poniedziałek, 24 kwietnia 2023

Więcej odwagi



Wróciłem z Next Fest, chyba nie tylko duchowego następcy Spring Breaka. Na poprzednie wcielenie poznańskiego showcase'u nie trafiłem, więc porównywać ich nie będę. Trochę przemyśleń mam, trochę ponarzekam – ale mam nadzieję, że nie przesadnie.

Do rozkopanego Poznania dotelepałem się w czwartkowy wieczór na tyle późno, że na żadne koncerty nie dotarłem. A, jak widzę po relacjach, był to najmocniejszy repertuarowo dzień festiwalu. No cóż, obiecuję poprawić się w przyszłym roku.

Jako się rzekło, Poznań cały w remoncie, zasieki poustawiane chyba na każdej ulicy w centrum, tramwaje omijają je szerokim łukiem. W zasadzie można poruszać się tylko pieszo, uważając na płoty, dziury i nierówności. Stuknęło mi 42 tysiące kroków w dwa dni. Czasem robionych niepotrzebnie, bo w piątek wyszedłem z koncertu Kamila Husseina (nie jakiegoś specjalnie wybitnego czy zajmującego, zresztą do tej kwestii zaraz wrócę) w Tamie, by potem czekać pół godziny w kolejce do Blue Note, gdzie zdążyłem obejrzeć pięć minut Jazxing. Może to i lepiej, że tylko to tyle, bo ich propozycja zupełnie do mnie nie trafiła. Dużo lepiej wypadły następnego dnia Jeże Orueńskie poruszające się w podobnych, lekko jazzowych, lekko tanecznych, wodotryskowych klimatach.

Nie widziałem tak dużo koncertów, jak bym chciał. Trochę dziwnie organizatorzy skonstruowali czasówkę scen. Jest ich chyba z 15, ale na każdej maksymalnie cztery koncerty. Trudno zobaczyć więcej niż kilka występów jednego dnia, tym bardziej, że ruszają dość późno i kończą dość wcześnie. Chociażby w sobotę koncerty mogłyby się zaczynać wczesnym popołudniem i kończyć po 22, ale rozumiem, że trzeba było godnie pożegnać KAMP!

W lineupie brakowało mi odwagi, większość artystów – jak wnioskuję z festiwalowej playlisty – gra korpoalternatywę z majorsów albo rozpaczliwie próbuje wpisać się w algorytmy serwisów streamingowych. Może jestem zbyt surowy, może po prostu szukają jeszcze swojej drogi – to przecież w znakomitej większości debiutanci – ale wtedy przydaliby się na festiwalu muzycy, którzy pokazują, że da się iść własną ścieżką. Że nie trzeba być zapasową Hanią Rani, Gabrielem Fleszarem 2.0, kolejną Brodką/Nosowską/Kortezem w spódnicy, nową sanah. Brakowało mi przedstawicieli małych labeli, nie było nikogo z Thin Man Records, a przecież Robert wyłapuje najlepsze rzeczy, które dzieją się piosenkach. Dziwił brak choć jednego okołoeabsowego zespołu, a przecież prosiło się o Zimę Stulecia. Brakowało sięgnięcia po enjoy life, po artystów, którzy jakoś bawią się piosenkowa formą. A może po prostu w większości podejmowałem złe wybory.

Świadomie unikałem koncertów najbardziej znanych artystów, w końcu nie po to jeździ się na showcase'y, żeby zobaczyć, co nowego przygotowała Nosowska. Zachwycili za to Hinode Tapes swoją wizją muzyki wschodu słońca, ale przecież znałem ich wcześniej. Podobnie Nene Heroine, żartobliwie ochrzczeni „trójmiejską Niechęcią”. Oba te trójmiejskie składy zagrał w Dublinerze, miejscu, w którym za wiele nie widać, ale na szczęście słuchać było całkiem dobrze. W tym samym pubie, hm, miło i zwiewnie zagrała Ola Myszor. Prawdziwym zaskoczeniem była Feral Atom, opis mnie zainteresował na tyle, żeby pójść do Dragona i zostałem cały koncert. Było zwiewnie, onirycznie, trochę westernowo, z odrobiną psychodelii i mnóstwem pogłosu. Co prawda, w jedynym kawałku z polskim tekstem za bardzo słychać było wieczny powrót lat 80. i trochę mnie zmęczyło, ale to był wyjątek. Poza tym solidny halfway-core, zresztą jest z tego samego miasta, co nieodżałowany festiwal. Nastawiałem się na koncert Małgoli, No, ale mam takie same przemyślenia, co Jacek Świąder – za dużo w tym olewki i chaosu.

Prawie w tym samym momencie, kiedy kolejne Fryderyki zgarniał ZPiT Śląsk, za niewielką baterią samplerów, efektów i padów stanął Naphta. Docisnął jeszcze więcej basu, jeszcze mocniej splótł muzykę ludową z klubową. Nikogo nie udawał, choć taka muzyka idealnie wpasowuje się w światowe trendy. Trochę mi głupio że na festiwalu, na którym powinny liczyć się przede wszystkim odkrycia, najbardziej podobał mi się występ artysty, którego dobrze znam. 

O, właśnie - brak większej liczby przedstawicieli sceny folkowej, czy muzyków odwołujących się do tradycji był największą bolączką Next Fest. Mam świadomość, że można to napisać o prawie każdym innym festiwalu, w przeciwieństwie do innych krajów, ten rozziew jest w Polsce coraz większy. Idziemy pod prąd trendom i w tym wypadku jest to droga w złą stronę. To jednak zagadnienie na więcej niż jeden tekst.

Mimo tego narzekania, to nie był stracony czas. Może Next Fest potrzebuje trochę czasu, żeby wykrystalizować swoje pomysły, to w końcu pierwsza edycja (nawet jeśli to nie do końca prawda). Może taki bezpieczny rozbieg był im potrzebny. A za rok oby pokazali, że polska młoda muzyka ma wiele do zaoferowania. Bo przecież ma. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz