wtorek, 28 listopada 2023

Nie ma powrotów

fot. Jacek Poremba
W sierpniu w bardzo spokojnej części warszawskiego Mokotowa spotkałem się z Wacławem Zimplem w jego studiu. Ukrytym na poddaszu tużpowojennego bloku zatopionego w zieleni. Nic dziwnego, że tak dobrze mu się w nim pracuje. Rozmawialiśmy w zasadzie o całości jego muzycznej drogi, woltach stylistycznych, muzyce indyjskiej, odwrocie od freejazzu, elektronice. Bo też taka miała być ta rozmowa, której efektem jest przekrojowy tekst w Bandcamp Daily. A że rozmawiało nam się dobrze, to publikuję tutaj jej całość. W końcu po to jest ten blog.

Długo masz to studio?

Muszę się zastanowić… Jakoś od końca 2017 roku, czyli jakieś sześć lat.

Sąsiedzi nie skarżą się?

Jeden sąsiad narzekał, ale chyba w końcu się wyprowadził, bo przestał się skarżyć. Staram się pracować w godzinach dziennych i nie przeszkadzać sąsiadom. Jeśli pracuję w nocy, to tylko na słuchawkach.

Czyli zdarza ci się pracować nocami?

Coraz rzadziej. Zacząłem doceniać higienę pracy. Mam rodzinę, dziecko bardzo zmienia perspektywę. Trzeba jednak dotrzymywać deadline’ów i wtedy zdarza mi się siedzieć po nocach. Generalnie wolę przychodzić rano, trochę jak do biura.

Siedzimy otoczeni instrumentami, na przeciwko jest klarnet basowy…

Altowy, ale sporo ludzi je myli, bo wyglądają prawie tak samo. Jest trochę mniejszy i kwartę wyżej nastrojony.

Obok nas stoi tambura. Grasz na niej?

Bardzo rzadko. Słyszysz, jest nienastrojona. Gram na niej, jak chcę sobie odpocząć. To dronowy instrument, który towarzyszy zawsze innym instrumentom. Sporo mam różnych instrumentów w studiu, część jest w drugim pomieszczeniu - klarnety, saksofon, bębny, flety. A to jest trombita tybetańska.

Czy słychać je wszystkie na twojej ostatniej płycie z Shackletonem?

Nie, na niej gram przede wszystkim na klarnecie altowym przetwarzany elektronicznie przez system looperów i oprócz tego gram na instrumentach klawiszowych.

Zaczynałeś jednak od skrzypiec.

Pierwszym instrumentem było pianino, które po prostu stało w domu. Jednak pierwszą lekcję miałem na skrzypcach. 

Dlaczego zamieniłeś je na klarnet?

Ciągnęło mnie brzmienie klarnetu, ze skrzypcami w ogóle nie czułem się związany. Dzięki skrzypcom nauczyłem się czytać nuty, wyćwiczyłem słuch muzyczny, ale to na pewno nie był mój wybrany instrument. Muzykę odkrywałem poprzez gitarę, harmonijkę ustną, klarnet właśnie.

Twoja droga jest dość kręta - zaczynałeś od klasyki, potem zainteresował cię blues, potem grałeś freejazz, teraz poruszasz się po muzyce elektronicznej… Z jednej strony, sam mówisz, że czujesz się teraz bardziej producentem, z drugiej, przy okazji In the Cell of Dreams pojawiasz się jako avant-folk virtuoso. Kim się najbardziej czujesz?

To w dużej mierze zależy od tego, w jakiej sytuacji się pojawiam. Na początku mojej współpracy z Samem Shackletonem, dopiero zaczynałem poznawać narzędzia studyjne. Wypracowaliśmy więc model współpracy, który polegał na tym, że grałem na różnych instrumentach akustycznych, które później elektronicznie przetwarzał Sam. 

Obecnie, dużo rzeczy z zakresu przetwarzania elektronicznego przejąłem na siebie, ale ta dynamika, że to Sam ostatecznie miksuje materiał pozostała niezmieniona. To ja nadal wprowadzam element żywego grania i razem tworzymy łącznik między tą warstwą elektroniczną a ludzką, żywą.

Czy ta dynamika w innych twoich współpracach wygląda inaczej?

Chyba wszystko zależy od tego co jest najbardziej naturalne w danej sytuacji.

Jeśli chodzi o moją pracę solo, obecnie najważniejszą częścią mojej pracy jest przetwarzanie dźwięku akustycznego w warunkach studyjnych. Może nawet nagrywam je w różnych miejscach, ale później biorę je na warsztat w moim studiu. To mnie najbardziej interesuje i ten obszar mnie najbardziej pochłania. Kilka materiałów, nad którymi pracuję to stricte produkcyjne rzeczy. 

Z Hansem Kullkiem stworzyliśmy materiał wspólnie, nagrywaliśmy go w ‘s-Hertongenbosch, w studiu Willem Twee. Hans zawiaduje całą tą bardzo skomplikowaną maszynerią, której uczyłem się podczas nagrywania Massive Oscillations. Utwór Breath of Brahma powstał w ten sposób, że Hans spatchował swoje instrumenty, nadał im koloryt i brzmienie, którym potem razem kręciliśmy i modyfikowaliśmy. Studio w rękach Hansa jest instrumentem, jest masa narzędzi, modulatorów, oscylatorów, magnetofonów szpulowych… Można grać na cztery ręce. Zmiksowałem ten materiał i nagrałem fortepian z użyciem mechanicznych młoteczków elektromagnetycznych. Wysłałem całość do Hansa, on jeszcze nad nim popracował, odesłał do mnie, więc praca produkcyjna też była wspólna. 

Jak się różni praca z Shackletonem od pracy z Holdenem?

U Shackletona jest więcej zaplanowanej struktury. Sam jest bardziej klasycznym kompozytorem, ma niesamowite poczucie formy, jego kompozycje można porównać do symfonii. Zazwyczaj jest tak, że wysyłamy sobie pomysły, dyskutujemy, w którą stronę chcemy iść z materiałem. Przypomina to trochę układanie puzzli. Zupełnie inna dynamika, ale też ta muzyka ostatecznie jest transowa.

Z Jamesem ten proces jest dużo bardziej jamowy. Spotykamy się w studiu, ustawiamy brzmienie i razem szukamy tego, co nas inspiruje, razem komponujemy od postaw. Z Jamesem niczego nie zakładamy, ja coś poplumkam, on coś zagra i to potem rozwijamy. Po każdym dniu pracy, mamy gotowy utwór.

Czyli to jest trochę freejazzowa metoda pracy.

Bardzo freejazzowa, ale w swoim wyrazie inna. James używa przede wszystkim instrumentów elektronicznych, sekwencerów, syntezatorów,  jest też programistą i dąży do jak największego zatarcia granicy między maszyną, człowiekiem a instrumentem. Czas, w którym działają się sekwencery Jamesa jest bardzo ludzki, to nie jest granie z metronomem, a doświadczenie bliższe gry z prawdziwym człowiekiem.

Tak, myślę, że można powiedzieć, że styl pracy Jamesa jest bardziej jazzowy i plemienny, a praca z Skackletonem jest bardziej wykoncypowana, natomiast obie te metody ostatecznie prowadzą do transowych form. 

Myślałeś o jednorazowym powrocie do dzikiego, freejazzowego grania?

Nie. Nie myślę w ogóle o powrocie do czegokolwiek, co robiłem w przeszłości. Wychodzę z założenia, że sztuką, która przychodzi do ciebie w danej chwili, powinieneś podzielić się od razu, kiedy skończysz dzieło. Nie ma powrotu do żadnego momentu. Sztuka to rodzaj strumienia świadomości, pod który się podłączasz i po prostu go przekazujesz. Powrotu do freejazzu nie będzie, ale na pewno moja muzyka będzie się jeszcze zmieniać. Zmiana jest naturalna. Wszystko się ciągle zmienia.

W miarę stałą rzeczą w Twojej muzyce jest fascynacja muzyką indyjską.

Myślę, że muzyka indyjska będzie mi w taki czy inny sposób towarzyszyć do końca życia. Jestem nią zafascynowany również dlatego, że jest to najlepiej skodyfikowany system rytmiczny i chyba najstarszy. Rytm jest natomiast najważniejszym dla mnie aspektem muzyki. Poznając muzykę indyjską, jestem w stanie cały czas rozwijać poczucie i świadomość rytmu. Dowiaduję się, jak moje ciało odpowiada na te rytmiczne struktury.

Moja relacja z tą muzyką bardzo się zmienia. Pierwsza płyta Saagary była bardzo klasyczna. Pisząc utwory, starałem się być jak najbliżej formy karnatyckiej jak to możliwe dla gościa z Polski. Potrzebowałem tego, żeby zrozumieć język, w którym oni się poruszają. Druga płyta, produkowana przez mooryca ma bardzo klubowe brzmienie, jest tam sporo ambientu, sporo repetytywnych struktur na syntezatorach i instrumentach perkusyjnych. Trzeci materiał, nad którym pracuję w tej chwili – mam nawet otwartą sesję jednego utworu na komputerze – będzie najbardziej elektroniczny i najbardziej hinduski jednocześnie. Staram się pracować nad utrzymaniem tej intensywności i bogactwa instrumentów perkusyjnych. Chcę to jeszcze mocniej podkreślić. Na tej drugiej płycie instrumenty perkusyjne są traktowane dość oszczędnie. 

Pamiętam ten kontrast z koncertami Saagary, macie przecież trzech perkusjonalistów w składzie, a na albumie ta warstwa jest, powiedziałbym, zmiękczona.

Na koncertach nie staraliśmy się odtwarzać tego, co zdarzyło się na płycie. Jesteśmy przede wszystkim koncertowym zespołem, a 2 była eksperymentem. Nagraliśmy materiał w Indiach, następnie dostał go mooryc i przemielił po swojemu. Spotkały się dwa różne podejścia w połowie drogi i faktycznie ten album brzmi zupełnie inaczej niż zespół na żywo. 

Natomiast na trzecim albumie chcę, by całe bogactwo, intensywność  i dynamika Indii była bardzo słyszalna. Dlatego jest na niej dużo takiego kontrolowanego chaosu.

Chyba już dość długo nad nim pracujesz…

Strasznie długo.

Pamiętam, że wspominałeś o nim jeszcze przy okazji Massive Oscillations.

Zacząłem pracować nad tym materiałem w 2018 roku i w międzyczasie zrobiłem bardzo dużo innych rzeczy. Z perspektywy widzę, że potrzebowałem tego czasu, żeby nauczyć się nowych narzędzi produkcyjnych. W niektórych utworach z pierwotnej wersji została tylko warstwa bębnów, a reszta jest zupełnie inna. Bo po prostu ja jestem zupełnie inny i przede wszystkim dużo lepiej umiem posługiwać się narzędziami studyjnymi. Lepiej słyszę muzykę niż wtedy.

Mówiłeś, że starasz się nie wracać do przeszłości, ale ciągle pracujesz nad materiałem sprzed pięciu lat.

Tak długo, jak nie podzielę się materiałem ze światem, tak długo to nie jest koniec procesu. Czasem potrafi on trwać dwa dni, czasem pięć lat. Jeszcze nigdy nie pracowałem nad żadnym materiałem tak długo, choć to tak naprawdę pojedyncze tygodnie pracy w skali roku. Zastanawiam się wtedy, co jeszcze mogę w nim zmienić, co mogę odjąć, co dołożyć.

Proces pracy nad tym materiałem jest bardzo dziwny i bardzo długi. Kiedy zacząłem pracować nad nim, miałem wizję, ale okazało się, że narzędzia, które miałem są za słabe, żebym mógł ją zrealizować. A bardzo zależało mi na tym, żeby samemu wyprodukować ten materiał. Spędziłem bardzo dużo czasu w Indiach i wiem, że trudno jest wejść w świat indyjskiego rytmu i tej formy muzyki, jeśli nie poświęcisz lat na zgłębienie teorii. Potrzeba bardzo dużo czasu, żeby ją zrozumieć. Ja ją rozumiem w stopniu, który umożliwia mi komunikację z muzykami karnatyckimi.

Muzycy z Europy raczej wybierają muzykę hindustańską, z północnych Indii, jeśli chcą zająć się muzyką subkontynentu. Ty skierowałeś się w innym kierunku, na południe, do muzyki karnatyckiej. Dlaczego?

Trochę przez przypadek. Zafascynowałem się muzyką indyjska poprzez muzykę z północy, słuchając takich muzyków jak Ali Akbar Khan, Ravi Shankar, Pandit Pranath. A zacząłem ją odkrywać poprzez Terry’ego Rileya i LaMonte Younga, którzy byli uczniami Pandita Pranatha. Jednak pierwszym muzykiem indyjskim, którego poznałem był Giridhar Udupa, z którym do dziś gram w Saagarze. Giridhar zaprosił mnie do Indii, do Bangalore, jednego z głównych centrów muzyki karnatyckiej obok Chennai. Zacząłem poznawać muzyków praktykujących tę tradycję, uczyłem się u flecisty Ravichandry Kulura, który zresztą zna bardzo dobrze tez tradycję hindustańską, bo grał przez lata z Ravim Shankarem. 

Okazało się, że ten świat mnie pochłonął, gdy zacząłem go poznawać od podszewki. Ogromny wpływ na naszą piątkę miał zespół Shakti Johna McLaughlina, choć może tego nie słychać w naszej muzyce. Legenda Shatki, jak ten zespół powstał, była dla nas bardzo ważna. Muzyka karnatycka jest kolebką tego zespołu, bo i L. Shankar jest karnatyckim skrzypkiem, Vikku Vinayakram to wybitny karnatycki ghatamista, natomiast tablista Zakir Hussein potrafi wszystko zagrać i też mocno wszedł w muzykę karnatycką, choć oczywiście wywodzi się z tradycji hindustani.

Przełomem w twojej karierze było Lines, wtedy radykalnie odszedłeś od free jazzu, to twój pierwszy w całości solowy album i pierwszy zwrot w stronę elektroniki oraz wyraz fascynacji minimalizmem.

Kilka rzeczy wpłynęły na decyzje stojące za Lines. Jeśli chodzi stricte muzyczne powody, to po prostu byłem bardzo zmęczony językiem free jazzu. Poczułem, że free jest dla mnie tak samo ograniczajace, jak każdy inny gatunek. Czułem, że to, co grałem w tym idiomie, zaczęło być bardzo powtarzalne, przestałem czuć wolność wynikającą z nazwy gatunku. Zacząłem szukać nowych środków wyrazu. Punktem wyjścia z tego gatunku był minimalizm, który zresztą zaczął pojawiać się u mnie wcześniej, na albumie To Tu Orchestra. Dużo się na nim odwołuję do minimalizmu. W Herze wykorzystywaliśmy repetytywne struktury, ale one faktycznie były bardzo dzikie. 

Terry Riley, LaMonte Young stali się moimi nauczycielami. Oczywiście nie dosłownie, bo nigdy ich nie spotkałem, ale ich muzyka była dla mnie drogowskazem do tego, żeby siebie zredefiniować. Chciałem zobaczyć, co mam do powiedzenia w dialogu z samym sobą. Okazało się, że to, co miałem wtedy do powiedzenia, było dużo bardziej subtelne, niż wszystko, co robiłem wcześniej. 

Na minimalistycznych strukturach opiera się album LAM czy też twoja współpraca z Kubą Ziołkiem, czyli to nie był do końca dialog z samym sobą.

Faktycznie, zrozumiałem, że nie ma odwrotu i nie mogę wrócić do tego, co robiłem wcześniej. LAM nagrywaliśmy nawet rok przed Lines. Nagraliśmy go, a potem mooryc wziął nasze tracki na warsztat, co zainicjowało naszą współpracę na kolejne lata. Album LAM wyszedł w tym samym roku, co Lines, w 2016. To były moje pierwsze spotkania z Tonn Studio w Łodzi i z niesamowitymi ludźmi, Maćkiem Staniewskim i Krzyśkiem Tonnem oraz ich niezwykłą wiedzą na temat analogowych technik nagrywania. Mają mnóstwo analogowego sprzętu, jak organy Hammonda, w których się zakochałem. 

Lata 2015-2018 to moment, w którym te minimalistyczne struktury były ważne dla wszystkich zaangażowanych w te albumy. No i trans, który w tych strukturach jest. To jest ten wspólny element, który przewija się przez całą moją muzykę.

Kolejny taki przełom w twojej karierze to rok 2020, kiedy wyszedł pierwszy album z Shackletonem, EP z Jamesem Holdenem i Massive Oscillations i Ebbing the Tide. Co cię zachęciło do sięgnięcia po muzykę elektroniczną?

Lines ma bardzo elektroniczny charakter, natomiast wszystko jest zagrane ręcznie. Wszystkie kompozycje miałem w głowie i w studiu nagrywałem kolejne ścieżki. Później dwa utwory zmiksowal mooryc, dodając trochę delikatnej elektronicznej magii. Natomiast tym, co mnie zachęciło do pójścia w stronę muzyki faktycznie elektronicznej jest brzmienie. Po prostu zaczęło mnie nudzić brzmienie instrumentów akustycznych. A muzyka elektroniczna otworzyła przede mną zupełnie nowe terytoria. 

Pokochałem pracę w studiu, to siedzenie przed monitorami, wytężanie i ćwiczenie słuchu. Teraz najbardziej interesuje mnie przestrzeń między akustyką a elektroniką. To, co można osiągnąć przetwarzając brzmienie akustyczne i w jaki sposób stworzyć hybrydę maszyny, człowieka i instrumentu.

Coś podobnego robisz na Train Spotterze, gdzie kompozycje zaczęły się od nagrań terenowych z Warszawy, które później mozolnie przetwarzałeś w studiu, jest na niej też klarnet.

Train Spotter jest dobrym przykładem na to, jak teraz myślę o swoich solowych występach. To, co gram na żywo, bardzo mocno koresponduje z tym, jak ta płyta brzmi na żywo. Wiadomo, jest bardziej dziko na koncertach, nie jestem ograniczony do formatu płyty, ale brzmieniowo i pod kątem hybrydowosci, Train Spotter jest najbliżej tego, co mnie obecnie interesuje.

Niezwykle transowa jest nowy album z Shackletonem. Skąd pomysł, żeby do duetu doprosić wokalistę, Siddhartę Belmannu?

Sam napisał teksty. Chcieliśmy nadać im formę muzyczną, bo były dla nas inspirujące i piękne. Zostały przełtumaczone na język kannada, śpiewa je Siddharta Belmannu. Wysłaliśmy mu melodie, natomiast to w jaki sposób je zinterpretował przeszło nasze oczekiwanie. Zachwycił nas jego śpiew, jego frazowanie i to jak nasze melodie zabrzmiały w hinduskiej estetyce ornamentacji. Nawiasem mówiąc, Siddharta jest muzykiem hindustani, choć mieszka w Bangalore. To genialny wokalista, który występuje po całych Indiach. Myślę, że za chwilę będzie o nim głośno na cały świecie.

Jak na niego trafiliście?

Giridhar, mój przyjaciel z Saagary, który jest jednym z najwybitniejszych muzyków swojego pokolenia w Indiach, zna wszystkich i grał ze wszystkimi i to on polecił mi Siddharthę. Osobiście z Siddhartą jeszcze się nie spotkaliśmy, nasza praca na razie jest całkowicie zdalna. 

A z Holdenem coś planujesz kolejne albumy?

Zeszłego lata nagraliśmy nowy materiał, na którym musimy jeszcze trochę popracować. Mamy sześć kompozycji, czyli materiał na album. James wydał teraz swoją solową płytę, jest z nią w trasie, więc na wspólny album musi trochę poczekać. 

Jak łatwo ci się przeskakuje między współpracami?

Bardzo łatwo, co jest pokłosiem lat grania free jazzu. Grałem z wieloma ludźmi, w rozmaitych konfiguracjach. Często bywało tak, że nawet nie mieliśmy próby, tylko szliśmy na obiad, a potem od razu wchodziliśmy na scenę. Pierwsze dźwięki, które razem wydobywaliśmy były już na scenie. To już część mojej rutyny pracy, żeby odnajdywać się w każdej rzeczywistości muzycznej. Do tego studiowanie różnych rzeczy od klasyki oraz granie z różnymi muzykami jazzowymi, którzy wywodzili się z różnych tradycji. Tak mnie to ukształtowało, że elastyczność jest częścią mojej praktyki.

Teraz za to dużo lepiej wiem, jaką muzykę chcę grać i z jakimi muzykami chcę to robić. James i Sam to jedni z nich.

Czy teraz więcej planujesz?

Tak, bardziej planuję swoje aktywności. Życie jest dosyć krótkie i chcę po prostu robić takie rzeczy, które mają dla mnie w 100% znaczenie i są tym, co chcę powiedzieć. To założenie sprawia, że muszę się ograniczać. 

Wcześniej zdarzało się, że robiłeś rzeczy, do których nie byłeś przekonany?

Nie ma takiego materiału, co do którego w momencie wydania nie byłem przekonany w 100%. Natomiast dzisiaj nie byłbym w stanie funkcjonować w takim chaosie jak kiedyś. Wtedy tego potrzebowałem, żeby angażować się w dużo różnych rzeczy, a dzisiaj czuję, że jestem innym człowiekiem, inne rzeczy mnie interesują.

To nawiązanie do tego, co mówiłem wcześniej, że nie ma powrotów. Podpisuję się jednak pod każdym projektem, choć z perspektywy czasu słyszę, że miks mógł być inny albo niektóre utwory mógłbym rozwinąć inaczej. Jednak było to najlepsze, co w tamtym momencie mogłem zrobić. To zapiski z etapów mojego życia.


niedziela, 26 listopada 2023

czwartek, 9 listopada 2023

Pali się gitara

Dopiero, kiedy wyszedł ten album – pierwszy po dziesięcioletniej przewie – uświadomiłem sobie, jak bardzo przez ten czas brakowało mi Marnie Stern i jak bardzo jej rozedrgana muzyka ma wiele wspólnego ze mną.

Marnie wróciła, jakby ta ostatnia dekada, którą spędziła grając w zespole 8G akompaniującym Late Night Setha Meyersa i zajmując się rodziną, nigdy się nie wydarzyła. The Comeback Kid (ta fraza nieodwołalnie kojarzy mi się z Sharon Van Etten) to nawet powrót głębiej w przeszłość, do This Is It and I Am It and You Are It and So Is That and He Is It and She Is It and It Is It and That Is That czy nawet The Advance of the Broken Arm, debiutu Marnie. Nie ma jednak mowy o nostalgicznym powrocie, już w pierwszych słowach The Plain Speak Stern śpiewa I can’t keep on moving backwards.

Kiedyś pisałem, że Jack White stara się na swoich solowych płytach zmieścić kilka albumów. Marnie w takich momentach mówi „potrzymaj mi piwo” i w każdej ze swoich nowych 11 piosenek mieści pomysły, które innym starczyłyby na cały album albo po prostu prowadzi kilka piosenek naraz. Do tego szaleńczy shredding, double tapping, śmiganie po gryfie to dla niej drobnostka, podobnie jak przechodzenie z postpunkowych, łamiących palce riffów po zagrywki, których nie powstydziłby się Eddie Van Halen. A wszystko na przestrzeni dwóch minut, czasem nawet mniej. To szaleństwo jest podporządkowane piosenkom, nie jest popisywaniem się dla samego pokazywania możliwości technicznych – a tych może jej pozazdrościć w zasadzie każdy gitarzysta dowolnej płci – tylko wynika z – jasne, nieokiełznanej, może nawet chaotycznej, ale mającej sens – narracji. Nie są wartością samą w sobie.

Z tymi kilkoma piosenkami naraz to nie żarty. Kilka kontrastujących ze sobą partii gitary, wychodząca poza schemat perkusja (na której gra Jeremy Gara z Arcade Fire), dość prosty, ale mocarny bas (jego obsługuje Syd Butler z Les Savy Fav i kolega Marnie z 8G) i wysoki, świdrujący głos Marnie spełniający rolę dodatkowego instrumentu. Czasem się wydaje, że każda partia idzie własną drogą, jak w Working Memory. Czasem z jednego pomysłu pączkują kolejne, kontrastujące z poprzednimi – to przypadek Plain Speak. Czasem to wszystko dzieje się naraz, jak w Earth Eater czy One and the Same, który jest jeszcze na dodatek wyciskaczem łez.

28 minut. Tyle trwa The Comeback Kid. Każda sekunda to istny wodotrysk, pędzenie na złamanie karku, nieoglądanie się za siebie, tylko pęd. Pęd po nowe podniety, po nowe wrażenie, nowe bodźce. I tu właśnie pojawia się ten osobisty wątek – muzyka Marnie, szczególnie na najnowszym albumie, jest odbiciem tego, co dzieje się w mojej głowie. Myśl goni myśl, nowe ważniejsze niż stare, nie ma co się oglądać za siebie, wszystko dzieje się naraz. Wymyślanie nowych tekstów, zamiast pisania tych, które wiszą od tygodni. Myślenie o kolejnym tekście w trakcie pisania poprzedniego. Wszystko wszędzie naraz – to codzienność osób z ADHD, a tak się składa, że jestem jedną z nich. Mogę więc napisać z całą odpowiedzialnością, ze The Comeback Kid to ADHD przedstawione w muzyce. I może dlatego tak do mnie przemawia, a to całe przebodźcowanie, które może być nie do przebrnięcia, mnie koi.

Przede wszystkim, The Comeback Kid jest świetnie napisana, najbardziej melodyjna z dotychczasowych płyt Marnie, ale i najdziksza, najbardziej nieokiełznana. Jakby chciała odrobić te 10 lat spokoju. Nawet nie wiedziałem, że tak bardzo za Marnie tęskniłem, jak brakowało mi tego jej muzycznego wariactwa, tej pozytywności, tego szukania piękna w pokrętnych strukturach. Chyba tylko Deerhoof jeszcze tak potrafi z gitarowych artystów.

czwartek, 2 listopada 2023

Na obrzeżach x Radio Kapitał 1 XI 2023

To nie była łatwa decyzja, ale nadszedł czas pożegnania. I tak, jak audycję zacząłem w 2019 roku od przeglądu ulubionych wydawnictw z tamtego roku, tak teraz kończę ją przeglądem najciekawszych albumów z 2023. Wyszło trochę sentymentalnie, trochę melancholijnie, bo taki mam nastrój. Ostatni raz pojeździmy palcem po mapie. Od Grecji, przez Polskę, Pakistan, Indie, Mali. Sardynię. I już, to naprawdę koniec.

1. Shackleton & Zimpel feat. Siddhartha Belmannu - Relics of our past
2. Arooj Aftab, Vijay Iyer, Shaahzad Ismaily - Haseen Thi
3. Maroulita de Kol - To dendro
4. Raphael Rogiński - Lyre
5. Daniela Pes - A te Sola
6. Bombino - Mes amis

środa, 25 października 2023

"Chłopi" sieją ferment


Napięcie w Ambasadzie Muzyki Tradycyjnej, fot. Piotr Baczewski

Skomponowana przez L.U.C.-a ścieżka dźwiękowa do filmu „Chłopi” to ogólnosłowiański amalgamat, a nie muzyka wyrastająca z lokalnej, łowickiej tradycji. W odpowiedzi na nią fundacja Muzyka Zakorzeniona wydała płytę „Chłopi – Wesele Boryny”.

I właśnie o tym albumie, ale też ich drogach do muzyki tradycyjnej rozmawiam z członkami fundacji - Piotrem Baczewskim, Joanną Skowrońską i Karolem Majerowskim - w Dwutygodniku.

czwartek, 14 września 2023

Nazwij żałobę, pozwól jej zaśpiewać


Julie Byrne nie wydaje często nowej muzyki. Jej długogrający debiut Rooms with Walls and Windows z 2014 roku to tak naprawdę kompilacja dwóch wcześniejszych EPek. Na nich ambientowe plamy syntezatorów oplatają folkowe partie gitary akustycznej i głęboki, kojący głos Julie. Wydany trzy lata później Not Even Happiness przyniósł amerykańskiej pieśniarce stosunkowy rozgłos. W zasadzie Julie kontynuuje na nim obrany kierunek, ale częściej syntezatory zastępuje sekcja smyczkowa. To muzyka delikatna, przejmująca, zanurzona w amerykańskiej folkowej tradycji z poetyckimi tekstami (co nie powinno dziwić, Julie potrafi recytować wiersze ulubionych poetów z pamięci). Na The Greater Wings kazała czekać sześć lat.

Pewnie byłoby krócej, gdyby nie osobista tragedia. Zwykle małomówna w sprawach osobistych, Julie mówi otwarcie mówi o nagłej śmierci współpracownika, przyjaciela i partnera Erica Littmanna. Poznali się na SXSW w 2014 roku, Littmann pracował przy produkcji sesji wideo Julie. “Pokochałam go od razu” mówiła w tym roku Guardianowi. To Littmann stał za za konsoletą podczas nagrywania Not Even Happiness, to z nim pisała piosenki, to on towarzyszył jej na koncertach. 

Pierwsze piosenki powstały długo przed śmiercią Littmanna, jeszcze w 2018 roku. Potem pandemia, która złapała Julie w Kalifornii, to wtedy powstała większośc piosenek. Kiedy można już było podróżować, od razu poleciała do Littmanna, do Chicago, szlifować piosenki, które - w zmienionej formie - trafiły na The Greater Wings. Gdy zmarł, odłożyła je na półkę, nie mogła do nich wrócić, zbyt bolesne przywoływały wspomnienia. Dopiero (a może już?) pół roku po tragedii postanowiła dokończyć pracę nad piosenkami, z towarzyszeniem Aleksa Sommersa, producenta najbardziej znanego ze współpracy z muzykami islandzkimi - Sigur Rós, Pascal Pinon czy Sin Fang. Tę islandzką miękkość i baśniowość - pasującą do muzyki Byrne - Sommers wprowadził naturalnie, wzbogacił paletę brzmieniową. Pojawiające się wcześniej mrugnięcia w stronę Enyi i mistyczności jej muzyki najmocniej pojawiają się w Hope’s Return.

The Greater Wings jest zbiorem reminiscencji zwykłych “niezwykłych momentów”, jak śpiewa w utworze tytułowym. Od zawsze tak budowała teksty - poetyckie opisy w zasadzie banalnych wydarzeń, spaceru po lesie, życia w mieście, nocy w trasie. Jest w tych tekstach niezwykła uważność, dostrzeganie symboliki w każdym geście, każdym zdarzeniu. Czas, który Byrne spędziła z Littmannem to był święty czas, którego nie można zapomnieć. Można tylko do niego wracać.

W całości po śmierci Littmanna powstała tylko Death Is a Diamond, ale cień Erica pojawia się w każdej piosence, nie tylko dlatego, że zdążył zagrać na dziewięciu z nich. You are the family I chose - Jesteś moją wybraną rodziną śpiewa Julie łamiącym się głosem na tle delikatnych, przeplatających się arpeggiów syntezatorów i harfy. Czasem obecność Erica jest powidokiem ulotnej chwili, obrazem uchwyconym kątem oka, jak w Conversation Is a Flowstate. Czasem w centrum jest właśnie ten brak, jak w Portrait of a Clear Day. W zdecydowanie najbardziej filmowym Lightning Comes up From the Ground Littmann jest niczym siła przyrody, na tle narastających smyczków Byrne rozpamiętuje stratę, ale wydaje się z nią pogodzona. Bo przecież strata jest nieodłącznym towarzyszem życia - każdy początek ma w sobie jednocześnie koniec. W tym samym utworze padają najbardziej buntownicze słowa - Death to the old ways - ale zaraz dodaje, czym byłabym bez nich

Krytycy porównują The Greater Wings do Carrie & Lowell Sufjana Stevensa czy Skeleton Tree Nicka Cave’a, jednak to splątanie nadziei, pogodzenia, smutku i żałoby najbliższe jest Vulture Prince Arooj Aftab. W Summer Glass śpiewa I want to be whole to risk again, i choć Death Is a Diamond jest wyciskającym łzy pożegnaniem z możliwe, że najważniejszą osobą w życiu Julie, to życie się nie kończy. Zamiast popaść w czarną rozpacz, Julie wybiera odważne skierowanie się w stronę życia i światła. 


środa, 13 września 2023

W środku snów

Muzyka Wacława Zimpla na przestrzeni lat zmieniała się jak w kalejdoskopie, muzyk co i rusz wymyśla się na nowo. Jedno, co pozostaje niezmienne to jego fascynacja muzyką indyjską w wielu jej formach. Tą miłością zaraża teraz Sama Shackletona.

czwartek, 7 września 2023

Wieczna podróż

Jedna z teorii – ta najpopularniejsza – o pochodzeniu Indoeuropejczyków wskazuje na step pontyjski jako to miejsce, w którym narodził się przodek prawie wszystkich używanych w Europie języków. Raphael Rogiński nad Morzem Czarnym szuka korzeni swoich i uniwersalnych prawd.

Raphael zjeździł kraje położne w regionie Morza Czarnego wzdłuż i wszerz. Jego wybrzeże kolonizowali Grecy, po stepach jeździli Scytowie, Sarmaci, Hunowie, Madziarzy. Dziś na jego brzegach i okolicach mieszkają Tatarzy Krymscy, Ukraińcy, Turcy, Rumuni, Bułgarzy, Gruzini, Rosjanie, Abchazowie, Ormianie. Mozaika narodów, wierzeń i kultur. Kiedyś, gdy je już ujarzmili Grecy, nazwali je Gościnnym, ale od dwóch ostatnich lat znów stało się areną krwawej wojny.

Nie dlatego jednak Talà​n brzmi tak przejmująco. Wydaje mi się, że to album, na którym Rogiński mówi wreszcie o sobie bez żadnych protez – nie chowa się za Bachem, Purcellem, Coltrane’em, nie puszcza oka, grając chasydzki surf rock. Nie sięga po niguny, muzykę Żydów Jemeńskich. A jednocześnie to robi, tylko że niebezpośrednio, te wszystkie doświadczenia w nim siedzą. Tutaj jest sam, tylko z gitarą. Bardziej odsłonić się nie da.

Centrum czarnomorskiego świata dla Raphaela jest Odessa. Jest nim również dlatego, że to „brama do Azji”, a Rogiński coraz częściej patrzy i tam, w stronę Kaukazu i dalej, ciągnie go i na step i w irańskie góry. Odessa jest centrum, bo – jak wyznał Jankowi Błaszczakowi – czuje się w tym wielokulturowym i wieloetnicznym mieście, jak u siebie. Po prostu.

W tej wędrówce wokół Morza Czarnego i w głąb siebie, Raphael sięga też do dalekich geograficznie, ale bliskich sercu bluesa z Delty Missisipi i hipisowskiego rocka. Bartek Nowicki słyszy w Electronie niguny, ja nie mogę oprzeć się myśli, że Rogiński wplótł w niego króciutki cytat z Paint It, Black Stonesów; może nawet zrobił w ramach żartu, zabawy ze słuchaczem, o której wspomina Bartek Chaciński. Blues, ale już ten sahelski, afrykański pojawia się w Lyrze, która ma w sobie też coś kreteńskiego. Trudno uchwycić konkretne odniesienia, wszystkie odniesienia i fascynacje zlewają się w spójną opowieść.

To opowieść o wiecznej tułaczce, o czuciu się u siebie wszędzie i nigdzie, o niemożności znalezienia prawdziwego domu. To opowieść niezwykle intymna, Raphael gra delikatnie, w skupieniu, tłumi struny, jakby chciał wydobyć z nich szept. To opowieść pełna obrazów – perlącego się słonecznego światła nad taflą morza, górskich lasów, falującego morza traw, nieuchwytnego horyzontu. Opowieść o tęsknocie, utracie i bólu i o otrząsywaniu się z nich, życiu dalej; o przymusie wędrowania – w tym przypomina mi trochę przeczytaną na początku roku, nie wszędzie udaną powieść Avant que le monde ne se ferme, ale w sumie wzruszającą historię chłopca, który przeżył Porajmos. Jest w tej muzyce zachwyt, wola życia i zaduma nad jego kruchością. To wreszcie – jak Żywizna i jej Kurpian Songs (do dzisiaj najwybitniejsza pozycja w dorobku Rogińskiego) – hołd złożony ziemi i naturze.

Właśnie do Żywizny najbliżej jest Talà​n. Podobnie zakorzeniona w jednym (choć dużo szerszym) miejscu, zapraszająca „do ogniska”, podobnie przesycona realizmem magicznym. Talà​n oznacza „może”, miriady możliwości, zawiera w sobie każdy dźwięk. W każdym dźwięku jest zaklęta historia.

piątek, 4 sierpnia 2023

Oczy wiatru

fot. Krzysztof Karpiński dla Up to Date Festival

Donia – artystka woli nie podawać swojego nazwiska – jest uosobieniem współczesnej Francji: pochodzi z wieloetnicznej rodziny (jej ojciec to Kambodżańczyk, a matka – Tunezyjka), dzieciństwo spędziła na Wybrzeżu Kości Słoniowej, młodość dzieliła pomiędzy metropolitarną Francję i Madagaskar. Z każdego z tych miejsc muzyczka czerpie inspirację do tworzenia.

W Czasie Kultury rozmawiam z Azu Tiwaline, która dopiero co zagrała na UTDF i za krótka chwile wyda swój drugi album. 


wtorek, 18 lipca 2023

Magik z Sudanu

Po zeszłorocznych nagraniach Noori & His Dorpa Band, Ostinato Records wracają do odległych regionów Sudanu. Znaleźli tam magika keyboardu, Jantrę, którego muzyka rozpala lokalne imprezy trwające całe noce.

wtorek, 11 lipca 2023

Riddim w Libii


Reggae dominuje do dziś w libijskim radiu i na YouTube. W przeciwieństwie do często zaangażowanego społecznie jamajskiego grania ta jego odmiana gatunku poszła w ślady lovers' rock, skupiając się przede wszystkim na miłości, złamanych sercach i arabskiej romantyczności.

W Dwutygodniku piszę o libijskim reggae, a moim przewodnikiem jest Ahmed Ben Ali, jeden z najkreatywniejszych lokalnych muzyków, którego nagrania niedawno wznowiła fantastyczna oficyna Habibi Funk.

niedziela, 2 lipca 2023

Anatolijski groove z Małopolski

Aż chce się napisać "Polacy nie gęsi i swój turecki revivalowy zespół mają". I to jaki.

MLDVA pierwotnie byli duetem didżejskim Tomasza Jureckiego i Grzegorza Dąbka, którzy wyspecjalizowali się w graniu setów z muzyką grecką i turecką. Z tej fascynacji przyszła potrzeba założenia zespołu, już nie tylko selekcjonowania, ale też grania klasyków. Do Jureckiego i Dąbka dołączyli grający na Rhodesie Wojciech Długosz, perkusista Szymon Piotrowski oraz - a może przede wszystkim - dwóch Turków - gitarzystę/baglamistę Çınara Timura i wokalistę Ulaşa Çıbuka. Więcej o samej historii MLDVA pisałem w drugim (i ostatnim) numerze Nowej Magnetofonowej prawie dwa i pół roku temu. Już wtedy mieli nagrany materiał, jednak musiał odczekać cały ten czas, aż w końcu ukazał się w londyńskiej oficynie Shapes of Rhythm, która wyjątkowo upodobała sobie Polaków - wydali i dwie pierwsze płyty Gaijin Bues, i Sneaky Jesus. 

MLDVA, podobnie jak Altın Gün postawili (przynajmniej na razie) na granie ludowych i rockowych klasyków. Podchodzą do nich jednak z zupełnie innej strony. Holendrzy - z krótką przerwą na Yol i Alem - starają się dość wiernie trzymać psychfolkowej estety lat 60. i 70., dodając trochę więcej funkowego groove'u. Derya Yıldırım & Grup Şimşek z kolei grają bardzo rozwlekle, hipisowsko. MLDVA wchodzi bez trzymanki w rozbujany funk, mocny groove i pełne, okrągłe brzmienie prosto z boombapowego Nowego Jorku i gfunkowego Los Angeles. Co nie może dziwić, w końcu wychowali się na rapowych klasykach.

Mnóstwo jest w tej muzyce luzu, jeszcze więcej tańca, wychodzi to ich klubowe doświadczenie. Doskonale wiedzą, do czego nóżka sama chodzi. Do tego to potężne brzmienie, tłuściutkie, ociekające basem, ale perfekcyjnie selektywne, lekkostrawne. Chyba najlepiej słychać to w Adımız Miskindir Bizim. Bas, którego nie powstydziłby się Funkadelic George'a Clintona, lekko nerwowy, prowadzi cały utwór. Nad nim króluje Ulaş wchodzący w tradycyjnie brzmiące melizmaty oraz wykręcający wirtuozerską (ale nie przegadaną) solówkę Długosz. Inny zdecydowany faworyt to nagrany na setkę w krakowskim Chederze Ölüm Allah'ın Emri z repertuaru Barışa Manço. Jest w nim i space rock, i stoner, potężny bas, obezwładniające bębny, kwaśne syntezatory. I jak to wszystko wspaniale razem jedzie.

W instrumentalnym medleyu Zülüf Dökülmüş Yüze / Kozan Dağı najbrzdiej błyszczy Timur, który pokazuje pełnię możliwości mikrotonalnej gitary (i robi to dużo lepiej niż King Gizzard). Pięknie gra unisono z Długoszem i Çibukiem w Sarı Çizmeli Mehmet Ağa. Drugi instrumentalny utwór Bir Adım Öte to idealny plażowy letniaczek. Do słuchania na stambulskim wybrzeżu Morza Czarnego przy zachodzącym słońcu. W nim MLDVA pozwala sobie na najwięcej solówkowej swobody.

Swoboda w podejściu do wykonywania klasyków sprawia, że debiut krakowiaków jest tak dobry. Grają po swojemu, ale z szacunkiem. Nie unowocześniają klasyki na siłę, nie rekonstruują jej, po prostu bawią się tymi piosenkami. Nadają im nowych kolorów, patrzą na nie z innej perspektywy. Oryginalność podejścia nie jest wymuszona, przychodzi im naturalnie. I to po prostu słychać.

poniedziałek, 26 czerwca 2023

Dźwięki Beludżystanu


Ciekawie plotą się losy instrumentów. Dziecięca zabawka z Japonii stała się ważnym instrumentem w muzyce Beludżystanu, regionu położonego po drugiej stronie Azji. Jego wirtuoz stał się światową sensacją

Benju - tak nazywa się ten instrument - to rodzaj klawiszowej cytry. Wywodzi się z taishōgoto, zabawkowego instrumenty wynalezionego na początku XX wieku. Stosunkowo prosta w obsłudze cytra dotarła najpierw do kontynentalnej Azji Wschodniej, stamtąd do Pendżabu, gdzie do dziś jest używana pod nazwą Bulbul tarang (co oznacza dosłownie fale słowików w nawiązaniu do wysokiego, przypominającego ptasi trel brzmienia). Z Pendżabu do Beludżystanu, pogranicza Pakistanu, Iranu i Afganistanu jest już stosunkowo niedaleko. I tak taishōgoto trafiła na wybrzeże Makranu nad Oceanem Indyjskim, gdzie urosła do metra długości, dostała dodatkowe struny i nową nazwę. 

Spodobała się muzykom ludowym, zawsze otwartym na nowinki i jako benju zajęła ważne miejsce w lokalnej muzyce. Najnowszą sławę benju przyniósł Ustad Noor Bakshsh, muzyk znany w całym regionie. Ustad, czyli mistrz, nie ma większego wyróżnienia w południowoazjatyckiej kulturze muzycznej. Bakshsh poza Pakistanem zyskał rozpoznawalność dzięki mediom społecznościowym, gdzie pojawiały się fragmenty jego koncertów. Po ich zobaczeniu, do Pasni, miasteczka niepodal irańskiej granicy, wybrał się Daniyal Ahmed, pakistański muzykolog i tam właśnie, w rodzinnych stronach Bakshsha powstała Jungul.

Beludżystan jest regionem nie tylko pogranicza, ale skrzyżowania szlaków handlowych. W tamtejszej muzyce i kulturze współistnieją elementy arabskie, indyjskie, perskie, kurdyjskie, turkmeńskie, wschodnioafrykańskie. Położenie wybrzeża Makran między Zatoką Omańską, Morzem Arabskim a Indiami sprawia, że od tysięcy lat jest to węzeł, w którym spotykają się kultury z prawie całej Eurazji. I to słychać w muzyce Bakhsha. Gra melodie kurdyjskie, gra perskie, sięga po indyjskie ragi, rytmy przypominają tanzański taarab. Benju w jego rękach - zelektryfikowane przez samego muzyka, który znalazł odpowiednio mały wzmacniacz na targu w Karaczi - zmienia się w wirtuozowski instrument. czasem przywodzi na myśl mandolinę, czasem Bakshsh gra, jakby był Tuaregiem, jak w utworze tytułowym. Czasem gra, jakby śpiewał, jak w Manj. Wysokie dźwięki benju są słodkie niczym miód, słychać jego zabawkowe pochodzenie, ale jest tu i śpiew ptaków, i góry, i morze. Jest i zwykła radość z grania, radość dzielenia się pięknem.

Ustad Noor Bakhsh zagra 4 lipca w Pardon, To Tu. Będzie to pierwszy koncert artysty w Polsce. Bilety jeszcze są.

niedziela, 11 czerwca 2023

Niebo ma wszędzie ten sam kolor


Do wzruszającej muzyki Kayhan Kalhor i Toumani Diabate znaleźli poruszającą historię. Tytuł albumu oraz poszczególnych fragmentów pochodzą z wiersza Mehdiego Akhavana-Salesa, ukochanego dwudziestowiecznego poety Kalhora. To opowieść o wyborze i o podróży, o byciu w wiecznym ruchu. O migracji. 2016 rok to jeden ze szczytów europejskiego kryzysu migracyjnego. “The Sky Is The Same Colour Everywhere” jest głosem dla tych, którzy opuścili swój dom w poszukiwaniu lepszego życia, dla tych, którzy to życie stracili i dla tych, których marzenie się nie ziściło. To także głos przeciwko granicom. Bamako i Teheran dzielą tysiące kilometrów, ale niebo ma wszędzie taki sam kolor.

O wyjątkowym spotkaniu wirtuozów dwóch moich ukochanych tradycji muzycznych - perskiej i mandinge - piszę w Radiowym Centrum Kultury Ludowej.

piątek, 19 maja 2023

Na obrzeżach x Radio Kapitał 17 V 2023


Spotkanie muzyki z Iranu i Mali, Indii i Niemiec, Indonezji i Gambii, Pakistanu i Stanów. W programie wyjątkowo piękne i wyjątkowo długie utwory, a i ja jestem wyjątkowo rozgadany.

1. Kayhan Kalhor & Toumani Diabate - The Path of No Return
2. Arooj Aftab, Vijay Iyer, Shahzad Ismaily - Eyes of the Endless
3. MD Pallavi & Andi Otto - An Unwritten Word
4. Suarasama - Untukmu Yang Berperang

czwartek, 18 maja 2023

Jak dym


Za mniej niż tydzień miną dwa miesiące od premiery Love in Exile, a ja nie napisałem o niej ani słowa. Nie dlatego, że nie próbowałem, ani dlatego, że uważam, że nie warto o niej pisać, że mi się nie podoba (a wiadomo, że po pierwsze łatwiej z sensem pochwalić niż zganić). Nie, to album wybitny, często do niego wracam. Po prostu, nie wiem, jak go ugryźć, jak się z nim zmierzyć, by nie wyszło zbyt banalnie albo zbyt pretensjonalnie. I tak siedzę, piszę i wykreślam kolejne zdania. 

Trudno zmierzyć się z Love in Exile, bo to muzyka paradoksów, złożona w swojej prostocie. Nie jest to jazz, jak by chcieli zachodni recenzenci. Nie jest to do końca ambient, za dużo się dzieje. Nie są to wreszcie ragi, bo dzieje się za mało, choć w kilku momentach słyszę podobieństwa do Under the Lilac Sky Arushi Jain. To muzyka odległa od tego, co robi na co dzień Vijay Iyer, ale dość bliska Ismaily’emu i Aftab. 

Dość naturalnym punktem odniesienia jest Vulture Prince. Obie płyty są podobni minimalistyczne, z wiodąca rolą głębokiego jak ocean głosu Arooj. Różnią się przede wszystkim tym, że Love in Exile to album tria. Jako trio Love in Exile Iyer, Ismaily i Aftab występowali jeszcze w nowojorskich klubach. Grali wtedy między innymi utwory, które później trafiły na Vulture Prince w zupełnie innych aranżacjach. Żaden z nich nie trafił na ten album, sześć kompozycji wywiedli ze wspólnej improwizacji. W przeciwieństwie do jazzu nie ma tu miejsca na pełne dźwiękowych fajerwerków solowe popisy. 

Sami muzycy w wywiadach naprowadzają na trop ćwiczeń ze słuchania. Słuchali siebie nawzajem, to muzyka powstała z interakcji. Może dlatego głos Aftab pojawia się nieregularnie, trzeba na niego czekać, jak w To Remain/To Return, kiedy pojawia się dopiero po trzech minutach. Nigdy nie dominuje, jakby sama słuchała powolnych zamyślonych fraz Iyera przemieszczającego się między fortepianem Steinwaya a organami Rhodesa. Fraz, które powstają w niemal ciągłym dialogu z oszczędnym basem Ismaily’ego, który gra tak, jakby wahał się, czy iść w lekki groove, czy drony. Kiedy wybiera te drugie, ciągnie całość w stronę Indii, przecież tam bez dronu nie da się grać muzyki klasycznej.

I wreszcie Arooj. Gdy już się pojawi, jej głos jeszcze bardziej piorunujące wrażenie niż na Vulture Prince. Choć śpiewa bardzo podobnie, ślizgając się glissandami po sylabach urdu. Robi to jednak bardziej zdecydowanie, z większą pewnością, ale nadal zwiewnie. Teksty to raczej powtarzane pojedyncze frazy czy słowa. Abstrakcja, nie narracja. Aftab chciała się pobawić sylabami urdu, mówi, że żaden język nie ma ich tak pięknych. Kiedy tak śpiewa, wierzę jej. Abstrakcja nie wyklucza emocji, a one aż bulgoczą pod powierzchnią. Może dlatego, że czytam teraz o tym książkę, w samym tytule Love in Exile słyszę Podział Indii (ciekawe, że w polskiej Wikipedii nie znajdzie się artykułu o tym wydarzeniu). Echa tego krwawego, ostatniego tchnienia brytyjskiej władzy w Indiach są słyszalne do dziś, możliwe, że słychać je i tu. Aftab i Ismaily mają pochodzenie pakistańskie, możliwe, że ich rodziny, jak miliony innych zostały rozdzielone granicą.

Nie ma na Love in Exile ani jednego zbędnego dźwięku. Umiejętnie grają ciszą, czasem i przestrzenią. Rozciągają ten czas, aż wydaje się, że wcale nie płynie. Jednocześnie jest to muzyka zwiewna, rozmywająca się niczym senne marzenie, zostawiające niejasne wrażenie po przebudzeniu. Rozwiewająca się niczym dym w słońcu.

W jednym z wywiadów, udzielonych jeszcze przy okazji Vulture Prince Arooj opowiadała o porzuceniu ego. O tym samym mówił mi Ali Riaz Baqar, kiedy rozmawialiśmy w sierpniu zeszłego roku. Tylko porzucając ego można tworzyć prawdziwą sztukę. I właśnie tak tutaj jest.

poniedziałek, 15 maja 2023

Historia pewnej znajomości


Kiedyś, dawno temu, Gazeta Magnetofonowa miała dział "Historia pewnej znajomości", w którym pisaliśmy o różnych współpracach między polskimi i zagranicznymi muzy(cz)kami. Dołożyłem do niego kilka cegiełek. A teraz pod tym samym tytułem wyszedł mój tekst o tym, jak Jaubi i EABS spotkali się, pograli w Pakistanie i Polsce i nagrali wspaniały album In search of a better tomorrow. Ale też o tym, ile pracy Astigmatic Records stało za tym, żeby zainteresowały się tą muzyką Guardiany i Piczforki tego świata. Przepytuję Marka Pędziwiatra, Alego Baqara, Sebastiana Jóźwiaka i Marcina Piechowaka. A wszystko na 9 minut czytania. Do poczytania jeszcze dzisiaj w papierowej POLITYCE i cały czas w internecie.


poniedziałek, 24 kwietnia 2023

Więcej odwagi



Wróciłem z Next Fest, chyba nie tylko duchowego następcy Spring Breaka. Na poprzednie wcielenie poznańskiego showcase'u nie trafiłem, więc porównywać ich nie będę. Trochę przemyśleń mam, trochę ponarzekam – ale mam nadzieję, że nie przesadnie.

Do rozkopanego Poznania dotelepałem się w czwartkowy wieczór na tyle późno, że na żadne koncerty nie dotarłem. A, jak widzę po relacjach, był to najmocniejszy repertuarowo dzień festiwalu. No cóż, obiecuję poprawić się w przyszłym roku.

Jako się rzekło, Poznań cały w remoncie, zasieki poustawiane chyba na każdej ulicy w centrum, tramwaje omijają je szerokim łukiem. W zasadzie można poruszać się tylko pieszo, uważając na płoty, dziury i nierówności. Stuknęło mi 42 tysiące kroków w dwa dni. Czasem robionych niepotrzebnie, bo w piątek wyszedłem z koncertu Kamila Husseina (nie jakiegoś specjalnie wybitnego czy zajmującego, zresztą do tej kwestii zaraz wrócę) w Tamie, by potem czekać pół godziny w kolejce do Blue Note, gdzie zdążyłem obejrzeć pięć minut Jazxing. Może to i lepiej, że tylko to tyle, bo ich propozycja zupełnie do mnie nie trafiła. Dużo lepiej wypadły następnego dnia Jeże Orueńskie poruszające się w podobnych, lekko jazzowych, lekko tanecznych, wodotryskowych klimatach.

Nie widziałem tak dużo koncertów, jak bym chciał. Trochę dziwnie organizatorzy skonstruowali czasówkę scen. Jest ich chyba z 15, ale na każdej maksymalnie cztery koncerty. Trudno zobaczyć więcej niż kilka występów jednego dnia, tym bardziej, że ruszają dość późno i kończą dość wcześnie. Chociażby w sobotę koncerty mogłyby się zaczynać wczesnym popołudniem i kończyć po 22, ale rozumiem, że trzeba było godnie pożegnać KAMP!

W lineupie brakowało mi odwagi, większość artystów – jak wnioskuję z festiwalowej playlisty – gra korpoalternatywę z majorsów albo rozpaczliwie próbuje wpisać się w algorytmy serwisów streamingowych. Może jestem zbyt surowy, może po prostu szukają jeszcze swojej drogi – to przecież w znakomitej większości debiutanci – ale wtedy przydaliby się na festiwalu muzycy, którzy pokazują, że da się iść własną ścieżką. Że nie trzeba być zapasową Hanią Rani, Gabrielem Fleszarem 2.0, kolejną Brodką/Nosowską/Kortezem w spódnicy, nową sanah. Brakowało mi przedstawicieli małych labeli, nie było nikogo z Thin Man Records, a przecież Robert wyłapuje najlepsze rzeczy, które dzieją się piosenkach. Dziwił brak choć jednego okołoeabsowego zespołu, a przecież prosiło się o Zimę Stulecia. Brakowało sięgnięcia po enjoy life, po artystów, którzy jakoś bawią się piosenkowa formą. A może po prostu w większości podejmowałem złe wybory.

Świadomie unikałem koncertów najbardziej znanych artystów, w końcu nie po to jeździ się na showcase'y, żeby zobaczyć, co nowego przygotowała Nosowska. Zachwycili za to Hinode Tapes swoją wizją muzyki wschodu słońca, ale przecież znałem ich wcześniej. Podobnie Nene Heroine, żartobliwie ochrzczeni „trójmiejską Niechęcią”. Oba te trójmiejskie składy zagrał w Dublinerze, miejscu, w którym za wiele nie widać, ale na szczęście słuchać było całkiem dobrze. W tym samym pubie, hm, miło i zwiewnie zagrała Ola Myszor. Prawdziwym zaskoczeniem była Feral Atom, opis mnie zainteresował na tyle, żeby pójść do Dragona i zostałem cały koncert. Było zwiewnie, onirycznie, trochę westernowo, z odrobiną psychodelii i mnóstwem pogłosu. Co prawda, w jedynym kawałku z polskim tekstem za bardzo słychać było wieczny powrót lat 80. i trochę mnie zmęczyło, ale to był wyjątek. Poza tym solidny halfway-core, zresztą jest z tego samego miasta, co nieodżałowany festiwal. Nastawiałem się na koncert Małgoli, No, ale mam takie same przemyślenia, co Jacek Świąder – za dużo w tym olewki i chaosu.

Prawie w tym samym momencie, kiedy kolejne Fryderyki zgarniał ZPiT Śląsk, za niewielką baterią samplerów, efektów i padów stanął Naphta. Docisnął jeszcze więcej basu, jeszcze mocniej splótł muzykę ludową z klubową. Nikogo nie udawał, choć taka muzyka idealnie wpasowuje się w światowe trendy. Trochę mi głupio że na festiwalu, na którym powinny liczyć się przede wszystkim odkrycia, najbardziej podobał mi się występ artysty, którego dobrze znam. 

O, właśnie - brak większej liczby przedstawicieli sceny folkowej, czy muzyków odwołujących się do tradycji był największą bolączką Next Fest. Mam świadomość, że można to napisać o prawie każdym innym festiwalu, w przeciwieństwie do innych krajów, ten rozziew jest w Polsce coraz większy. Idziemy pod prąd trendom i w tym wypadku jest to droga w złą stronę. To jednak zagadnienie na więcej niż jeden tekst.

Mimo tego narzekania, to nie był stracony czas. Może Next Fest potrzebuje trochę czasu, żeby wykrystalizować swoje pomysły, to w końcu pierwsza edycja (nawet jeśli to nie do końca prawda). Może taki bezpieczny rozbieg był im potrzebny. A za rok oby pokazali, że polska młoda muzyka ma wiele do zaoferowania. Bo przecież ma. 

środa, 19 kwietnia 2023

Na obrzeżach x Radio Kapitał 19 IV 2023

W osiemdziesiątym odcinku wybraliśmy się do na wyspę Skye, do Dublina i na Żywiecczyznę w poszukiwaniu wspólnoty i dudów. Sprawdziliśmy, co łączy Turcję i Kraków, Wrocław i Lahaur oraz, gdzie gra się najbardziej wykręconą muzykę na keyboardach.

1. Brìghde Chaimbeul - 'S Mi Gabhail an Rathaid (I Take The Road)
2. Brìghde Chaimbeul - Crònan (i)
3. kapela Ficka i Blachury - Jak sie łodpust zacyno
4. kapela DudySkrzypce - Bracia
5. Lankum - Go Dig My Grave
6. MLDVA & Ç​ı​nar Timur - Zülüf Dökülmüş Yüze / Kozan Dağı
7. MLDVA & Ç​ı​nar Timur - Ölüm Allah'ın Emri
8. Jantra - Makhafi

wtorek, 11 kwietnia 2023

Prawdziwa miłość nie rdzewieje


A​ş​k
, czyli miłość. Holendersko-turecki zespół nie mógł wymyślić lepszego i trafniejszego tytułu dla swojego piątego albumu. Po dwupłytowym skręcie w stronę electro popu, wrócili do tego, co kochają najbardziej, czyli złotych lat tureckiego psychodelicznego rocka.

W Radiowym Centrum Kultury Ludowej piszę znów o moich ukochanych Altin Gun.


środa, 5 kwietnia 2023

Na obrzeżach x Radio Kapitał 5 IV 2023


Tak wyszło, że w tym odcinku przesłuchiwaliśmy przede wszystkim nowości z ostatniego piątku marca.

1. Arooj Aftab, Vijay Iyer, Shahzad Ismaily - Shadow Forces
2. Deerhoof - Momentarily Art of Soul
3. Deerhoof - Sit Down, Let Me Tell a Story
4. Yalla Miku - Etre Astre
5. Altin Gun - Cit Cit Cedene
6. Altin Gun - Kalk Gidelim
7. Sissoko Segal Parisien Peirani - La chanson des egares
8. Sissoko Segal Parisien Peirani - Ta Nye

czwartek, 30 marca 2023

Marsylia w pigułce

Poprzednio pisałem o Johanie cztery lata temu, gdy wydawał debiutancką EPkę, Contre-jour, na której łączył części swojej złożonej tożsamości - greckie pochodzenie i marsylskie wychowanie. Teraz dokłada do tego odrobinę północnej Afryki.

Pomysł na muzykę Johan ma w zasadzie niezmienny. Jego piosenki sytuują się w rejonach electro popu i pop rapu (ale tego francuskiego), często buduje je na rytmicznym fundamencie muzyki greckiej, sięga chętnie chociażby po tsifteteli. W ten sposób tworzy lekko egzotyczną aurę. Chociaż taka “orientalność” nie jest niczym nowym na rynku francuskim - współczesny francuski pop jest przesycony arabszczyzną, Bliskim Wschodem i Afryką Zachodnią. Muzyka alternatywna również. Wystarczy wspomnieć coraz popularniejszych Mauvais Oeil, których fundamentem jest Algieria czy Murmana Tsuladze, żerującego na fascynacji postsowieckim wschodem. Murman w tę nową globalność wchodzi jako gruziński sprzedawca latających dywanów uzbrojony w saz i syntezatory.

Podobną globalność buduje Papaconstantino. Inspiracji szuka nad Morzem Śródziemnym - w Kairze, Atenach, na przedmieściach Marsylii. Ważne są dla niego też Paryż i Lyon, miejsca, gdzie wykuwał się francuski rap. Mniej otwarty jest na Stany - jak cały współczesny francuski rap, Papaconstantino spogląda raczej w stronę Afryki Północnej jako źródła inspiracji. Słychać to bardzo wyraźnie w sposobie, w jakim Johan korzysta z autotune’a - a korzysta z niego prawie bez przerwy - dużo bliżej mu do emulowania frazowania wokalistów rai niż trapowych, ślizga się melizmatami po melodiach.

Tu czas na małą dygresję - Pitchfork donosi, że muzyka arabska już zaraz globalnie wybuchnie, że słychać coraz więcej arabskich głosów. Globalnie - czyli zaczynają się interesować arabskimi wykonawcami słuchacze w Stanach. Poza jednozdaniowym wspomnieniem Umm Kulthum i Fairuz ani słowem nie zająknęli się, że Francji czy Belgii artyści z arabskiej diaspory funkcjonują od lat, że muzyka arabska jest słuchana na Globalnym Południu powszechnie, że nawet artyści niemający arabskich korzeni sięgają po elementy tej muzyki. Jak Papaconstantino właśnie. Dla Pitchforka globalne jest tylko to, co dociera do Stanów, pojawi się na radarze kulturowego hegemona. 

Wróćmy jednak do Johana, niech nie zginie w mojej złości na Amerykanów. Nie poszedł w stronę rozbuchanych aranżacji, nadal gra skromnie, z oddechem. Coraz częściej sięga po buzuki, pojawia się w każdym utworze, ale jeśli bym miał określić jego muzykę jednym określeniem, byłby to jednak pop rap. Mocno słoneczny, leniwy, kolorowy. Takich zresztą dobiera gości - rad cartier w Beau temps leniwie rapuje jakby nie wyszedł ze swojej cloudrapowej banieczki. Jeśli pojawia się inspiracja Ameryką, to mocno przetworzona, dostosowana do lokalnych, śródziemnomorskich warunków. Tak samo robili pół wieku wcześniej muzycy tureccy, arabscy, kambodżańscy, latynoscy z rockiem psychodelicznym, dziś tak plastyczny jest rap. Zdobył świat i temu światu teraz się poddaje, pączkują lokalne odmiany, ciągle mutuje.

Johan wyciąga rękę do kolejnego globalnego fenomenu, reggaetonu. W Dans ma vie zderza nie tylko buzuki z Karaibami, ale jeszcze zaprasza do tej mieszanki kolumbijską wokalistkę Dreę Dury. Cały czas jednak podkreśla związek ze Śródziemnomorzem, bladobłękitnym niebem, wąskimi uliczkami, cykadami, cyprysami i piniami. W tekstach sięga po orientalizujące stereotypy i je odwraca, jak w Bricolo. Śpiewa też, że uwielbia, gdy jego kot tańczy, prawie nigdy nie jest poważny. Zawsze za to jest przebojowy. 

środa, 22 marca 2023

Na obrzeżach x Radio Kapitał 22 III 2023



Trochę muzyki z Ugandy, trochę afroperuwiańskich eksperymentów, cyfrowe oberki, tureckie piosenki dla dzieci, malawijskie szaleństwo i pakistańskie ragi. Dzień jak co dzień w tej audycji.

1. Rian Treanor & Ocen James - Nassacades
2. Rian treanor & Ocen James - Rigi Rigi
3. Ale Hop & Laura Robles - Son de los diablos
4. Derya Yildirim & Graham Mushnik - Tren gelir
5. Altin Gun - Rakyia Su katamam
6. Dj Kampantho  MP4MP3
7. OPLA - FAX
8. Jaffar Hussain Randhawa - Sanwal Mor Muharan

Tęsknota po polsku

 

W Resident Advisorze piszę o tęsknocie zamkniętej w muzyce Bartka Kruczyńskiego.

poniedziałek, 20 marca 2023

Na obrzeżach x Radio Kapitał 8 III 2023



Pakistańskie ragi, chasydzkie niguny, tureckie cifteteli, jazzowe improwizacje, arabski maqam – wszystko z klarnetem w roli głównej.

1. Saagara - Uprise
2. Jaffar Hussain Randhawa - Raag Bhopali
3. Cuneyt Sepetci & Orchestra Dolapdere - Kirmizi Gülün Ali Var
4. Bastarda - Emes
5. Hera & Hamid Drake - Sounds of Balochistan
6. Bastarda - Acher
7. A Hawk and a Hacksaw - Bayati Maqam

piątek, 24 lutego 2023

W poszukiwaniu wspólnoty



Tak jak w stolicy Algierii zbierali się przedstawiciele państw Trzeciego Świata, nienależących ani do natowskiego Zachodu, ani do sowieckiego Wschodu, tak Algiers skupia wokół siebie muzyków, którzy nie potrafią zagrzać miejsca w jednym gatunku. 

W Dwutygodniku krytycznym okiem spoglądam na Algiers, ich deklarowany internacjonalizm i historię. Z tekstu wypadły dwa fragmenty o "Shook", ich czwartej płycie, która ma premierę właśnie dziś. A to chyba dobra recenzja tej płyty.

Na Atlancie zaczyna się i kończy „Shook”. Rozpoczyna się robotycznym głosem ikonicznym dla mieszkańców metropolii i znanym prawie każdemu Amerykaninowi, który choć raz w życiu leciał samolotem - głosem zapowiadającym kolejne odloty z lotniska ATL, największego hubu przesiadkowego w Stanach, obsługującego najwięcej pasażerów i najwięcej lotów towarowych. Kończy się cykadami, deszczem, a przez cały album gdzieś w tle przewijają się dźwięki miasta. „Świerszcze i cykady to dźwięk domu. Nieważne, gdzie jestem, gdy je słyszę, myślę o Atlancie. Ale nie powiedziałbym, że to mój ulubiony dźwięk miasta, bo nienawidzę lata w Atlancie.” – mówi Fisher. „Mało kto wie, że Atlanta jest jednym z najbardziej zalesionych miast na świecie. Ludzie patrzą na Atlantą przez pryzmat rapowych teledysków i wyobrażają sobie ekstremalnie zurbanizowaną metropolię, ale to nieprawda. Atlanta jest rozlana. Deszcz obijający się o drzewa, cykady, pociągi, strumienie – w Atlancie wieś łączy się z miastem. Tak brzmi moja Atlanta.” – dodaje Mahan.

W pandemicznym zamknięciu każdy pracował nad swoimi demówkami, rozwijał pomysły, którymi potem się wymieniali. „Nie zmuszaliśmy się do niczego, niczego od siebie nie wymagaliśmy. Inaczej niż przy „There Is No Year””. Przerzucanie się pomysłami, podrasowywanie szkiców kolegów – metody, które wypracowali przy okazji debiutu objawia się też w jeszcze większej kolażowości muzyki Algiers. „Shook” jest w swojej konstrukcji właściwie albumem rapowym, pełnym sampli, pozszywanym zręcznie z różnych gatunków, w obrębie jednej kompozycji potrafi przejść od industrialu przez soul i gospel (z obowiązkowym call-and-response) do punku. Algiers odwołuje się równie chętnie do tradycji slamu i spoken word, słowo jest dla nich głównym medium. “Out of Style Tragedy” z samplowanym fragmentem “They’re talking about nuclear war”, z Fisherem czytającym litanię przeciwko kolonializmowi, przeciwko wykorzystywaniu Czarnych, przeciwko plagi przemocy trapiącej Amerykę jest jednym z najmocniejszych momentów “Shook”. Mocne, wyraziste bity sąsiadują z iskrzącymi się partiami gitar, przeplatają się riffami syntezatorów. Końcówka „Irreversible Damage” to szalone rejony “Saint Dymphna” Gang Gang Dance. Fisher z albumu na album coraz pewniej czuje się w roli punkowego kaznodziei z gospelowym zacięciem, wystarczy posłuchać, jak prowadzi narrację w “Good Man”.

wtorek, 31 stycznia 2023

2022: podsumowanie


Płyta roku mogła być tylko jedna. W tym roku dogoniła mnie rzeczywistość i nie będzie potężnego podsumowania roku. Wybaczcie.

Do podsumowania "Wyborczej" wysłałem następujące dziesiątki i dobrze oddają to, jaki muzycznie dla mnie był ten miniony rok:

Polska:
4. Brodka - Sadza
7. Polskie Znaki - Rzeczy ostatnie
8. Hinode Tapes - Hinode Tapes
10. Tuleje - Ciche miejsca

Niepolska:
4. Silvana Estrada - Marchita
6. Sote - Majestic Noise Made in Beautiful Rotten Iran
9.  Gaye Su Akyol - Anadolu Ejderi
10. Plains - I Walked With You a Ways    


wtorek, 24 stycznia 2023

Bez powtórzeń


Przestrzeń pomiędzy
- tak nazwał swój najnowszy album Raul Refree, jeden z moich ulubionych producentów i muzyków.

O producenckich walorach tego Katalończyka pisałem już niejednokrotnie. O tym, jakim jest muzykiem po prostu, jeszcze mi się nie zdarzyło. Refree jest przede wszystkim gitarzystą, zaczynał w barcelońskich hardcore’owych składach, choć dziś z tego niewiele zostało w jego muzyce (ale nie nic, o czym przekonuje końcówka el espacio entre). Nie wiem, też, czy nadal jest “przede wszystkim” gitarzystą, bo album z Liną nagrał prawie wyłącznie na syntezatorach, a tutaj duża część kompozycji powstała na pianinie. 

Poza produkowaniem innych i graniem w duetach, Refree zajmuje się również komponowaniem muzyki do filmów i stąd pochodzi część materiału, czy może inspiracji do niego. Koncept el espacio entre zrodził się podczas pisania nowej, autorskiej ściezki dźwiękowej do La aldea maldita, klasyka niemej hiszpańskiej kinematografii. Z filmu Refree wziął poczucie pustki, wykorzenienia i przekształca je w przestrzeń “między tym, kim jesteśmy, a tym kim byliśmy”. Przy tym, stawia wyraźnie na tezę, że ludzkie życie nie składa się z samych powtórzeń. Raczej przypadkowych wydarzeń, obrazów zmieniających się jak w kalejdoskopie. 

Wszędzie znajduje inspiracje, może być to widok za oknem pociągu, podsłuchana rozmowa. Wierzy też, że w codzienności można znaleźć magię. Jest przy tym wszystkożerny - zderza ze sobą zdekonstruowany madrygał Lament nimfy Verdiego z nagraniami terenowymi, szumami przesterów, surowością gitary akustycznej, medytacyjnymi, oszczędnymi partiami fortepianu, organowymi pasażami czy wreszcie blackmetalowymi perkusyjnymi blastami. Udaje mu się nie wywołać uczucia przeładowania, nie odchodzi od pewnej surowości i minimalizmu brzmienia, które wypracował w pracy z innymi. Przenosi te doświadczenia do własnej muzyki. 

Gdy sięga po gitarę, faktycznie momentami przypomina Raphaela Rogińskiego - jak podpowiada wydawca. Podobnie porusza się po muzyce wywodzącej się z duchowości i religijności, bardzo mocno słychać na el espacio entre wpływy kościelnego baroku. Również podobnie jak Rogiński, Refree zręcznie porusza się między rejestrami, gatunkami i kontynentami, zszywa z tych wszystkich wpływów poruszającą, emocjonalną całość. Wie, jak zagrać na uczuciach, ale też nie przesadza, nie robi tego zbyt ostentacyjnie.

Pierwszą z płyt roku już mam.

czwartek, 19 stycznia 2023

Chwile spokoju

Przeprowadzka, zmiana kraju, remont, którego zakres jest - jak zawsze - dużo większy od zakładanego. Tym rytmem toczy się w ostatnich tygodniach moje życie. Nie mam chwili, by odetchnąć. W tych rzadkich chwilach, kiedy nic się nie dzieje, wyciszenie zapewnia mi - to paradoks, wiem - kIRk. 

Jeszcze w połowie zeszłego roku byłem pewien, że dawno się rozpadli, zakończyli działalność. A jednak nie, po kolejnej hibernacji wrócili w zmienionym składzie. To nie dziwi, bo kIRk zawsze był dość płynnym zespołem. Do Pawła Bartnika, bez którego kIRka być nie może i Olgierda Dokalskiego dołączył grający na duduku - ormiańskim kuzynie oboju - Stanisław Matys. Tak, kIRk w 2022 to zespół przede wszystkim akustyczny.

To zespół również bardzo spokojny, może nawet stoicki i dostojny. Jakże inny od tego najbardziej znanego wcielenia, z czasów Mszy świętej w Brąswałdzie i Złej krwi. Grali wtedy duszno, gęsto, mrocznie. Muzyka wciągała i oblepiała jak bagno. Depresja w pigułce. A gdy poprawili to jeszcze Mszą świętą w Altonie, zrobiło się naprawdę ciężko. Trochę zmienili kierunek, gdy dołączyła do nich Antonina Nowacka. A potem zamilkli.

Wracają całkowicie odmienieni. Dokalski z Matysem budują powolne motywy, z rzadka podkręcone niepokojem. Trochę w tym przypominają Ellen Arkbro czy Aine O’Dwyer. Bartnik je modyfikuje, zapętla, ale tylko tak, by uwypuklić monumentalność muzyki. Współbrzmienie trąbki Dokalskiego i duduka Matysa momentami przywodzi na myśl nieodżałowany Nor Cold, mój ukochany, choć efemeryczny zespół warszawskiego jazzu. 

Jankowi Błaszczakowi mówili w Dwutygodniku, że porzucili rytm z potrzeby serca, że potrzebują się teraz uspokoić, że są w takim miejscu życia. Głęboko wchodzą w tę medytacyjność i ukojenie, szczególnie słychać to w Alyonie i Teodorze. W tym drugim utworze Matys doskonale wykorzystuje lamentacyjną barwę duduka, Bartnik ją tylko zwielokrotnia, a Dokalski jest gdzieś w tle, buduje drugi, trzeci, czwarty plan. Może lepiej byłoby napisać maluje, bo statyczność muzyki kIRka można porównać do pejzaży - rozległych widoków, najlepiej górskich, z dolinami pełnymi jesiennej mgły. 

środa, 11 stycznia 2023

Na obrzeżach x Radio Kapitał 11 I 2023


Na trzy ćwierci do setki set z muzyką w różnych językach – brazylijskim portugalskim, francuskim, libańskim arabskim, egipskim arabskim, ladino, somalijskim, malinke, angielskim, hiszpańskim i lingala. Trochę do tańca, trochę do melancholijnego spoglądania przez okno.

1. Tim Bernardes - Meus 26
2. Francoise Hardy - La Question
3. Fairuz - It's Not a Problem
4. Farid el Atrache - Hebbina Hebbina
5. 
Marita Albán Juárez Quartet - Mae
6. Sowal Diabi - Dia Barani
7. Congotronics International - Hand to the Knee
8. 4 mars - 2
9. Iftin Band - Kurbo Jaceyl
10. Lala Tamar - 
En Casa De Mi Padra

https://www.mixcloud.com/radiokapital/radio-kapitał-na-obrzeżach-75-muzyka-językami-2023-01-11/