Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hiszpania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hiszpania. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 24 stycznia 2023

Bez powtórzeń


Przestrzeń pomiędzy
- tak nazwał swój najnowszy album Raul Refree, jeden z moich ulubionych producentów i muzyków.

O producenckich walorach tego Katalończyka pisałem już niejednokrotnie. O tym, jakim jest muzykiem po prostu, jeszcze mi się nie zdarzyło. Refree jest przede wszystkim gitarzystą, zaczynał w barcelońskich hardcore’owych składach, choć dziś z tego niewiele zostało w jego muzyce (ale nie nic, o czym przekonuje końcówka el espacio entre). Nie wiem, też, czy nadal jest “przede wszystkim” gitarzystą, bo album z Liną nagrał prawie wyłącznie na syntezatorach, a tutaj duża część kompozycji powstała na pianinie. 

Poza produkowaniem innych i graniem w duetach, Refree zajmuje się również komponowaniem muzyki do filmów i stąd pochodzi część materiału, czy może inspiracji do niego. Koncept el espacio entre zrodził się podczas pisania nowej, autorskiej ściezki dźwiękowej do La aldea maldita, klasyka niemej hiszpańskiej kinematografii. Z filmu Refree wziął poczucie pustki, wykorzenienia i przekształca je w przestrzeń “między tym, kim jesteśmy, a tym kim byliśmy”. Przy tym, stawia wyraźnie na tezę, że ludzkie życie nie składa się z samych powtórzeń. Raczej przypadkowych wydarzeń, obrazów zmieniających się jak w kalejdoskopie. 

Wszędzie znajduje inspiracje, może być to widok za oknem pociągu, podsłuchana rozmowa. Wierzy też, że w codzienności można znaleźć magię. Jest przy tym wszystkożerny - zderza ze sobą zdekonstruowany madrygał Lament nimfy Verdiego z nagraniami terenowymi, szumami przesterów, surowością gitary akustycznej, medytacyjnymi, oszczędnymi partiami fortepianu, organowymi pasażami czy wreszcie blackmetalowymi perkusyjnymi blastami. Udaje mu się nie wywołać uczucia przeładowania, nie odchodzi od pewnej surowości i minimalizmu brzmienia, które wypracował w pracy z innymi. Przenosi te doświadczenia do własnej muzyki. 

Gdy sięga po gitarę, faktycznie momentami przypomina Raphaela Rogińskiego - jak podpowiada wydawca. Podobnie porusza się po muzyce wywodzącej się z duchowości i religijności, bardzo mocno słychać na el espacio entre wpływy kościelnego baroku. Również podobnie jak Rogiński, Refree zręcznie porusza się między rejestrami, gatunkami i kontynentami, zszywa z tych wszystkich wpływów poruszającą, emocjonalną całość. Wie, jak zagrać na uczuciach, ale też nie przesadza, nie robi tego zbyt ostentacyjnie.

Pierwszą z płyt roku już mam.

środa, 15 czerwca 2022

Na obrzeżach x Radio Kapitał 15 VI 2022


Przeszłość w teraźniejszości, teraźniejszość w przeszłości. Mity i ich echa, mistyczna miłość, tradycja przefiltrowana przez nowoczesność. Od muzyki zbudowanej wokół stuletnich egipskich nagrań przez "retellingi" mitów i flamenco heterdoxo po futurystyczny po zanurzony w greckiej tragedii.

Nancy Mounir - Baad El Esha (with Mounira El Mahdeya)
Nancy Mounur - Gannentini (with Zaki Mourad)
Bastarda & Holland Baroque - Media vita
Bastarda & Holland Baroque - Orewoet
Perrate - Si algún día (seguiriyas del Nitri, La Cherna y José de Paula)
RSS B0Y 1 - WIND AND HAMMER (FEAT. WACŁAW ZIMPEL)
RSS B0Y 1 - B0W AND ARR0W (FEAT. ARASH BOLOURI)
Marina Satti - Kritiko

środa, 1 czerwca 2022

Na własnych warunkach

Rosalía porównuje swoją sławę do kruchości i nietrwałości kwiatu wiśni. Czy to daleko idąca samoświadomość czy kokieteria? A może zbytnia ostrożność? Prawda jest taka, że „MOTOMAMI” Rosalía ukuła sobie miejsce w popowym panteonie i nie opuści go przez najbliższe lata. Ten status jej się po prostu należy.

W Czasie Kultury zachwycam się MOTOMAMI i przy okazji streszczam artystyczną drogę Rosalii.

poniedziałek, 28 czerwca 2021

Daleko od domu


Piękna historia zaśpiewana pięknym głosem.

Ana Arsuaga jest baskijską artystką mieszkającą w Bilbao. Pod swoim własnym nazwiskiem maluje obrazy. jako Verde Prato interpretuje baskijskie piosenki (nie tylko, ale nie uprzedzajmy faktów) świeckie i religijne. Robi to jak łatwo się domyślić - inaczej raczej bym o nie pisał - w sposób bardzo nieortodoksyjny.

Kondeira eder hura czyli po po baskijsku Ta piękna historia jest opowieścią o chłopaku opuszczającym rodzinną wioskę. To doświadczenie bardzo powszechne wśród Basków, narodu migrantów, którzy tłumnie opuszczali górskie wsie w poszukiwaniu lepszego życia. Ana opowiada ją z różnych perspektyw. Jest tu pieśń matki, ojca, siostry, brata, przyjaciół. Przechodzą płynnie jedna w drugą - od matki wyprawiającej syna w drogę, życzącej mu spotkania odpowiedniej dziewczyny przez ojca, który dzieli się z synem swoimi własnymi doświadczenia, aż po śmierć seniora rodu. Każda - jeśli Google Translate niczego nie przekłamał - wywiedziona z tradycji, operująca tradycyjną melodią. Na samym końcu Ana zmienia baskijski na kastylijski, ale raczej nie robi dlatego, żeby podkreślić utratę tożsamości przez głównego bohatera. Z tym wykorzenieniem Baskowie zmagali się przez lata i zmagają do dziś.

Ana piosenki zanurza w pogłosach, jakby nagrywała w kościele albo jaskini. A może na szczytach Pirenejów. Nadaje to im mistycznego i mitycznego charakteru. Wskazuje, że Ana opowiada nie o konkretnych osobach, ale archetypach, doświadczeniach wspólnych dla większości baskijskich rodzin. Dlatego najważniejszy jest tu głos. Ana śpiewa na tle bardzo oszczędnych, skromnych partii syntezatorów i automatu perkusyjnego, czasem pojawi się klaskanie. gdzieś w tle przemknie harfa. Czasem zaśpiewa a capella. A głos ma naprawdę wyjątkowy. Niezwykle plastyczny, z łatwością przechodzi z altu w sopran, trochę przypomina Antoninę Nowacką, tak samo ślizgają się po dźwiękach. Podobnie jak Polka uwielbia wokalizy bez słów. Z drugiej strony przywodzi mi na myśl Zosię Hołubowską i jej Mala Herbę, choć to muzyka dużo delikatniejsza, spokojniejsza, ale tak samo łącząca tradycyjny śpiew z elektroniką. Najbardziej jednak ta szkieletowość przypomina wspólny album Liny i Raula Refree, dekonstruujący podobnymi środkami portugalskie fado.

Kondeira eder hura wpisuje się w szerszy ruch modernizacji iberyjskiej tradycji. Można ją postawić obok płyt Marion Cousin z reinterpretacjami folkloru Balearów i Estremadury z jednej strony, a Rodrigo Cuevasem tworzącym fantazyjne opowieści na podstawie pieśni i melodii z Asturii (przy sporym udziale Raula Refree). Nie trzeba jednak być specem od folkloru, by docenić twórczość Verde Prato. To po prostu uniwersalnie piękna muzyka.

A już tak zupełnie na marginesie. Trafiłem na jej cover Ostatniej niedzieli zaśpiewany bardzo łamanym polskim. Niestety, nie odpowiedziała na pytanie, dlaczego postanowiła zabrać się za ten nasz klasyk.

 

środa, 8 lipca 2020

12 minut z 71 lat


Jest rok 1932. Na Gibraltar przybywa dwudziestotrzyletni Azizullah Abdurrahman Balouch. Przypłynął z odległego krańca Imperium Brytyjskiego, z położonego w dzisiejszym Pakistanie Sindhu (ale urodził się w Beludżystanie, na pograniczu Pakistanu, Afganistanu i Iranu). Na półwysep Iberyjski wybrał się za pracą, zatrudnił go jeden z hajdebaradzkich kupców. Jednak młodzieńca od handlu bardziej interesuje coś zupełnie innego - flamenco. Balouch studiował w ojczyźnie arabski, perski, recytował Koran i śpiewał ludową muzykę Sindhu. Jeszcze w Azji poznał z nagrań flamenco, w którym zakochał się od pierwszych chwil, i które przypominało mu muzykę, na której się wychował. 

Pierwszy rok na skale Gibraltaru Balouch spędził na żmudnej i ciężkiej pracy, dopiero po kilkunastu miesiącach udało mu się wyrwać do sąsiedniej La Linei na koncert. Tego wieczoru występował między innymi Pepe Marchena. Aziz był tak zachwycony występem, że z pomocą znajomych zaprosił artystów na wizytę w jego domu następnego dnia. Teraz była kolej na Beludża, by zachwycił swoich gości. Z akompaniamentem harmonium zagrał nie tylko sindhijskie i sufickie pieśni, ale też flamenco, w końcu twierdził, że to prawie to samo. Marchena z miejsca zaprosił Aziza na gościnny występ podczas gibraltarskiego koncertu i zaproponował mu terminowanie u siebie. Balouch szybko zyskał pseudonim Marchenita - mały Marchena, podbijał madryckie sceny. Był tak dobry, że wielu mu nie wierzyło, że nie jest Andaluzyjczykiem. To w Madrycie nagrał swoją jedyną epkę, Sufi Hispano-Pakistani, którą w tym roku przypomniała londyńska oficyna Death Is Not the End. 

Balouch szczególnie upodobał sobie canto jondo, według jego słów najczystszą i najpoważniejszą formę tego gatunku. To w nim słyszał najwięcej podobieństw do transowej muzyki i hymnów sufickich. Potwierdzają to te jedyne nagrania, w których miesza swobodnie perski, arabski, hindi i hiszpański. Pełne melizmatów linie wokalne naturalnie kierują w stronę muzyki islamskiej, ale przecież dokładnie takie same środki występują we flamenco. Balouch gra na gitarze, jakby całe życie spędził w Andaluzji. Z tych nagrań bije taka pewność, że nie dziwię się, że dziennikarze prosili go o pokazywanie paszportu. Jego flamenco pełne jest smutku i powagi, ascezy, jakby było skargą na niesprawiedliwy los. Balouch twierdził, że tylko w tych najbardziej przejmujących formach przetrwał prawdziwy, suficki duch flamenco. Krytykował hiszpańskich muzyków za rozwiązły styl życia, który nie pozwalał im dotknąć sedna muzyki.

Balouch do pewnego stopnia miał rację. Romowie, z którymi najczęściej utożsamia się flamenco do Europy przybyli właśnie z Indii, w tym z Sindhu. Utrzymali przez stulecia swoją odrębność kulturową, muzykę również. Spotkanie się Cyganów z Moryskami najprawdopodobniej było katalizatorem do powstania flamenco. Islam i Indie, stąd najpewniej wypływają źródła tego gatunku. 

Aziz, ranny podczas hiszpańskiej wojny domowej, przeniósł się do Londynu, gdzie założył towarzystwo sufickie i promował kulturę flamenco, o którym napisał kilka książek. W latach 50. i 60. znów zamieszkał w Madrycie, na zaproszenia ambasadora Pakistanu, zorganizował koncert swojego mentora Pepa Marcheny w Karaczi, stolicy Sindhu. Balouch zmarł pod Londynem w 1978 roku, pochowano go w nieoznakowanym grobie.

12 minut, 4 nagrania, kilka zdjęć. Tyle zostało po tym niezwykłym człowieku, który usłyszał pokrewieństwo w muzyce z dwóch różnych krańców świata.

Korzystałem z tekstu Aziz Balouch Stefana Williamson Fa.

poniedziałek, 27 stycznia 2020

Kto nie dostanie Grammy za rok



Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby choć trochę obejrzeć tegoroczne rozdanie nagród Grammy. Już nawet nie chodzi o to, że ceremonia była przeraźliwie nudna, jeszcze nudniejsza niż rozdanie Oskarów. Podzielona na dwie części, podczas pierwszej rozdano nagrody w większości kategorii - od kuriozalnie szczegółowych (jak Best Tropical Latin Album, nie zmyślam) do takich, które mogłyby spokojnie zmieścić się w głównej części.

Oglądałem jednym okiem i czekałem na kategorię, która mnie interesowała najbardziej, czyli Best World Music Album, a jakże. Trafiła się na samym końcu tej pierwszej, tylko streamowanej części, kiedy rozdawali nagrody taśmowo, a chyba połowa zwycięzców odpuściła sobie obecność (i ja im się nie dziwię). Nominowani byli Altin Gun, Burna Boy, Angelique Kidjo, Nathalie Joachim i Bokante. Najbardziej kibicowałem tym pierwszym, na nagrodę najbardziej zasłużyła Natalia Joachim swoją brawurową wizją haitańskiej muzyki poważnej. Wygrała Angelique Kidjo, trzeci raz w ciągu sześciu lat, za Celię, album, na którym śpiewa piosenki kubańskiej pieśniarki Celii Cruz, przenosząc je “z powrotem” do Afryki. To niestety słabsza pozycja w dorobku Beninki, ale wybór akurat tej płyty pokazuje, że akademia lubi najbezpieczniejsze wybory. Wróć, cała ta kategoria pokazuje, że bezpieczeństwo ma pierwszeństwo. I już naprawdę nie chce mi się pisać, że jest ona bez sensu - bo mamy tu anatolijski rock, muzykę klasyczną z wpływami Haiti, afropop, muzykę afrokubańską. Zresztą, dobór nominowanych pokazuje, jak wąsko traktowana jest muzyka świata. Muzyka latynoska raz się w niej się nie mieści, ma swoje własne kategorie, czasem trafiają się nominacje chociażby dla Caetano Veloso. Muzyka indyjska, chińska, środkowoazjatycka, arabska czy turecka pojawiają się incydentalnie w postaci naprawdę najważniejszych i najoczywistszych postaci. Dlatego obecność wśród nominowanych Altin Gun zaskakuje, ale chyba jest wypadkiem przy pracy niż zwiastunem nowej ery.

A już tak na marginesie - o tym, jak była to straszna ceremonia najlepiej świadczy występ Angelique Kidjo, która dwoiła się i troiła na scenie, żeby to zblazowane i znudzone towarzystwo choć trochę rozruszać.

Kibicowałem też Rosalii, szczególnie w kategorii Best New Artist, ale okazało się, że była bez szans w starciu z Billie Eilish, która w tym roku zgarnęła całą pulę (mniejsza o to, czy zasłużenie, czy niekoniecznie). Razem z siostrą nagrodę odebrał też Finneas, odpowiedzialny za produkcję When We All Fall Asleep, Where Do We Go?. Pomyślałem sobie wtedy, że już wiem, kto powinien odebrać nagrodę dla najlepszego producenta za rok. Raul Refree. Poświęciłem mu jeden odcinek audycji, ale od tamtego czasu wyszły dwa wyprodukowane przez niego albumy, a on zapowiedział kolejne.

W zasadzie, jeśli zajmujesz się muzyką tradycyjną z Półwyspu Iberyjskiego i okolic lub gitarowy folk i chcesz w swojej muzyce coś radykalnie zmienić, wypada się do niego zgłosić. No bo spójrzmy, to współpraca z nim przyniosła rozpoznawalność Rosalii w rodzimej Hiszpanii (oczywiście do światowego gwiazdorstwa, wyniosła ją El mal querer, płyta nagrana z El Guincho), to on produkuje od kilku lat albumy Lee Ranaldo, to on pomógł nagrać Richardowi Youngsowi. Stał się też twarzą eksperymentalnego podejścia do flamenco.

Jeszcze pod sam koniec zeszłego roku (ale według zasad Grammy, będzie się to liczyć do nominacji za 2020) premierę miał wspólny album Refree i Rodrigo Cuevasa, asturyjskiego wokalisty, Manual del Cortejo. To najbardziej popowa pozycja w obszernej dyskografii Refree. I, co może wydawać się trochę paradoksalne, najbliższa El mal querer. Syntetyczne dźwięki momentami wypierają gitarę, Refree z Cuevasem zostawiają często sam rytmiczny szkielet piosenek, automat perkusyjny współgra z kastanietami. Manual de cortejo zbiera muzykę z różnych regionów Hiszpanii, przede wszystkim rodzinnej Asturii Cuevasa i sąsiedniej Galicji. Rodrigo jest równie sprawnym i odważnym wokalistą, co Rosalia, łączy ich też kolorowy wizerunek. Cuevas wyciąga stare teksty, baśniowe opowieści, ale brzmieniowo jest to bardzo współczesna muzyka, pełna autotune’a, zapętleń. Im bliżej końca, tym muzyka się wygładza, nabiera krągłości w brzmieniu, ale nie traci na odwadze. Aż żal, że wyszła tak późno, bo powinna się znaleźć w większości podsumowań roku.



Powinna się w nich też znaleźć wspólna płyta Refree i Liny Cardoso Rodrigues, uznanej interpretatorki fado Amalii Rodrigues. Po latach zmagania się z tym repertuarem, potrzebowała odmiany, odświeżenia związku z tymi klasykami, które zna każdy Portugalczyk. Refree był idealnym wyborem, robił już podobne rzeczy z flamenco (nie tylko towarzysząc Rosalii, ale tez El Nino de Elche czy Sylvii Perez Cruz), choć z fado nie miał wcześniej styczności. A może właśnie dlatego ta współpraca jest tak udana. Fado to głos i gitara portugalska, nie mogą bez siebie istnieć. Co robi Refree? Stwierdza, że mu gitara zupełnie ni pasuje. Zamienia ją na baterię syntezatorów i keyboardów, pianino i akordeon. Otula nimi głos Liny. Podkreśla go dronami, delikatnymi arpeggiami, zanurza w ogromnej przestrzeni, daje mu wybrzmieć. To on ma być i jest na pierwszym planie. Nie da się od niego uwolnić, ani go zapomnieć. Głos Liny, pełen emocji, rozedrgany, łamiący się, ale silny, nie potrzebuje barwnych, skomplikowanych aranżacji, by błyszczeć. Refree to usłyszał, a że nie jest skrępowany zasadami gatunku, pozwolił sobie na taki ruch. Opłaciło się. Lina odkrywa na nowo repertuar, który zna dobrze, jak prawie nikt inny. Odkrywa przed sobą, odkrywa go dla świata.



To tylko albumy z ostatnich dwóch miesięcy (i nie wszystkie, nie wspominam tu o płycie z Richardem Youngsem). Za niecały miesiąc wychodzi wspólny album Refree i Lee Ranaldo oraz druga płyta Cocanhi, żeńskiego tria z Tuluzy zajmującego się oksytańską polifonią. Wydawać by się mogło, że Refree nie będzie miał tu dużo do roboty, to tylko wokale i perkusjonalia. A jednak właśnie w takich warunkach czuje się najlepiej i po dwóch fragmentach Puput słychać, że podkręcił muzykę dziewczyn, że razem z nim poszły w nową, nieoczekiwaną stronę. A właśnie to popychanie artystów, pomaganie im zrobienia kroku w nieznane cechuje najlepszych producentów. Do tego na szczęscie nie potrzeba Grammy.

środa, 11 grudnia 2019

Na obrzeżach x Radio Kapitał 10 XII 2019


Dzisiaj skupiłem się na postaci Raüla Refree, katalońskiego gitarzysty i producenta, który jest odpowiedzialny m.in. za sukces debiutu Rosalíi. Od kilkunastu lat specjalizuje się w unowoczesnieniau flamenco, w tym roku zabrał się także za fado (efekty w styczniu), ale współpracuje tez z muzykami awangardowymi, jak Lee Ranaldo.

1. Rosalía - De plata (Los ángeles)
2. Refree - Dar a luz (La otra mitad)
3. Refree - Fandangos negros (La otra mitad)
4. Sílvia Pérez Cruz & Raül Fernández Miró - Pequeño vals vienés (Granada)
5. Richard Youngs & Raül Refree - Another Language (All Hands Around the Moment)
6. Lee Ranaldo & Raül Refree - Names of the North End Women (Names of the North End Women)
7. Lina_Raül Refree - Cuidei Que Tinha Morrido (Lina_Raül Refree)
8. Amália Rodrigues - Cuidei Que Tinha Morrido (Cuidei Que Tinha Morrido)
9. Luísa Sobral - Mesma rua mesmo lado (Rosa)

niedziela, 17 września 2017

Niña de la Puebla - "I'm Always Crying"


Dolores Jimenez Alcantara urodziła się w 1908 roku w Andaluzji, jeszcze w dzieciństwie straciła wzrok. Mając kilkanaście lat zaczęła śpiewać flamenco i szybko stała się jedną z najważniejszych postaci cante flamenco. Pod pseudonimem La Niña de La Puebla występowała do lat 80., zmarła w 1999 roku. Teraz jej wczesne nagrania przypomina niszowa londyńska oficyna Death Is Not the End.

Flamenco śpiewane przez Alcantarę jakże różni się od współczesnego. To muzyka pełna bólu istnienia, smutku, zawiedzionej miłości, życiowych tragedii. Melizmaty i charakterystyczna dla tamtego okresu egzaltacja w głosie niewidomej śpiewaczki przywodzą mi na myśl postaci z drugiego krańca Morza Śródziemnego - Ritę Abatzi i Marikę Papagikę, zapomniane na lata gwiazdy rebetiko. Może to siła wyobrażeń, może to autosugestia na podstawie tytułów, ale mam wrażenie, że La Nina de La Puebla śpiewa, jakby od tego zależało całe jej życie. Najczęściej śpiewa o palącej, nieszczęśliwej miłości, ale sama miała szczęśliwe małżeństwo.

I’m Always Crying zaczyna się od przejmującego lamentu Tinieblas, czyli ciemność. Niestety nie wiem, czy Dolores śpiewa o swojej niepełnosprawności, czy to metafora stanu emocjonalnego, bo Death Is Not the End nie załączyło do kasety żadnych informacji poza tłumaczeniem tytułu. Nie wiadomo, kto akompaniuje Dolores na gitarze, nie wiadomo, kiedy zostały nagrane utwory. Może dodaje to większej tajemniczości, kieruje uwagę tylko na muzykę, ale takich informacji mi brakuje, tym bardziej, że to moje pierwsze spotkanie z La Niña de La Puebla, ale na pewno nie ostatnie.

Jest coś pociągającego w nagraniach sprzed prawie stu lat. Spod szumu szelaku (i w tym przypadku spod dodatkowego szumu kasety) wydobywa się świat, który już dawno przeminął. Świat, po którym zostały tylko wyblakłe fotografie i trzeszczące płyty.