Starałem się te 365 dni jakoś ułożyć, o niczym nie zapomnieć, ale pewnie się nie udało.
Znad Indusu i Gangesu
Najlepsza książką, którą przeczytałem w ubiegłym roku, Tomb of Sand Geetanjali Shree – przynajmniej w angielskim przekładzie – jest grubaśną powieścią o indyjskiej, dość bogatej rodzinie, której nestorka wpada po śmierci męża w depresję. A potem z niej wychodzi, całkowicie odmieniona. Nie będę więcej spojlerował, to zbyt intrygująca rzecz.
Tomb of Sand porusza wydarzenie fundamentalne dla
współczesnej historii Azji Południowej, podział (a może rozbiór) Indii. Miliony
rodzin zostało rozdzielonych, miliony ludzi musiał opuścić swoje domu tylko ze
względu na wyznawaną religię. Do dziś ta tragedia jest szeroko poruszana w
indyjskiej i pakistańskiej kulturze. Świadomość o niej przebija się też powoli
do świadomości na zachodzie (chociażby dzięki serialowi Ms. Marvel).
O traumie, która ciągnie się przez pokolenia, pośrednio
opowiada moja płyta roku, Love
In Exile. Arooj Aftab, Vijay Iyer i Shahzad Ismaily swoje korzenie mają
właśnie tam, po dwóch stronach granicy. Połączył ich Nowy Jork, miasto, do
którego zmierzają emigranci. Miłość na wygnaniu może odnosić i do
uczucia żywionego przez dziadków do wnuków wychowujących się zagranicą, jak i
do rodziny i domu rozdzielonych nową granicą i rosnącą wrogością.
Aftab, Iyer i Ismaily nagrali muzykę zwiewną i ulotną, jak dym, będącą
powidokiem, blaknącym wspomnieniem. Więcej tu emocji niż struktury.
Nie tylko z tych dwóch powodów był to dla mnie rok Indii i Pakistanu (i jak się okazuje, był nim nie tylko dla mnie). Jaubi tym razem już ze wszystkim EABSami nagrali album o nadziei w mroku. Jazz współgra na nim z hiphopem, funkiem, pakistańską tradycją, ragami i sufizmem. Zimpel z Shakletonem doprosili Siddharthę Belmannu do swoich monumentalnych, ragopodobnych kompozycji. Ali Sethi, jeden z najpopularniejszych pakistańskich wokalistów połączył siły z Nico Jaarem i nagrali kontynuację – a może zwieńczenie – Telas, najlepszego albumu Chilijczyka. Dada Black Sheep, Hindus mieszkający trochę w Polsce, trochę w Hamburgu wreszcie wydał swój pierwszy album. Anglojęzyczny, dużo zawdzięczający Velvet Underground i Bitelsom. W zanadrzu ma też płytę nagraną w hindi i to jedna z rzeczy, na które najmocniej czekam w 2024 roku. W Nepalu pół roku spędza Igor Spolski i przywozi stamtąd kolejne piosenki Happy Village Orchestra. Andi Otto, który chyba kolekcjonuje współprace z muzykami niezachodnimi, nagrał album z pochodzącą z Południowych Indii MD Pallavi. Trochę elektroniczny, trochę odnoszący się do tradycji, jest tu i miejsce na disco, jest na zadumę. Pallavi – tak samo jak Siddhartha Belmannu – śpiewa w Kannadzie, ale jest wykształcona w tradycji hindustańskiej, nie karnatyckiej. Niezwykłą kasetę nagrała Plume Girl, czyli Sowmya Somanath, mieszkająca w Teksasie, klasycznie wykształcona wokalistka i kompozytorka bedroom popu. Na In the End We Begin łączy te dwa światy – są tu krótkie ragi zanurzone w elektronicznych pogłosach, są podlane autotune’em akustyczne perełki, są psychodeliczne pasaże.
W bardziej klasycznych rejonach Debashish Bhattacharya wydał album poświęcony swojemu guru, Ustadowi Alemu Akbarowi Khanowi. Madhuvanti Pal poszła o krok dalej i tak wybrała ragi na swój pierwszy winyl, by odpowiadało temperamentowi jej guru, Mity Nag – to ona jest tytułową Świętą Matką. Właśnie pojawiła się w Bandcamp Daily moja rozmowa z Madhuvanti o byciu kobietą w hierarchicznych, patriarchalnym świecie klasycznej muzyki indyjskiej. O muzyce też rozmawiamy, nie martwcie się. Jeśli chcecie porównać dynamiczny dhrupad wykonywany przez Madhuvanti z bardziej klasyczną formą tego gatunku, polecam archiwalne nagranie koncertu Ustada Zii Mohiuddina Dagara. Wróćmy jeszcze na chwilę do Pakistanu. Ustad Noor Bakhsh zagrał fenomenalny koncert w Pardon, To Tu, wyszła rozszerzona reedycja jego zeszłorocznego albumu. Na początku roku ta sama oficyna hohniuohni wydała nagrania Jaffara Husseina Randhawy, wirtuoza klarnetu, instrumentu nietypowego dla muzyki regionu, a jednak dzięki swojej elastyczności bardzo w niej dobrze się odnajdującego. W górach północnego Pakistanu mieszkają Buruszowie mówiący językiem niespokrewnionym z żadnym innym. Amir Hayat jest lokalnym nauczycielem i muzykiem, trochę bardem, biorąc pod uwagę nierzadko nowiniarski charakter jego piosenek. Choć jego nagrania ukazały się w 2022 roku w mołdawskiej oficynie Antonovka, to w ubiegłym na taśmę przenieśli je Radio Khiyaban.
Ze wsi
Zwrot ludowy przeniknął do mainstreamu. Malowani Chłopi zostali polskim kandydatem do Oskara, a wyśmiewające szlachtę 1670 pod sam koniec roku stał się najbardziej dyskutowanym serialem roku. I w filmie, i w serialu ważną rolę odgrywa muzyka. Budzi też gorące emocje, dawno niewidziane podczas dyskusji o folku poza środowiskiem. Długo przed premierą filmu Muzyka Zakorzeniona postanowiła odpowiedzieć na – wyłaniający się z zajawek – ogólnosłowiański amalgamat napisany przez L.U.C.-a. To był jeszcze 2022 rok, ale im bliżej było premiery, tym głośniej było o Weselu Boryny. O swoich motywacjach, o stanie tradycyjnego środowiska i dlaczego L.U.C. mógł zrobić to lepiej opowiedzieli mi w Dwutygodniku (a ten tekst trafił do TOP 3 najczęściej czytanych na portalu).
Jerzy Rogiewicz z ladową brawurą napisał muzykę do 1670,
do tego zaprosił WoWaKin do najważniejszych momentów i wyszła z tego prawdziwa
perełka. Po
motywy i wykonawców folkowych sięgnął też Paweł Licewicz, komponując soundtrack
do Znachora. Furia wyszła z
kopalni, pojechała na wieś i ich blackmetalowe, furczące oberki to jedna z
najlepszych (i najbardziej zaskakujących) zeszłorocznych premier. Michał
Żak założył TRANSatlantyk i wydał z nimi świetny, zanurzony w tradycji, ale
globalny album Młynka kręci. Hajda
Banda przypomina podlaską tożsamość. Do tego fantastyczną
powieść o wsi z muzyką w tle napisała Aleksandra Tarnowska, nieprzerysowaną,
poetycką w swojej surowości. Hubert Zemler z
Piotrem Bukowskim rozłożyli oberki
na czynniki pierwsze i przenieśli je w cyfrowy świat footworku. Monika
Wierzbicka napisała współczesne mazurskie piosenki, podbite elektroniką, pełne
jeziornej mgły. A
Magda Kuraś ze swoim kwintetem dała przemówić okolicom Biłgoraja.
Smutek, ból, ukojenie, nostalgia
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że najczęściej słuchałem najsmutniejszej płyty roku, The Greater Wings Julie Byrne. Płaczę prawie przy każdym odsłuchu, na koncercie też będę ryczał i płakałbym nawet, gdybym nie wiedział, jaka tragedia stoi za tym albumem. Julie proces żałoby po utracie jednej z najbliższych osób przekuła na doskonale skonstruowane, eteryczne – w pewnym sensie pokrewne Love in Exile – nieprzegadane piosenki. Doświadczenie odchodzenia bliskich miało wpływ na kształt Ghosts, albumu, na którym Hania Rani wreszcie pokazuje, że piosenki też potrafi pisać. To już nie pop poważka, a (electro) pop pełną gębą. We wrześniu pogadaliśmy o tej zmianie, podróżach, filmach ze studia Ghibli, i tytułowych duchach, które Hania spotkała w Szwajcarii. Pisała tam soundtrack do dokumentu o Alberto Giacomettim, „typowa Hania Rani” tak sama opisuje ten album. A jeśli wam jeszcze mało smutnego plumkania na pianinku, to polecam Neo-Romance Alexandry Strelinski.
Wojna w Ukrainie trwa już prawie dwa lata. W okopach i
bombardowanych miastach giną artystki, poeci, muzyczki, literaci. Heinali rok po inwazji
wydał hołd dla Kijowa, złożony z dźwięków miasta. Utkał z nich opowieść o
niezłomności, przetrwaniu, rzucił wyzwanie zbrodniczemu najeźdźcy. Podobną metodę
wykorzystał Wacław Zimpel na Train Spotter, tylko zamiast wojennego
jest Kijowa jest pandemiczna Warszawa. Zupełnie
nowego wymiaru i ciężaru nabrał Le Cri du Caire. Łączy się na nim
arabska poezja w slamowym, performatywnym wydaniu z minimalistycznym,
czerpiącym zarówno z europejskiej free i arabskiej tradycji jazzu. Abdullah
Miniawy opowiada w nim historię włoskiego studenta, Giulia Regeniego,
zamordowanego w trakcie protestów w Kairze w 2016 roku. To wstrząsające
wezwanie do przerwania łańcucha przemocy.
Południowy Liban, trzymany przez Hezbollah, też już stoi w
ogniu. Nie mogę w tym miejscu nie polecić – po raz kolejny – Czarnej
Fali Kim Ghattas, która wreszcie doczekała się polskiego przekładu.
Wychowana w Libanie dziennikarka ze swadą odpowiada na pytanie, które dręczy
cały Bliski Wschód: co się z nami stało? Za Bejrutem tęskni Charif Megharbane, czemu
dał wyraz na Marzipan, plądrofonicznym, bibliotecznym hołdzie dla
stolicy Libanu. Z czasów, gdy była prawdziwym Paryżem Wschodu. Album jest jak
poblakłe zdjęcie z sepiowym nalotem. W tle szumi Morze Śródziemne, rozgrywają
się filmy szpiegowskie, jest wieczne lato. O drugiej stronie tej nostalgii,
tęsknocie pokolenia urodzonego już na emigracji opowiada Beyrouth-sur-Seine
Samyla Ghoussouba, pierwsza książka, którą skończyłem w 2023 roku. Jeszcze
innymi nostalgiami zajmuje się Bartek Kruczyński. Jako Earth Trax szuka
polskiego odpowiednika saudade
czy hiraeth, a jako Pejzaż uśmiecha
się do przełomu wieków.
(Polski) jazz fajny jest
Astigmatic wypuścili w tym roku aż dwie niepolskie premiery
– debiut Yoniego
Mayraza, Dybuk Tse i Metamorphosis Cykady.
Obie wpisują się dość dobrze w nowy, brytyjski jazz, niestroniący od innych
gatunków. Ciekawsza wydaje się Cykada, więcej się w niej dzieje, do tego dodali
wokal. Nie tylko Polacy wydawali Brytyjczyków, ale też Brytyjczycy Polaków. Siemia Ziemia w skupionej
na elektronice Byrd Out i to chyba najlepiej opisuje ich podejście do jazzowej
materii. Sneaky Jesus w
świetnej Shapes of Rhythm. Taki jazz, jaki grają wrocławianie uwielbiam.
Dziki, nieokiełznany, ale nie wypadający z formy, nie wpadający w pułapki
totalnego free, trochę „niechęciowy”. E/I
eksperymentowali z czterdziestosekundowym pogłosem, ale nie wiem, czy to
jeszcze jazz. Z jednej strony to muzyka-rzeźba pokrewna kompozycjom Ellen
Arkbro, z drugiej co jakiś czas odzywa się dzikość, chaos.
Najlepszym
podsumowanie tego, co się dzieje w polskim, młodym jazzie jest Generacja
Jazz, skompilowana przez Groha z U Know Me (jest też startem nowego,
jazzowego sublabelu). Od bardzo bujającej Pizzy trójmiejskiego Klawo
przez klasyczny, przydymiony Scand quietetu po orientalizujący Triceradiplodocus
Twoosty’ego Mayonezu i ciężką niczym doom Waflozę USO 9001.
Wymiary gitary
Bardzo ucieszyłem się, że wreszcie muzyka Raphaela Rogińskiego wychodzi poza Polskę, w czym mam też skromny udział. Były piczforki, wire’y, quietusy, songlinesy. Wszystko całkiem zasłużenie, bo nawet jak na możliwości Raphaela, Talan to album wyjątkowy. Moje podsumowanie nie może obyć się bez Raula Refree i oto jest, autor pierwszej płyty roku. Miesza na niej przetworzoną klasykę, madrygały, nagrania terenowe i tworzy podobnie intymną wypowiedź, jak Rogiński. Na dodatek wymienia Polaka jako jedną z największych inspiracji, co wyraźnie słychać w kilku fragmentach el espacio entre. Wraz z Pedro Vianem nagrał Font de la Vera Pau, ale tam nie ma za dużo jego charakterystycznej gitary. Wspólnotę z Rogińskim słychać na Tales for Solo Guitar Patryka Zakrockiego, ale w jego grze – jeszcze surowszej, mocno narracyjnej – odbijają się przede wszystkim różne odcienie bluesa – od delty Missisipi po wewnętrzną deltę Nigru. Dziwić to nie może, bo przecież dokładnie to robi w Polskim Piachu, kryminalnie niedocenionym zespole (i biję się tu w piersi). Do Afryki, Anatolii, ale przede wszystkim Maghrebu i Andaluzji zapuszcza się SanIsidro, pochodzący z Walencji gitarzysta, na swoim długogrającym debiucie Sambori. Jest tu i flamenco, i psychodelia, i staroświecki rock, i marokoidalne gitarowe zagrywki, krakeby. Śpiewa trochę po kastylijsku, trochę po walencku. Bardzo żałuję, że nie napisałem o niej więcej.
Bombino
trochę zwolnił, zatrzymał się w zadumie nad życiem na Sahel, ale na
koncercie na Le Guess Who? był nie do zatrzymania w formule power trio. Nie do
zatrzymania jest też Bounaly. Takiej dzikiej
energii nie słyszałem od dawna, rośnie kolejny król Sahary i Sahelu. I
jeszcze potrafi tak grać całe niedziele.
Pełna
energii i pomysłów po dekadzie przerwy wróciła Marnie Stern, a The Comeback
Kid to jej najlepszy album. Pisałem w jego recenzji, że tylko Deerhoof
może się z nią równać. I tak jest, Miracle-Level
wznieśli się na szczyt, ale tu upatrywałbym kwestii języka i porzucenia
angielskiego na rzecz japońskiego. Ustawia to inaczej strukturę i prowadzenie
piosenek. Fucked Up niczego za bardzo nie zmieniali i bardzo dobrze. Ich „jednodniowy”
album mocno mi rozświetlił początek roku. Igralom
podrzucone przez koleżankę pod
sam jego koniec mocno zamieszało w końcowym rozrachunku, ale niestety, swoje
dziesiątki do podsumowania Wyborczej wysłałem już na początku grudnia. Właśnie
dlatego uważam, że podsumowania przed końcem roku są mało miarodajne.
Lata 90. coraz mocniej wracają, za pasem 30. rocznica
śmierci Kurta Cobaina i to chyba napędza kolejną falę nostalgii. O Seattle napisał książkę
Piotr Jagielski, ja
o niej napisałem kilka słów do Polityki. Na tubce natykałem się w ciągu
roku na zespołu wskrzeszające numetal, ale ten
przełom wieków najlepiej oddaje Olivia Rodrigo, a przecież nie może go
pamiętać. Jej muzyka utkana jest z pop punku, indie, alternatywy, buntowniczego
popu, no z tego wszystkiego, czym wypełniona była MTV2. Za to lata 90. najlepiej
brzmią dziś w wykonaniu dziewczyn z boygenius, ale po piętach depczą im
Yumi Zouma w nowym, bardziej gitarowym wcieleniu. Zwidy
śpiewają o bolączkach trzydziestoparolatków, własnych lękach i kotach, grają
nadwiślańskie emo – kupuję to. The
Great White Lights pobawili się we wskrzeszanie tej drugiej, alternatywnej
twarzy MTV2. Wiecie, Coheed and Cambria, mniej roztrzepana Mars Volta,
stare QOTSA. Z
grobu wrócili Kim Nowak i to fajna podróż.
Językami
Potrzebowałem trochę czasu i kilku prób, żeby do końca
przekonać się do La
Symphonie de eclairs Zaho de Sagazan. Gdy już zaklikało, często do niej
wracałem. Jest coś w tych jej piosenkach, trochę zwiewnych, trochę po francusku
pompatycznych, pokrewnych późnemu Gainsbourgowi (bliżej piosenek pisanych dla
Birkin niż dla siebie) czy Mylene Farmer. Jest też pewna naiwność. No i ten
androgyniczny, bardzo francuski głos Zaho. Brzmi, jakby od dziecka paliła żitanesy
i popijała je hektolitrami wina. Nic dziwnego, że ją tam uwielbiają. Bliźniaczo
podobny głos, może nawet jeszcze głębszy ma Clara Yse. Ona
jednak idzie w stronę „dziwnego”, trochę kabaretowego popu, folku, muzyki
renesansowej. Są tu filmowe pasaże, pogłosy jak ze starych katedr na
południu Francji. Coraz lepiej wiedzie się mojemu ulubieńcowi, Johanowi
Papaconstantino, który wyprzedał Olympię i – co ważniejsze – wydał
świetny drugi album. Więcej
na nim rapu, arabskich wpływów, ale o rebetiko nie zapomina, ciągle jest silnie
obecne.
Tylko kilka osób przyszło na koncert ARANANAR i Hourloupe w
Chmurach, a był to jeden z najmagiczniejszych wieczorów roku. Poczułem się jak w
początkach starej Eufemii, gdzie dla garstki widzów występował cały świat. ARANANAR grali te
swoje poetyckie, punkowe w duchu piosenki, Aran Nenadal snuł opowieści po
czesku swoim głębokim głosem. Było gorąco, przed koncertem pogadaliśmy, po
koncercie też. Ich
drugi album Domov, co nebyl nie jest pewnie kandydatem na listy roku,
ale nie o to chodzi. Ta skromna brzmieniowo muzyka – tylko bas, syntezator
i głos – mnie uwiodła. Ona i miękkość czeszyzny. Olga Mysłowska,
Patryk Zakrocki i Michał Pepol wzięli pożenili modernistyczne eseje Itala
Calvina z barokowym frazowaniem, kościelnością. Trochę wchodzą w buty
Purcella granego przez Rogińskiego (i śpiewanego przez Mysłowską), ale mniej tu
ryzów, więcej… ambientu?
Marcin Masecki wrócił do krainy dzieciństwa, wypełnionej
muzyką latynoską i okazało się, że śpiewak z niego równie utalentowany, co
pianista. Gra
i śpiewa te stare bolera, tanga, jakby niczym innym się w życiu nie zajmował.
Znacząco zaczyna Boleros y mas od Solamente una vez, które jako Wspominałem
ten dzień stało się przebojem w przedwojennej Polsce. Bardziej niż z Jazz
Bandem łączy mi się ten album z ragtajmami, aż widzę oczyma wyobraźni
Maseckiego wymachującego nogą. Przyzwyczaił, że będzie humor, szyk, pozorne
balansowanie na granicy rozpadu. Z prawdziwych Latynosów, najbardziej przykuła
mnie w zeszłym roku muzyka brazylijska. Ana
Frango Eletrico na swoim drugim (dużo tych drugich płyt) albumie idzie szeroko
i odważnie, są tropicalia, MPB, art punk, Nowy Jork. Lucas Santtana w swoich
sambowych peregrynacjach idzie jednocześnie w tropiki i francuszczyznę, a Domenico Lancellotti na –
wybaczcie, ale to prawda – srambie otacza sambę elektroniką, automatami
perkusyjnymi i rzeżącymi gitarami.
Pisząc nieukończony tekst o wpływie Rosalii na nie tylko
hiszpańską scenę muzyczną, zanurzyłem się w odmętach katalońskiego, walenckiego
i asturyjskiego folku. I jakie tam skarby znalazłem, proszę ja was, choć i
sporo przeciętniactwa mającego jeden dobry moment na album. Maria
Jose Llergo na ULTRABELLEZA idzie ścieżką wydeptaną przez El mal
querer, ale niekoniecznie powtarza każdy krok starszej koleżanki. Jej
propozycja jest do bólu współczesna, pełna cykających automatów perkusyjnych,
obezwładniających basów, autotune’a, syntetycznych dźwięków. Jest też w niej
dużo przestrzeni i dramatyzmu. No i piękna, na co wskazuje tytuł. W kilku
momentach zbliża się do asturyjczyka Rodrigo Cuevasa. On też w zeszłym roku
wydał album. Manual
de Romeria jest tak samo imponujący jak Manual de cortejo, a
może nawet bardziej. Rodrigo jeszcze mocniej queeruje tradycję, doświadczenie
pielgrzymki, przymus podróży wyziera z każdego dźwięku. I te jego wokalne
popisy. Julia
Colom natomiast po inspiracje sięga do folkloru Balearów. Trzy piosenki
bierze wprost z tradycji, reszta do niej nawiązuje. Gra tu przede wszystkim
gitara akustyczna, dłonie, stopy, czasem zabrzmi wzmacniacz. Elektronika jest
delikatna, używa jej bardziej jak przyprawy niż głównego składnika. Fillas
de Casandra są trochę jak nasze Sutari (tylko śpiewają inne mity), w muzykę
wplatają dźwiękową codzienność. Podobnie robi La Maria z Walencji. Jedną
piosenkę śpiewa w galisyjsku, sięga do religijnej symboliki, ale ją feminizuje,
od akustycznych brzmień przechodzi do ciężkich, głośnych gitar by zaraz znów
wrócić do delikatności. Dużo
się dzieje, a L’Assumpció to tylko 20 minut. Niewiele więcej niż
najdłuższy fragment debiutu Maud Herrery, która grała kiedyś w Cocanhi. Dopiero
kolega Nadajnik musiał mnie uświadomić, że po odejściu z zespołu Maud nie
porzuciła muzyki. Gra
jako Tal Coal, nadal śpiewa po oksytańsku (choć też dodała angielski), a
towarzyszą jej tylko echo, stop i altówka. Pięknie i poruszająco surowy album.
Nie tylko Turcja
Nie mogę nie poświęcić oddzielnej sekcji muzyce tureckiej, Turcją inspirowanej i turkoidalnej. Tym bardziej, że wreszcie doczekaliśmy się polskiej próby grania klasyków znad Bosforu. MLDVA tak długo kazali czekać na swój album, że już prawie przestałem im wierzyć. Ale jest, do tureckiej psychodelii dodają boombapową ciężkość i jazzowy groove. Nie zasypiają gruszek w popiele, na krakowskim FKŻ grali piosenki Grazii (izraelskiej sensacji z lat 60., śpiewającej po turecku) z Petrą Nachtmanovą. Oby i z tego była kiedyś płyta. Nachtmanova to osobowość nietuzinkowa – urodzona w Wiedniu córka Czecha i Polki, mieszkająca w Berlinie. Tam trzyma się blisko tureckiej diaspory. O baglamie nagrała film, studiowała turecką muzykę tradycyjną. Z İpek İpekçioğlu i Ceyhunem Kayą założyła Karmaturji, elektrofolkowy zespół, w którym nie tylko gra na baglamie, ale śpiewa po angielsku, turecku, polsku i rosyjsku. Natomiast w OKO eksploruje wokalne tradycje Europy Środkowej, Południowej i Wschodniej`. A to tylko część projektów, w które się angażuje. Warto ją obserwować.
W Berlinie stacjonuje też Cherry Bandora, którzy zajmują się
wskrzeszaniem izraelskiego szału na muzykę grecko-turecką (stąd ta Grazia
śpiewająca po turecku). Bawią się muzyką do tańca brzucha, stereotypami
zakrapianych imprez w stambulskich i salonickich tawernach. Nie na
darmo nazwali album Back to the Taverna. To też wielojęzyczny
album, Lorena Atrakci śpiewa po angielsku, grecku i turecku. Mnóstwo buzuki, kwaśnych
klawiszy, ech surf rocka (choć w zasadzie to w surf rocku słychać echa muzyki
Grecji i Lewantu). Do tego funkujący bas, klimat gangsterskich filmów klasy B.
Mam wielką słabość do takiej muzyki. Eje Eje, czyli Itamar
Klüger z Şatellites nagrał z kolei muzykę bardzo letnią, łatwą i przyjemną,
trochę pokrewną Marzinapnowi, ale bardziej funkową.
Altin Gun niestrudzenie wydają kolejne albumy wypełnione
autorskimi interpretacjami klasyków. Na
Aşk wracają do początków tej miłości, porzucają elektroniczne
brzmienia, które zdominowało ich poprzednie dwa albumy i wracają do psych rocka
podbitego funkiem. Globalny sukces Altin Gun chyba zainspirował Nusantara
Beat, też z Amsterdamu, którzy robią to samo, co starsi koledzy, tylko
zamieniają Turcję na Indonezję. Na razie mają na koncie tylko
dwa single, ale widziałem ich na Le Guess Who? i na scenie już są wielcy.
Nowa tradycja
Jeśli ktoś by mi powiedział, że jedna z najlepszych płyt roku, którą będą zachwycać się ludzie dalecy od folku, zostanie nagrana na dudach, to popukałbym się w czoło. To jednak prawda. Może łatwiej jest tę muzykę przełknąć niefolkowcom, że Brighde Chambeuil gra na small pipes, mniejszych dudach, mniej przenikliwych. A może po prostu dociera do wszystkich dlatego, że Carry Them With Us bliska jest ambientowi, Brighde gra raczej powoli, spokojnie. Zaklina w swojej muzyce wrzosowiska, zacinający deszcz na wyspie Skye, morską sól i piach szeleszczące w zębach. Niesie w sobie całą historię, opowieści przodków, przekazywane z pokolenia na pokolenia. No i pięknie śpiewa w gaelickim. Zachwyty nad Lankum jak najbardziej zasłużone, ale chyba trochę przesadzone.
Damir
Imamović napisał łamiące serce sevdy po bośniacku i ladino na podstawie
najnowszej powieści Aleksandra Hemona The
World and All That it Holds. To historia dwóch żołnierzy, którzy
zakochują się w sobie na froncie I Wojny Światowej. Po terenach dawnego
Imperium Osmańskiego poruszają się Michalis Kouloumis, Tristan Driessens i
Miriam Encinas na Music
for Shepherds and Sultans (co za świetny tytuł swoją drogą). Międzynarodowe trio Mohammada
Zatariego nagrało bardzo spójny album łączący trzy wielkie niezachodnie muzyki
klasyczne – arabską, perską i indyjską. Surowy, chropawy album
Oghlana Bakshiego z muzyką z pogranicza turkmeńsko-irańskiego po prostu
zachwyca.
W obliczu kulturowego i fizycznego ludobójstwa Tatarów
Krymskich, Jamala, zwyciężczyni Eurowizji w 2016 roku, nagrała
QIRIM, album z interpretacjami krymskotatarskich pieśni. Ubrała je w
tradycyjny, turecki i arabski pop – dużo smyczków, bogate orkiestracje,
hieratyczność i podniosłość wokalu, teatralność i narracyjność. Jakby wyrwała
się z Festiwalu w Baalbeku w latach 50. i występowała wspólnie z Fairuz, albo
nawet z lat wcześniejszych, z epoki świetności kairskiej Ezbekiyi (o której
świetną książkę napisał Raphael
Cormack) i początków kariery Umm Kulthum. Od Umm Kulthum właśnie zaczęła
się współpraca Ayi Metwalli i Calamity, libańskiego eksperymentującego tria.
Z czasem coraz bardziej oddalali się od źródła, łączyli egipski tarab z free
jazzem, psychodelią w duchu Oiseaux-Tempetes, coraz więcej było w tej muzyce
dezynwoltury, brawury. Porywa, ale nie do każdego trafi.
Wspaniały
wspólny album zrodzony – znów – z improwizacji i spotkania nagrali Kayhan
Kalhor i Toumani Diabate. Ładnie
grają, przerzucają się tematami, ale słychać, że to Kalhor ma więcej do
powiedzenia, ciąży ta muzyka ku Iranowi, kora Diabatego częściej akompaniuje
kemanczy niż odwrotnie. Peter Brotzmann,
Majid Bekkas i Hamid Drake wybrali się we wspólną podróż w stronę gnawy,
hipnotyczną, transową, pulsującą.
Szumy, trzaski, echa
Adela
Mede postanowiła przełożyć Europę Środkową na dźwięk. Miesza na Ne lepj
a Viragra języki, pojawia się przetworzony akordeon. Zapętla dźwięki, żeby
podkreślić, że nasz region składa się jak Artur Rojek z samych powtórzeń. Towarzysząca
jej w dwóch fragmentach Martyna Basta kieruje swoją uwagę w stronę snów. I
tu stawiam kropkę, jeśli chodzi o płyty, bo mógłbym tak jeszcze wymieniać i
wymieniać. To był świetny rok dla muzyki, choć wszystko wokół wydaje się walić.
Co z tym pisaniem?
"If you see somebody repeatedly doing something, you
just assume that it is sustainable" – takie zdanie przeczytałem we wpisie
udostępnionym przez Asię Kanowską z 19/4. Zarezenowało we
mnie, choć dotyczyło grania tras, a nie pisania o muzyce. Ciągnę ten pisarski
wózek już szesnaście lat i z każdym rokiem ten upór wydaje się coraz mniej
sensowny. 2023 był rokiem, kiedy pisałem dość intensywnie, sporo po angielsku, ciągle
po godzinach. I coraz częściej zastanawiałem się, na co mi to wszystko?
Nie tylko ja widzę, że ten system jest nie do utrzymania. Mądrze
o uwiądzie nieakademickiej krytyki muzycznej i muzycznego dziennikarstwa pisał
Bartek Chaciński, wywiązała
się nawet dość gorąca dyskusja, tylko głosy ciągle te same. Jakby na
czytaniu o muzyce zależało tylko tym, którzy o niej piszą. Może po prostu tak
jest, może, jak napisali Bartek i Andrzej Cała, w Polsce mało komu zależy na
muzyce, dla mało kogo jest czymś więcej niż gadżetem i tapetą wypełniającą
codzienność, sączącą się do ucha w trakcie gonienia dedlajnów, kończenia
kolejnych zadań w mało zajmującej pracy. O ekonomicznej stronie pisania o
muzyce gorzko pisał w swoim
podsumowaniu roku Łukasz Komła, ten temat poruszał również Filip Szałasek. Zmienia
się podejście samych osób piszących do swojej pracy, to dobrze.
Nie widzę młodych writerów, ale może po prostu nie
jestem w stanie ich dostrzec, może za bardzo zamknąłem się w bańce. Nie bardzo
wierzę w to, że nikt nie chce dyskutować o muzyce. I chyba dlatego cały czas
piszę. Muzyka to zbyt ważna sprawa, żeby o niej milczeć.
Wszystkie moje zeszłoroczne teksty znajdziecie tutaj.
Bardzo ciekawe podsumowanie roku - Dzięki!
OdpowiedzUsuńJa czytam :-) Zaraz zostaną tylko algorytmy i będziemy wszyscy straceni.
OdpowiedzUsuń