dużo fauli. No, już nie zamęczam was sportem.
Odzwyczaiłem się od tłumów w muzeach, a zarówno wystawa Georgii O'Keefe w Centre Pompidou, jak i Damiena Hirsta w Fondation Cartier były oblegane. Choć zupełnie inne. O'Keefe w Pompidou zaprezentowano bardzo przekrojowo – od pierwszych akwarel po ostatnie obrazy, malowane z pomocą asystentów, gdy artystka traciła już wzrok. Hirst w Cartierze wystawił swój najnowszy, zaskakująco klasyczny cykl Cherry Blossoms. Po prostu piękne obrazy kwitnących wiśni. Tylko tyle i aż tyle.
I wreszcie muzyka. Dwa, a właściwie trzy koncerty. Najpierw w Cartierze brukselski kwartet smyczkowy Ictus oraz organista Hampus Lindwall. W programie kompozycje Jurga Freya, samego Lindwalla i Ellen Arkbro. To ta ostatnia przekonała mnie, by ich zobaczyć. Freyowski String Quartet no. 2 straszliwie mnie wymęczył, nawet jak na minimalizm jest to muzyka po prostu nudna. Lindwall z Ictusem zagrali Brace for Impact organisty, zupełny kontrast do Freya. Dużo się działo w tej kompozycji, głośnej, rozwydrzonej, trochę szczeniackiej, ale ożywczej. Chordalities Arkbro trochę mnie zawiodły, były zbyt poszatkowane, poszarpane.
W Petit Bain, całorocznym odpowiedniku warszawskiej BarKi pierwsza na scenie pojawiła się Ichiko Aoba. Sama, tylko z gitarą. Emanowała urokiem, była kawaii. Kawaii były też jej piosenki, które pod tą lukrowaną warstwą były popisami nie tylko piosenkopisarstwa Japonki, ale też jej gitarowych umiejętności. Nie ona jednak tego wieczoru była najważniejsza.
Arooj Aftab nagrała jedną – a może nawet tę jedyną, ciągle nie potrafię się zdecydować – z płyt roku. Możliwe, że też i dekady, ale o tym przekonam się za 9 lat. Vulture Prince jest poruszająca, metafizyczną opowieścią o stracie. Na wielu poziomach – od tego najbardziej osobistego, utraty brata po stratę, którą odznaczają się wszyscy emigranci; życie w starej ojczyźnie nie zatrzymuje się w miejscu, ten świat ginie bezpowrotnie, emigrant też się zmienia. Pisałem o Vulture Prince w samych superlatywach i zachwytach w „Czasie Kultury” i przyznaję, że miałem ogromne oczekiwania.
Arooj zagrała w trio z greckim kontrabasistą Petrosem Klampanisem i szkocką harfistką Maeve Gilchrist, muzykami grającymi na albumie. Dlatego tak dobrze rozumieli się na scenie. Skromny zespół, ale Vulture Prince też taka jest i kontrabas, harfa oraz głos w zupełności wystarczyły. Gdy tylko Aftab zaintonowała swoim niskim, jedwabistym głosem Baghon Main wiedziałem, że ten koncert zostanie na długo w mojej pamięci. Od głosu Pakistanki uginały się nogi i miękło serce. Przynajmniej moje. I nie liczyło się nic innego. To, że Francuzi nie wiedzą, czym jest wentylacja, więc klubie ledwo dało się oddychać, a spływałem potem, jakbym był w saunie. Liczyła się tylko muzyka. Pełna emocji, delikatna, wysublimowana i jednocześnie bezpretensjonalna. Doskonale przemyślana, ale zostawiająca miejsce na swobodę. Każdy popis na kontrabasie, każde odważniejsze zagranie na harfie miało swoje uzasadnienie. Arooj często oddawała pole swoim muzykom, ale gdy tylko sięgała po mikrofon, wiadomo było, co jest najważniejsze. Jej głos. Żeby nie robiło się zbyt podniośle, między utworami Arooj uprawiała prawie standup. To chyba jedyna artystka, która mogłaby zagrać na moich dwóch ulubionych festiwalach, Halfwayu i Globaltice.
Zagrali cały Vulture Prince i jeden dodatkowy utwór na bis. Osiem utworów rozłożonych na prawie półtorej godziny. Last Night straciło reggae'owy puls, przeszło na stronę jazzowych, klasycznych improwizacji i to była największa zmiana. Pozostałe utwory trzymały się w miarę blisko wersji albumowych, ale – jak już pisałem – nie było to odgrywanie 1:1. Koncertowe wersje, skromniejsze miały jeszcze większy ładunek transcendencji. To był koncert na miarę wspólnego występu Kayhana Kalhora i Erdala Erzincana na Ethno Porcie, Sharon Van Etten na Halfwayu, Alima Qasimova na Skrzyżowaniu Kultur czy Zbiga na Offie. Zachwyt i wzruszenie w najczystszej postaci.
środa, 23 czerwca 2021
Pokój duszy
czwartek, 27 maja 2021
Smutek całego świata
„Ten smutek jest równy smutkowi całego świata” – śpiewa Arooj Aftab na swoim trzecim albumie. To najkrótsze i bardzo trafne podsumowanie „Vulture Prince”, płyty poświęconej doświadczeniu utraty.
środa, 8 lipca 2020
12 minut z 71 lat
Jest rok 1932. Na Gibraltar przybywa dwudziestotrzyletni Azizullah Abdurrahman Balouch. Przypłynął z odległego krańca Imperium Brytyjskiego, z położonego w dzisiejszym Pakistanie Sindhu (ale urodził się w Beludżystanie, na pograniczu Pakistanu, Afganistanu i Iranu). Na półwysep Iberyjski wybrał się za pracą, zatrudnił go jeden z hajdebaradzkich kupców. Jednak młodzieńca od handlu bardziej interesuje coś zupełnie innego - flamenco. Balouch studiował w ojczyźnie arabski, perski, recytował Koran i śpiewał ludową muzykę Sindhu. Jeszcze w Azji poznał z nagrań flamenco, w którym zakochał się od pierwszych chwil, i które przypominało mu muzykę, na której się wychował.
12 minut, 4 nagrania, kilka zdjęć. Tyle zostało po tym niezwykłym człowieku, który usłyszał pokrewieństwo w muzyce z dwóch różnych krańców świata.
Korzystałem z tekstu Aziz Balouch Stefana Williamson Fa.