czwartek, 18 maja 2023

Jak dym


Za mniej niż tydzień miną dwa miesiące od premiery Love in Exile, a ja nie napisałem o niej ani słowa. Nie dlatego, że nie próbowałem, ani dlatego, że uważam, że nie warto o niej pisać, że mi się nie podoba (a wiadomo, że po pierwsze łatwiej z sensem pochwalić niż zganić). Nie, to album wybitny, często do niego wracam. Po prostu, nie wiem, jak go ugryźć, jak się z nim zmierzyć, by nie wyszło zbyt banalnie albo zbyt pretensjonalnie. I tak siedzę, piszę i wykreślam kolejne zdania. 

Trudno zmierzyć się z Love in Exile, bo to muzyka paradoksów, złożona w swojej prostocie. Nie jest to jazz, jak by chcieli zachodni recenzenci. Nie jest to do końca ambient, za dużo się dzieje. Nie są to wreszcie ragi, bo dzieje się za mało, choć w kilku momentach słyszę podobieństwa do Under the Lilac Sky Arushi Jain. To muzyka odległa od tego, co robi na co dzień Vijay Iyer, ale dość bliska Ismaily’emu i Aftab. 

Dość naturalnym punktem odniesienia jest Vulture Prince. Obie płyty są podobni minimalistyczne, z wiodąca rolą głębokiego jak ocean głosu Arooj. Różnią się przede wszystkim tym, że Love in Exile to album tria. Jako trio Love in Exile Iyer, Ismaily i Aftab występowali jeszcze w nowojorskich klubach. Grali wtedy między innymi utwory, które później trafiły na Vulture Prince w zupełnie innych aranżacjach. Żaden z nich nie trafił na ten album, sześć kompozycji wywiedli ze wspólnej improwizacji. W przeciwieństwie do jazzu nie ma tu miejsca na pełne dźwiękowych fajerwerków solowe popisy. 

Sami muzycy w wywiadach naprowadzają na trop ćwiczeń ze słuchania. Słuchali siebie nawzajem, to muzyka powstała z interakcji. Może dlatego głos Aftab pojawia się nieregularnie, trzeba na niego czekać, jak w To Remain/To Return, kiedy pojawia się dopiero po trzech minutach. Nigdy nie dominuje, jakby sama słuchała powolnych zamyślonych fraz Iyera przemieszczającego się między fortepianem Steinwaya a organami Rhodesa. Fraz, które powstają w niemal ciągłym dialogu z oszczędnym basem Ismaily’ego, który gra tak, jakby wahał się, czy iść w lekki groove, czy drony. Kiedy wybiera te drugie, ciągnie całość w stronę Indii, przecież tam bez dronu nie da się grać muzyki klasycznej.

I wreszcie Arooj. Gdy już się pojawi, jej głos jeszcze bardziej piorunujące wrażenie niż na Vulture Prince. Choć śpiewa bardzo podobnie, ślizgając się glissandami po sylabach urdu. Robi to jednak bardziej zdecydowanie, z większą pewnością, ale nadal zwiewnie. Teksty to raczej powtarzane pojedyncze frazy czy słowa. Abstrakcja, nie narracja. Aftab chciała się pobawić sylabami urdu, mówi, że żaden język nie ma ich tak pięknych. Kiedy tak śpiewa, wierzę jej. Abstrakcja nie wyklucza emocji, a one aż bulgoczą pod powierzchnią. Może dlatego, że czytam teraz o tym książkę, w samym tytule Love in Exile słyszę Podział Indii (ciekawe, że w polskiej Wikipedii nie znajdzie się artykułu o tym wydarzeniu). Echa tego krwawego, ostatniego tchnienia brytyjskiej władzy w Indiach są słyszalne do dziś, możliwe, że słychać je i tu. Aftab i Ismaily mają pochodzenie pakistańskie, możliwe, że ich rodziny, jak miliony innych zostały rozdzielone granicą.

Nie ma na Love in Exile ani jednego zbędnego dźwięku. Umiejętnie grają ciszą, czasem i przestrzenią. Rozciągają ten czas, aż wydaje się, że wcale nie płynie. Jednocześnie jest to muzyka zwiewna, rozmywająca się niczym senne marzenie, zostawiające niejasne wrażenie po przebudzeniu. Rozwiewająca się niczym dym w słońcu.

W jednym z wywiadów, udzielonych jeszcze przy okazji Vulture Prince Arooj opowiadała o porzuceniu ego. O tym samym mówił mi Ali Riaz Baqar, kiedy rozmawialiśmy w sierpniu zeszłego roku. Tylko porzucając ego można tworzyć prawdziwą sztukę. I właśnie tak tutaj jest.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz