Pokazywanie postów oznaczonych etykietą garaż rock. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą garaż rock. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 3 grudnia 2024

Już nigdy nie będzie takiego zespołu

Cztery albumy, setki zagranych koncertów. I koniec, nie będzie ani jednego więcej.

Jeden z pierwszych tekstów na tym blogu to jednoakapitowa notka o Post-Nothing. Nawet nie recenzja. Po prostu pierwszy zachwyt ich debiutem, bo recenzja w Uwolnij Muzykę! była już zajęta. Zresztą gdyby nie ona, napisana przez Krzyśka, to pewnie nie pisałbym dzisiaj tego pożegnania.

Przez te piętnaście lat wielokrotnie zastanawiałem się, co jest takiego w muzyce Briana Kinga i Davida Prowse'a, że pokochałem ją tak mocno. Proste piosenki, dużo przestery, niezbyt skomplikowane, hasłowe teksty. W podrzędnej amerykańskiej mieścinie podobnych zespołów jest na pęczki. W każdym garażu spotykają się (przeważnie) chłopaki, które marzą o zostaniu gwiazdami rocka albo chociaż o wyrwaniu się na chwilę z małomiasteczkowego marazmu, zagraniu kilku koncertów. Japandroids są idealnym przykładem takie zespołu. King i Prowse założyli go na studiach. Tłukli piosenki w salce prób, sami sobie organizowali koncerty, wiedzeni marzeniem.

Tu, właśnie w tym marzycielstwie upatrywałbym sukcesu. I pewnej niewinności. Świat mógł stanąć u ich stóp, wystarczyło tylko zrobić krok. No i braterstwo. Zupełnie nietoksyczne chłopactwo, trochę naiwne, momentami głupawe, ale w tym wszystkim czyste. I to, co ładnie się nazywa po angielsku reckless abandon. Wreszcie upór.

Japandroids żyli na „pożyczonym czasie”. Post-Nothing miało być ich pierwszym i ostatnim albumem. Sfrustrowani brakiem zainteresowani dwoma epkami, zmęczeni graniem dla nikogo, postanowili, że wejdą do studia, nagrają płytę i rozejdą się każdy w swoją stronę. Nie będą jej promować, zachowają ją jako pamiątkę tamtego okresu, świadectwo własnych marzeń. King zaczął już podobno kombinować nowy skład. A potem się okazało, że te piosenki pokochała najpierw blogosfera, a potem Pitchfork, który wtedy znaczył dużo więcej niż dziś. Musieli wrócić do zespołu, na którym już postawii krzyżyk. Wrócili, jak gdyby nic się nie stało, rzucili się w wir koncertów po Ameryce i Europie. Zachłannie. Wiedzieli przecież, że to może być jedna szansa na – choć chwilowe – życie marzeniem. Grali tak, jakby każdy koncert miał być ich ostatnim. Tak zagrali w Powiększeniu. Klub spływał potem, oni spływali potem, ja spływałem potem i przez kolejne trzy dni nie mogłem mówić.

Wróćmy jednak do Post-Nothing. Osiem piosenek, 35 minut. Tę formułę – jak sami przyznają – podpatrzyli chociaż na Born to Run Springsteena. Stanie się wyrytą w skale zasadą dotyczącą albumów Japandroids, z wyjątkiem Fate & Alcohol, ale nie uprzedzajmy faktów. Zmulone brzmienie, buczące jak podziemne nagrania, punkowe demówki, pełne lo-fi. Pod tą warstwą kryją się proste, ale wybitne piosenki. Rozpędzone, oparte czasem na jednym akordzie. Jednocześnie bliskie noise rocka, indie i tradycji piosenkopisarskiej Toma Petty'ego i Springsteena. W tekstach pełne z jednej strony wspomnianej już młodzieńczej naiwności, a z drugiej silnej nostalgii, świadomości przemijania. W Young Hearts Spark Fire śpiewają wprost „We used to dream / Now we worry about dying”. W kilku słowach potrafili przekazać całe opowieści. Przebłyski były już na tych dwóch zapomnianych epkach, No Allegiance to the Queen czy Press Corps to jedne z najlepszych ich piosenek.

Gdy słucham Post-Nothing po piętnastu latach, to właśnie nostalgia, poczucie utraty, wygórowanych oczekiwań przemawia do mnie najmocniej.

Tropy z debiutu rozwinęli na Celebration Rock, które powstawało w bólach. W wywiadach przyznawali, że nie mają talentu, dlatego napisanie kilku piosenek zajmuje im długie miesiące, że daleko im do artystów, że się za nich nie uważają, że są bardziej rzemieślnikami, przeciętniakami. Rozbrajali tym sposobem oczekiwania. Spełnili je z nawiązką, wycyzelowali swój styl. Było jeszcze głośniej, jeszcze szybciej, jeszcze bardziej na złamanie karku. Budowali swoją mitologię wiecznego poszukiwania miejsca na świecie, ale i wiecznej celebracji życia na przekór wszystkiemu. Jest na niej Younger Us, ucieleśnienie tej drugiej, nostalgicznej twarzy duetu. Najpierw pojawiło się na jednym z trzech singli wydanych między albumami. To do dziś moja ukochana piosenka Japandroids. Nostalgiczna do bólu, z każdym kolejnym rokiem prawdziwsza. A jednocześnie pełna życia.

Celebration Rock zaczyna się i kończy dźwiękami sztucznych ogni, bo sama była fajerwerkiem. Kolorowym, błyszczącym, głośnym.

I znów rzucili się w wir trasy. Już nie popełniłem tego samego błędy i pojechałem na oba polskie koncerty. Na świeżo zapisałem sobie, że ten warszawski był lepszy. Wracałem z niego z Poznania nocnym pociągiem o jakiejś – dziś dla mnie – barbarzyńskiej godzinie, zwinięty w przedziale, próbując złapać choć chwilę snu. Miałem wtedy 24 lata.

Trasa trwała jeszcze ponad rok, a potem zamilkli, wydawało się, że na dobre. Zatrzymali się w pędzie i się rozpadli, pożyczony czas się skończył. W 2013 roku zagrali na OFFie, zrobiłem z nimi wywiad, ale zaginął w czeluściach internetu, zniknął z kolejną stroną, do której pisałem, a która się zamknęła. Tak samo jak moje recenzje ich płyt. Nie pamiętam, o czym wtedy rozmawialiśmy, a nie prowadziłem wtedy jeszcze własnego archiwum, więc nawet nie mam jak sprawdzić. Pamiętam, że biegłem na ich koncert prosto z wywiadu z Fucked Up.

Milczeli tak długo, że ja też postawiłem na nich krzyżyk. Mieli stać się wspomnieniem, symbolem moich wczesnych lat 20., w którym jak w bursztynie zatopione są tamte beztroskie chwile.

Wrócili znienacka i z płytą, która miała być – jak na ich standardy – artystowska, ambitna. Żadnych prób przeniesienia scenicznej energii do studia. Piosenki aranżowali tak, by nie dało się ich zagrać we dwóch. Zdjęli nogę z gazu i przykręcili przestery. Dodali syntezatory, gitary akustyczne. Aż chce się napisać, że dojrzeli. I tak było. Piosenki były trochę bardziej złożone, więcej było w nich heartland rocka niż punku. King zaczął opowiadać bardziej szczegółowe historie, bardzo amerykańskie. Choć nigdy nie zapomnieli Kanady.

Zmianę zwiastowała profesjonalizacja wizerunku. Zamiast przypadkowych, rozmazanych zdjęć zrobionych po koncertach, prawdziwa sesja. Jakby mówili „nagraliśmy się w piwnicach i garażach, małych przepoconych klubach. Teraz chcemy czegoś więcej”. Zmienili wytwórnię na większą, ale tak jak wcześniej nie mieli głowy do promocji. Chcieli grać koncerty. Po to nagrywali płyty, po to miesiącami męczyli się w studiu. Oczywistym było, że nie da się takiego trybu życia utrzymać na zawsze. Na Near to the Wild Heart of Life King napisał In a Body Like a Grave, duchowego następcę Younger Us. „Age is a traitor”, śpiewa w nim, „Gather the gang and make that night an ultimatum to the universe”. Ten jeden ostatni raz, a potem możemy żegnać się z młodością i marzeniami.

Wykrzykiwałem te słowa razem z nimi na koncercie w Berlinie pod koniec kwietnia 2017. W sumie było ich pięć. Dwa razy Warszawa, Poznań, Katowice, Berlin. Wspaniali byli na scenie. Nieuporządkowani, dzicy, niepowstrzymani.

A potem przyszła pandemia i zrozumiałem, że to był ostatni koncert Japandroids, jaki widziałem. Miałem nadzieję, że to nieprawda, ale podskórnie czułem, że to już koniec. Do wspomnień dołączyło Massey Fucking Hall, koncertówka z najsłynniejszej kanadyjskiej sali koncertowej.

Ponownie pogodziłem się z tym, że Japandroids to zamknięty rozdział. A oni, jak się okazało zza grobu, zapowiedzieli czwarty album. Pierwszy, na który nagrali 10 piosenek zamiast 8. By nie budzić niepotrzebnych nadziei, od razu zapowiedzieli, że żadnych koncertów nie będzie. To już koniec, drogi im się rozeszły na dobre, zmienił styl życia. Nie nadają się już na trasę. By się porządnie pożegnać, musieli skończyć album. Zagrać ten ostatni akord.

Fate and Alcohol – zdecydowanie najgorszy tytuł w historii duetu – łączy wszystkie oblicza Japandroids. Nie porywają się na wielowątkowe, piętrowe piosenki, ale i nie wracają do rzężących początków. Zaczynając nagrywać ten album, wierzyli jeszcze ma przyszłość, szukali złotego środka, Japandroids 3.0. I chyba im się to udało.

Album zaczyna się jak gdyby nigdy nic. Eye Contact High i D&T to wyciąg z Japandroids. Znajome riffy, przyśpiewki. Znowu szukają miłości, znowu topią smutki w barach. Szukają tych jedynych, choć tak naprawdę już znaleźli. Wracają do beztroskich nocy i ciężkich poranków. Niczym nie zaskakują, ale to też nigdy nie było ich ambicją. Alice zaczyna się jak kontynuacja Continuous Thunder, ale potem zmierza w stronę country rocka. Grają trochę wolniej, tak jak przyzwyczaili na Near to the Wild Heart of Life, ale nadal na 200%. Mimo że na pewnym etapie musieli wiedzieć, że to koniec.

Najbardziej znaczącą piosenką jest Upon Sober Reflection. Napisany raczej z perspektywy partnerki Kinga, a nie jego samego, wiecznie – do pewnego momentu – imprezującego. A to moment, w którym przyznaje sam przed sobą, że zespół, trasy, koncerty niekoniecznie są najważniejsze, że może przed czymś ucieka. I że czas przestać, zacząć żyć.

Fate & Alcohol i cała historia Japandroids kończy się All Bets Are Off, odą do nowego początku. Post-Nothing kończyli I Quit Girls, w którym King obiecywał, że gdy tylko zdobędzie tę jedyną, przestanie się uganiać za dziewczynami. Tutaj tę jedyną poznaje. Oczywiście w barze.

To koniec. Happy End. Brian King i Dave Prowse odnaleźli się na przestrzeni lat. Przestali uciekać, pędzić na złamanie karku. Symbolicznie zamknęli etap młodości i beztroski. Z nostalgią patrzą na przeszłość, Younger Us gra im gdzieś z tyłu głowy.

Już nigdy nie będzie takiego zespołu. I dobrze, że tak się stało, że skończyli dobrą płytą. Odchodzą tak, jak chcą. Wszystko przecież ma swój czas.

sobota, 9 lutego 2013

2012: miejsca 5-1

5. Kristi Stassinopoulou & Stathis Kalyviotis - "Greekadelia"

"Greekadelia" - jak ładnie to słowo brzmi. Bardzo dobrze też brzmi kolejna płyta weteranów greckiej sceny alternatywnej. Po raz kolejny Stathis i Kristi sięgają po ludowe piosenki z całego kraju i tym razem podrasowują je loopami, efektami i narkotyczną atmosferą. Ten minimalizm służ ludowym kompozycjom, które wydają się być z jednej strony archaiczne, z drugiej XXI-wieczne, lecz tak naprawdę ponadczasowe.


4. Kayhan Kalhor & Ali Bahrami Fard - "I Will Not Stand Alone"

Współpraca Kayhana Kalhora z Alim Bahramem Fardem zawiera w sobie małe, odcięte od świata kaszmirskie, afgańskie, irańskie wioski, spaloną słońcem ziemię, na której od lat nic nie wyrosło, majestatyczność gór i samotność pustyni. Niesie w sobie wyobrażenia o Azji Środkowej, jako ziemi niedostępnej, z bogatą historią. Jednej z ostatnich białych plam na mapie. Cóż z tego, że to nieprawda, że świat się skurczył, skoro ta muzyka tak pobudza wyobraźnię.


me>

3. Crystal Castles - "(III)"

Koniec świata nie nadszedł. Nie tym razem, choć trzeba przyznać, że nasz świat się trzęsie. Crystal Castles w tej sytuacji występują jednocześnie jako rzecznicy rewolucji, kasandryczni prorocy i obrońcy ludzkości. Nie boją się spraw i tematów ostatecznych, mimo że przetwarzanie wokali często w niezrozumiały strumień dźwięków ukrywa ich intencje. Jest też sporo rozczarowania kondycją rodzaju ludzkiego i dążenia samodestrukcji. A także piękna. Dla Crystal Castles zmierzanie naszego gatunku ku zagładzie jest piękne.

Mogę powtórzyć to, co napisałem kilka miesięcy temu. gdy recenzowałem "(III)": Ethan Kath zrobił najlepszy witch house. Nie wysforował się przed szereg, jak w przypadku dwóch poprzednich płyt, lecz pokazał swoim epigonom, kto tu rządzi. Niezmiennie od czterech lat.



2. OM - "Advaitic Songs"

Jak zmienić oblicze zespołu nie zmieniając zbyt wiele? Jak odświeżyć sprawdzoną, ale wyczerpującą się formułę? OM postawili na na rozszerzenie instrumentarium, co sygnalizowali już na "God Is Good". Trzy lata później ascetyzm bębny + bas jest już przesżłością. Gościnni muzyce, wokalistka śpiewająca hinduską mantrę. Dużą rolę odgrywają smyki i sample. Wzrosła rola perkusjonaliów. Nie zmieniła się tylko haszyszowa transowość uzupełniona przez sięganie do rozmaitych kultur muzycznych, Cisneros i Amos czerpią z muzyki arabskiej, bizantyjskiej, perskiej, indyjskiej. Z doskonałym skutkiem, rok 2012 nie słyszał lepszej fuzji.

1. Japandroids - "Celebration Rock" (recenzja)

Czy druga płyta Japandroids zostanie zapamiętana przez przyszłe pokolenia jako jasny punkt 2012 roku? Śmiem wątpić. Nie jest to album przełomowy, ani przesadnie oryginalny. Brian King i Dave Prowse niczym nie zaskoczyli. Ani muzycznie - dwóch gości weszło do studia nagrać to samo, co poprzednio, tylko głośniej i czyściej. Ani pozamuzycznie - nie wyznali niczego skandalizujące, swoim wyznaniem nie podważyli stereotypów o środowisku, nie mają ego napompowanego do granic możliwości, nie pokusili się o rozbudowaną historię w tekstach, nikogo nawet nie zbluzgali na forum publicznym."Celebration Rock" nie jest dziełem monumentalnym - osiem piosenek (a tak naprawdę siedem, jedna to cover The Gun Club) w trzy lata to naprawdę skromne osiągnięcie. Mimo tego wszystkiego drugi album Kanadyjczyków nie miał w tym roku konkurencji.

Tych dwóch niepozornych trzydziestoletnich facetów gra tak, jakby świat się miał skończyć nawet nie jutro, ale już zaraz., a przecież jest jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. 35 minut, w których zamyka się "Celebration Rock" kipi energią, jak plac Tahrir w Kairze. Te osiem piosenek powinno się wystawić w Sevres jako wzór rocka. Pędzącego na złamanie karku, szczeniackiego, bezczelnie przebojowego, prostego, lecz nie prostackiego. Są dziewczyny, są imprezy, jeśli miłość to już teraz, ale na zabój. Jest i nostalgia za młodością, a ja choć sześć lat młodszy, czuję się przy nich staro. No i te piosenki, chcę ryczeć, chcę krzyczeć, chcę śpiewać. Chcę wsiąść do samochodu i popędzić na kraniec świata (ale oczywiście prawko najpierw). Chcę poczuć, że żyję. Tego w tym roku muzycznie nie zafundował mi nikt poza nimi. I chyba najważniejsze. Sprawili, że po bardzo długiej przerwie zacząłem znowu coś tam dłubać przy gitarze. Niby nic takiego, ale kurz na niej osiągnął już prawie samoświadomość.


niedziela, 14 lutego 2010

Polecanki #1

W pierwszym wydaniu polecanek (prawie) same świeżynki.

Pantha Du Prince - "Black Noise"

Zacznę od małego ostrzeżenia: nie jestem żadnym specem od muzyki elektronicznej. Uzbrojeni w taką wiedzę możecie posłuchać (lub nie) mojej pierwszej polecanki, czyli trzeciej płyty Hendricka Webera, który to ukrywa się pod tą francuską nazwą. Wbrew tytułowi nojzów nie ma w ogóle, dużo lepszą wskazówką co do zawartości krążka jest okładka. Mamy do czynienia z muzycznymi pejzażami. Trochę mi się kojarzy to z debiutem Mum, to idealna płyta do pociągu.

Nneka - "Concrete Jungle"

Nie album lecz kompilacja przeznaczona na rynek amerykański. Czyli przynajmniej teoretycznie wybrano najlepsze kawałki tej Nigeryjki mieszkającej od dwunastu lat w Hamburgu. Afro ma niczym Erykah Badu i muzykę podobną gra również. Ciekawostka jest fakt, że Nneka śpiewa nie tylko po angielsku, ale również w swoim ojczystym języku Igbo, za co ma dużego plusa. Oprócz śpiewania dziewczyna lubi też ponawijać, a wszystko wygląda tak:




Tin Pan Alley - "Palm Waves"

Toruń jest mega miastem, byłem tam z pięć razy, za każdym razem było super. Z Torunia są Tin Pan Alley i pasują do tego miasta, bo też są mega. W sumie tylko z tego powodu pasują, bo muzykę mają na wskroś zaoceaniczną. Polvo, Sonic Youth, Yo La Tengo, Pavement. Najntis revival pełną gębą. Jest i ładnie, i mocno, spokojnie i z nerwem. Torunianie są zdecydowanie wporzo:




Capsula - "Rising Mountains"

Dwóch chłopaków i jedna dziewczyna. Grają klasyczny, hałaśliwy garaż rock. Są z boskiego Buenos. Grali dwa razy na SXSW, w tym roku też grają. Czy trzeba jeszcze ich polecać? Dla nieprzekonanych seksowny teledysk:

piątek, 18 grudnia 2009

Japandroids - "Post-Nothing"

Płytę usłyszałem dzięki Krzyśkowi, za co mu bardzo, bardzo dziękuję, bo to jedna z płyt roku. Piczforki dali ich na 14 miejscu chyba, ja daję im 3. Serio. Wiem, że to debiut i w ogóle, ale jaką to ma moc. Jest ich dwóch, grają, jakby było przynajmniej 3 razy więcej, ładunek energetyczny porównywalny z mistrzami, czyli "Relationship Of Command". Strukturalnie jest prościej, bardziej przesterowo. Do tego te tematy: dorastanie, opuszczanie domu rodzinnego, laski, francuskie laski. Powrót lat 90. Do tego jeszcze same piosenki miażdżą, jest ich niby tylko 8, ale panie kochany, chciałbym pisać takie piosenki.