Jedna z teorii – ta najpopularniejsza – o pochodzeniu Indoeuropejczyków wskazuje na step pontyjski jako to miejsce, w którym narodził się przodek prawie wszystkich używanych w Europie języków. Raphael Rogiński nad Morzem Czarnym szuka korzeni swoich i uniwersalnych prawd.
Raphael zjeździł kraje położne w regionie Morza Czarnego
wzdłuż i wszerz. Jego wybrzeże kolonizowali Grecy, po stepach jeździli Scytowie,
Sarmaci, Hunowie, Madziarzy. Dziś na jego brzegach i okolicach mieszkają Tatarzy
Krymscy, Ukraińcy, Turcy, Rumuni, Bułgarzy, Gruzini, Rosjanie, Abchazowie,
Ormianie. Mozaika narodów, wierzeń i kultur. Kiedyś, gdy je już ujarzmili
Grecy, nazwali je Gościnnym, ale od dwóch ostatnich lat znów stało się areną krwawej
wojny.
Nie dlatego jednak Talàn brzmi tak przejmująco.
Wydaje mi się, że to album, na którym Rogiński mówi wreszcie o sobie bez
żadnych protez – nie chowa się za Bachem, Purcellem, Coltrane’em, nie puszcza oka,
grając chasydzki surf rock. Nie sięga po niguny, muzykę Żydów Jemeńskich. A jednocześnie
to robi, tylko że niebezpośrednio, te wszystkie doświadczenia w nim siedzą. Tutaj
jest sam, tylko z gitarą. Bardziej odsłonić się nie da.
Centrum czarnomorskiego świata dla Raphaela jest Odessa.
Jest nim również dlatego, że to „brama do Azji”, a Rogiński coraz częściej patrzy
i tam, w stronę Kaukazu i dalej, ciągnie go i na step i w irańskie góry. Odessa
jest centrum, bo – jak wyznał Jankowi Błaszczakowi – czuje się w tym
wielokulturowym i wieloetnicznym mieście, jak u siebie. Po prostu.
W tej wędrówce wokół Morza Czarnego i w głąb siebie, Raphael
sięga też do dalekich geograficznie, ale bliskich sercu bluesa z Delty Missisipi
i hipisowskiego rocka. Bartek Nowicki słyszy w Electronie niguny, ja nie
mogę oprzeć się myśli, że Rogiński wplótł w niego króciutki cytat z Paint
It, Black Stonesów; może nawet zrobił w ramach żartu, zabawy ze słuchaczem,
o której wspomina Bartek Chaciński. Blues, ale już ten sahelski, afrykański
pojawia się w Lyrze, która ma w sobie też coś kreteńskiego. Trudno
uchwycić konkretne odniesienia, wszystkie odniesienia i fascynacje zlewają się
w spójną opowieść.
To opowieść o wiecznej tułaczce, o czuciu się u siebie
wszędzie i nigdzie, o niemożności znalezienia prawdziwego domu. To opowieść niezwykle
intymna, Raphael gra delikatnie, w skupieniu, tłumi struny, jakby chciał wydobyć
z nich szept. To opowieść pełna obrazów – perlącego się słonecznego światła nad
taflą morza, górskich lasów, falującego morza traw, nieuchwytnego horyzontu.
Opowieść o tęsknocie, utracie i bólu i o otrząsywaniu się z nich, życiu dalej; o
przymusie wędrowania – w tym przypomina mi trochę przeczytaną na początku roku,
nie wszędzie udaną powieść Avant que le monde ne se ferme, ale w sumie wzruszającą
historię chłopca, który przeżył Porajmos. Jest w tej muzyce zachwyt, wola życia
i zaduma nad jego kruchością. To wreszcie – jak Żywizna i jej Kurpian Songs
(do dzisiaj najwybitniejsza pozycja w dorobku Rogińskiego) – hołd złożony ziemi
i naturze.
Właśnie do Żywizny najbliżej jest Talàn. Podobnie
zakorzeniona w jednym (choć dużo szerszym) miejscu, zapraszająca „do ogniska”,
podobnie przesycona realizmem magicznym. Talàn oznacza „może”, miriady
możliwości, zawiera w sobie każdy dźwięk. W każdym dźwięku jest zaklęta
historia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz