Pokazywanie postów oznaczonych etykietą stoner. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą stoner. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 12 listopada 2024

Apokaliptyczny folk spod Wawelu

 

Zaczęło się od instrumentu. Nyckelharpy, kojarzącej się przede wszystkim ze Skandynawią. Ten konkretny egzemplarz wykonała Monika Sobolewska dla swojego męża, Piotra Aleksandra Nowaka. Drugą połowę zespołu stanowi Katarzyna Bobik, grająca na instrumentach perkusyjnych. Oboje też śpiewają i obiecują, że podczas nagrywania albumu nie ucierpiała żadna gitara, bo z żadnej nie korzystali. Choć czasem trudno w to uwierzyć, bo ich folk jest pełen metalowego ciężaru. Nazywają to etno stonerem, ale więcej tu mglistego, dżdżystego, jesiennego Krakowa. Błyszczącego odbitym w mokrym od listopadowego deszczu bruku światłem latarni, z delikatną nutą smogu.

O debiucie Antropocenie obszerniej piszę w Radiowym Centrum Kultury Ludowej.


niedziela, 14 kwietnia 2013

Powrót króla

10 lat to nie przelewki.

Wydanie trzeciej płyty Elvis Deluxe zgrało się z dziesięcioleciem zespołu. Koncert premierowy materiału musiał być więc wyjątkowy.

Na samym początku poczułem się nie jak 10, a sześć lat temu. Moje jedyne spotkanie z Natural High to impreza "Futboleiro" (albo jakoś tak) w trakcie Weltmeisterschaft w rok 2006. W Aurorze. Przy Dobrej 33/35. Tamten koncert zatarł mi się w pamięci, wczorajszy zapamiętam przede wszystkim dzięki nadpobudliwemu wokaliście i groove'owi utworów NH oraz niechybnemu wpływowi Turbowilków.

Dla mnie największą atrakcją zdecydowanie był pierwszy po siedmiu latach występ Oregano Chino, jednego z pionierów pustynnego rocka w Polsce. Lata ich działalności przypadają na okres świetności myspace'a, a mnie nie udało się nigdy zobaczyć ich na żywo. Aż do soboty. Oczekiwania miałem wygórowane, ale trio szczęśliwie je spełniło, grając, jakby nigdy nie wyjeżdżali z Kalifornii, a ich ulubionym środkiem transportu była lokomotywa pojawiająca się na okładce ich jedynej EPki. Pozycja Elvisów jako najlepszego polskiego stonerowego zespołu przez moment była zagrożona.

Zagrożenie się skończyło, gdy scenę zajęła gwiazda wieczoru. Warszawski kwartet postawił na przekrojowość materiału i można było usłyszeć piosenki ze wszystkich trzech płyt Elvisów. Dawno ich nie widziałem, i zapomniałem, że to tak fantastyczna koncertowa maszyna. Niby wszystko luzackie, od niechcenia, ale tak naprawdę (prawie) wszystko było dopięte na ostatni guzik. Oczywiście, można narzekać, że stoner rock jest mało innowacyjnym gatunkiem i opiera się na zrzynaniu z Kyussa/Fu Manchu/Queens of the Stone Age (w niewielkim uproszczeniu), ale żeby zażarło, to trzeba robić to dobrze. Elvis Deluxe robi to doskonale, bawiąc się konwencją.

Szkoda tylko, że nagłośnienie było w najlepszym wypadku słabe.

środa, 27 marca 2013

Testosteron

Kvelertak, Truckfighters; Hydrozagadka 26 III 2013

3 dni po delikatnym, intymnym występie Jessie Ware przyszedł czas na solidną dawkę niczym nieokiełznanego testosteronu ze Skandynawii. W rolach głównych trzech Szwedów (na support nie zdążyłem) i sześciu Norwegów.

Truckfighters nie zaprezentowali niczego nowego od ostatniego koncertu sprzed dwóch lat (no dobrze, była jedna nowa piosenka, ale brzmi, jak ich wszystkie pozostałe). Set zdominował materiał z ich zdecydowanie najlepszego albumu "Gravity X". Zaczęli od fantastycznej, długaśnej wersji "Desert Cruiser", potem pojawiło się i "Gargarismo", i "In Search of (The)". Szwedzi nie zaskoczyli i nie zawiedli, gitarzysta Niklas Källgren zagrzewał do skandowania, skakał po całej scenie, wywijał swoim instrumentem, basisto-wokalista Oskar Cedermalm dzielnie mu w tym pomagał i pod koniec wskoczył na falę. "Statyczny" pozostał jedynie perkusista, Oscar Johansson, ale swoją grą na bębnach niewiele ustępował żywiołowości kolegów. Set, jak to supportu, krótki, ale treściwy, mi jedynie zabrakło w tym stonerowym walcu "Altered State", ale przecież nie można mieć wszystkiego.

"Kvelertak" bez zbędnych ceregieli zaczęli swoją rokendrolową sieczkę. Metalowo wyglądał tylko jeden z gitarzystów i wokalista, reszta to raczej hardkorowi wyjadacze. W takich też proporcjach jest utrzymana ich muzyka, black metal jest tylko dodatkiem do hardcore'owo-punkowo-hard rockowej wybuchowej mieszanki. Długowłosy i koniecznie brodaty pan krzykacz często wdawał się w bliższe kontakty z publicznością, dwa razy wylądował na rękach fanów, cały czas zachowywał się jak rasowy metalowy wodzirej. Czwórka gitarzystów kozaczyła, jak przystało na taką załogę. Riffy ścieliły się gęsto, napełniając duszne powietrze Hydrozagadki potężną dawką męskich hormonów. Aż poczułem, że zaczęła rosnąć mi broda. Materiał z dopiero co wydanej "Meir" (recenzja już za chwilę) nie zdominował setlisty, równie mocno był reprezentowany debiut Norwegów. Po niecałej godzinie zeszli ze sceny, ale na szczęście wrócili na nią, by odegrać dwie dodatkowe piosenki, w tym ultraprzebojowy "Kvelertak". I już, mocno, treściwie, bez zbędnych dłużyzn. Chciałbym, żeby inne zespoły były tak zdyscyplinowane i rozsądne, bo co za dużo to niezdrowo, a tak koncert Kvelertak był po prostu doskonały.

Jedyna rzecz, do której można się przyczepić to głośność. Nie tym, razem nie było za głośno, nie straciłem słuchu, sytuacja była zupełnie odwrotna. Mam wrażenie, że było za cicho. Owszem to miła odmiana po koncertach, po których szumi mi w uszach przez następne 3 dni, ale taka petarda jak Kvelertak potrzebuje więcej. Nie przystoi im, by dwóch mizernych Kanadyjczyków z Japandroids było od nich głośniejszych.

sobota, 9 lutego 2013

2012: miejsca 5-1

5. Kristi Stassinopoulou & Stathis Kalyviotis - "Greekadelia"

"Greekadelia" - jak ładnie to słowo brzmi. Bardzo dobrze też brzmi kolejna płyta weteranów greckiej sceny alternatywnej. Po raz kolejny Stathis i Kristi sięgają po ludowe piosenki z całego kraju i tym razem podrasowują je loopami, efektami i narkotyczną atmosferą. Ten minimalizm służ ludowym kompozycjom, które wydają się być z jednej strony archaiczne, z drugiej XXI-wieczne, lecz tak naprawdę ponadczasowe.


4. Kayhan Kalhor & Ali Bahrami Fard - "I Will Not Stand Alone"

Współpraca Kayhana Kalhora z Alim Bahramem Fardem zawiera w sobie małe, odcięte od świata kaszmirskie, afgańskie, irańskie wioski, spaloną słońcem ziemię, na której od lat nic nie wyrosło, majestatyczność gór i samotność pustyni. Niesie w sobie wyobrażenia o Azji Środkowej, jako ziemi niedostępnej, z bogatą historią. Jednej z ostatnich białych plam na mapie. Cóż z tego, że to nieprawda, że świat się skurczył, skoro ta muzyka tak pobudza wyobraźnię.


me>

3. Crystal Castles - "(III)"

Koniec świata nie nadszedł. Nie tym razem, choć trzeba przyznać, że nasz świat się trzęsie. Crystal Castles w tej sytuacji występują jednocześnie jako rzecznicy rewolucji, kasandryczni prorocy i obrońcy ludzkości. Nie boją się spraw i tematów ostatecznych, mimo że przetwarzanie wokali często w niezrozumiały strumień dźwięków ukrywa ich intencje. Jest też sporo rozczarowania kondycją rodzaju ludzkiego i dążenia samodestrukcji. A także piękna. Dla Crystal Castles zmierzanie naszego gatunku ku zagładzie jest piękne.

Mogę powtórzyć to, co napisałem kilka miesięcy temu. gdy recenzowałem "(III)": Ethan Kath zrobił najlepszy witch house. Nie wysforował się przed szereg, jak w przypadku dwóch poprzednich płyt, lecz pokazał swoim epigonom, kto tu rządzi. Niezmiennie od czterech lat.



2. OM - "Advaitic Songs"

Jak zmienić oblicze zespołu nie zmieniając zbyt wiele? Jak odświeżyć sprawdzoną, ale wyczerpującą się formułę? OM postawili na na rozszerzenie instrumentarium, co sygnalizowali już na "God Is Good". Trzy lata później ascetyzm bębny + bas jest już przesżłością. Gościnni muzyce, wokalistka śpiewająca hinduską mantrę. Dużą rolę odgrywają smyki i sample. Wzrosła rola perkusjonaliów. Nie zmieniła się tylko haszyszowa transowość uzupełniona przez sięganie do rozmaitych kultur muzycznych, Cisneros i Amos czerpią z muzyki arabskiej, bizantyjskiej, perskiej, indyjskiej. Z doskonałym skutkiem, rok 2012 nie słyszał lepszej fuzji.

1. Japandroids - "Celebration Rock" (recenzja)

Czy druga płyta Japandroids zostanie zapamiętana przez przyszłe pokolenia jako jasny punkt 2012 roku? Śmiem wątpić. Nie jest to album przełomowy, ani przesadnie oryginalny. Brian King i Dave Prowse niczym nie zaskoczyli. Ani muzycznie - dwóch gości weszło do studia nagrać to samo, co poprzednio, tylko głośniej i czyściej. Ani pozamuzycznie - nie wyznali niczego skandalizujące, swoim wyznaniem nie podważyli stereotypów o środowisku, nie mają ego napompowanego do granic możliwości, nie pokusili się o rozbudowaną historię w tekstach, nikogo nawet nie zbluzgali na forum publicznym."Celebration Rock" nie jest dziełem monumentalnym - osiem piosenek (a tak naprawdę siedem, jedna to cover The Gun Club) w trzy lata to naprawdę skromne osiągnięcie. Mimo tego wszystkiego drugi album Kanadyjczyków nie miał w tym roku konkurencji.

Tych dwóch niepozornych trzydziestoletnich facetów gra tak, jakby świat się miał skończyć nawet nie jutro, ale już zaraz., a przecież jest jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. 35 minut, w których zamyka się "Celebration Rock" kipi energią, jak plac Tahrir w Kairze. Te osiem piosenek powinno się wystawić w Sevres jako wzór rocka. Pędzącego na złamanie karku, szczeniackiego, bezczelnie przebojowego, prostego, lecz nie prostackiego. Są dziewczyny, są imprezy, jeśli miłość to już teraz, ale na zabój. Jest i nostalgia za młodością, a ja choć sześć lat młodszy, czuję się przy nich staro. No i te piosenki, chcę ryczeć, chcę krzyczeć, chcę śpiewać. Chcę wsiąść do samochodu i popędzić na kraniec świata (ale oczywiście prawko najpierw). Chcę poczuć, że żyję. Tego w tym roku muzycznie nie zafundował mi nikt poza nimi. I chyba najważniejsze. Sprawili, że po bardzo długiej przerwie zacząłem znowu coś tam dłubać przy gitarze. Niby nic takiego, ale kurz na niej osiągnął już prawie samoświadomość.


niedziela, 30 grudnia 2012

Uskudar 30 XII 2012

1. Ramzi Aburedwan - Bordeaux
2. Ramzi Aburedwan - Tahrir
3. Yemen - On the Desert
4. Alte Zachen - Gimel 99
5. Choban Elektrik - Kopanitsa
6. Kapela ze Wsi Warszawa - Bendzie wojna
7. Babadag - Futro
8. Mati Zundel - La Cumbia de la Loviya
9. Bomba Estereo - Pajaros
10. Alkibar Gignor - Zeinabou
12. Guelewar - Ya Mom Samaray
13. Terakaft - Imad Halan
14. Amadou & Mariam - Dougou Badia (feat. Santigold)
15. Royal Band de Thies - Cherie Coco
16. Firewater - Strange Life
17. Kristi Stassinopoulou & Stathis Kalyviotis - Mes Tou Aegou Ta Nera
18. OM - Sinai

czwartek, 4 października 2012

Afryka, pustynia, Kanada.

Spóźnione, ale jednak napisane. 

O środzie na Skrzyżowaniu kultur nie mam wiele do napisania. Muzyka koreańska i japońska to nie moja bajka. Zupełnie. Dzień następny w swej wyjątkowości (składy złożone z mistrzów warsztatów  którzy w takiej konfiguracji raczej ze sobą więcej nie wystąpią) mógł być naprawdę niezwykły  ale wyszło dość zachowawczo. Z jednym dość poważnym zgrzytem. Występem Aleksieja Archipowskiego. Ten, nazwany przez zapowiadającą go Marię Pomianowską "Jimim Hendrixem bałałajki", Rosjanin okazał się być raczej skrzyżowaniem Malmsteema i Metheny'ego. technicznie doskonały, ale z kompozycji ziała emocjonalna pustka. I za dużo szołmeństwa, nie mówiąc już o tym, ze delaya, to ja już dawno nie słyszałem  Na każdy dźwięk zagrany przez Archipowskiego przypadały trzy z efektu. A potem ludzie dziwili się, że tyle dźwięków wydobywało się z jego bałałajki.

Prawdopodobnie przegrałem życie, bo w piątek zamiast fenomenalnego Razy Khana, moja stonerowa dusza wybrała Fu Manchu. Nie zawiodłem się na tym koncercie ani troszeczkę. Mimo ponad czterdziestki na karku Kalifornijczycy potrafią wykrzesać z siebie mnóstwo pustynnej energii. Każda z 14 piosenek z "The Action is Go' wypadła duzo lepiej niż na płycie sprzed piętnastu lat. I tu podziękowania dla pana dźwiękowca, któru robił z konsoleta takie cuda, że wreszcie było wszystko słychać  NAPRAWDĘ wszystko. No i ten bis, najbardziej oczywisty z oczywistych, ale jaki fantastyczny: "Califrornia Crossing", "king of the Road" i "Godzilla". Jedynym kwasem było przesunięcie z niezrozumiałych powodów supportu do Saturatora na po głównej gwieździe.

W sobotę wróciłem do namiotu festiwalowego. Boubacar Traore bezbłędny, zagrał całe "Mali Denhou", ale największe brawa należą się harmonijkarzowi. Dobet Gnahore byla dla mnie zbyt uładzona, zbyt smoothjazzowa, więc wyszedłem chwilę wcześniej, bo kilkadziesiąt metrów dalej, w tym samym budynku grał Ben Caplan, o którym pisałem tu, tu i tu. jak zwykle na jego koncertach było najlepiej.

środa, 16 czerwca 2010

Krótkopis #3 - rokendrole

Głośno, szybko i do przodu. 

Capital - "Capital" EP

Po prawdzie to bardziej demo niż normalna EPka, ale nagrane w profesjonalnym studiu. W 3 kawałkach Capital wraca do lat 90. Jest trochę grunge'owego brudu, jest trochę post-hardcore'owej agresji i nerwu, jest indie niezależność i gitarowość, jest rock'n'rollowy sznyt i groove. Jest dobrze, ot tak, po prostu. Razem z debiutem Kim Nowak to najlepsza po prostu rockowa pozycja w Polandii AD 2010. Ale to może się zmienić, bo na jesieni druga płyta Black Tapes! Polecam.

Boogie Nights - "Sixpack of Hand Grenades" EP

Cały czas zostajemy w okołohardcore'owych klimatach. Zamiast jednak sterczeć w latach 90., przenosimy się z powrotem do XXI wieku. Do teksańskiego nerwu dodajemy teksańskich maczo menów. Jakkolwiek to by się nie wydawało karkołomne, Boogie Nights dodają do swojego hardkoru iście southern rockowe zagrywki, czasem nawet przechodzące w pudel metal, jak solówka w kawałku tytułowym. W "Hunters" typowe rokendrolowe granie przeplata się ze screamo. W "Hulk Smash" jest podobnie, ale tym razem brzmi to dość słabo. W "Blame It On Boogie Man" (tytuł kojarzy mi się z jednym odcinków atomówek), słychać też stoner rocka w tym mniej wieśniackim wydaniu. Potem znów wracamy do łączenia rokendrola z hardcore'em. Efekt jest dość intrygujący, ale jeszcze trochę trzeba nad nim popracować. Raczej polecam.


The Dead Weather - "Sea of Cowards"

Jack White 2:1 Josh Homme. Bardzo polecam.


Eddy Current Suppresion Ring - "Rush to Relax"

Ech, ci Australijczycy, może i przegrywają z Niemcami 4:0 na mundialu, ale przynajmniej na niego pojechali. Przegrywanie z Niemcami to jedyne, co mają wspólnego z nami, smutasami, u Kangurów musi być wieczna impreza, a Edusie to wyluzowane chłopaki. Najpierw robią prawdziwie punkowy 'rush' na złamanie karku, a potem relaks. I to taki prawdziwy, z morzem w tle. Polecam.


Male Bonding - "Nothing Hurts"

Cytat z RYMowej recenzji: 
British answer to last year's Canadian Japandroids (who were excellent)? It doesn't seem like a good idea to me.
Dla mnie też nie. Poza tym to kolejny dowód, że po tamtej stronie Wielkiej Kałuży jest fajnie. Nie polecam.



Masshysteri - s/t

O tych Szwedach już tu pisałem. Nic się nie zmieniło. Nadal jest prościutko, szybciutko, króciutko, nadal jest dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. I nadal jest cholernie, cholernie melodyjnie. O tym, że jest energetycznie, to nie ma nawet co pisać, to zbyt oczywiste (zbytnią oczywistość zobaczyłem w poprzedniej polityce, a może w tej? nieważne, to sformułowanie wpadło mi w oczy podczas czytania tekstu o hipsterach. Tych naszych, warszawskich. Polecam). Płytę Masshysteri też polecam. Nawet bardzo polecam.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Lord Stereo i Elvis Deluxe w PRL, 9.01.2k10

Pogoda była paskudna, ledwo dojechaliśmy, a jak szukaliśmy miejsca, by zaparkować, to nasz bolid się trochę zakopał... No ale na szczęście zdążyliśmy.

Lord Stereo
Niby debiut, ale tylko jeden z nich był scenicznym debiutantem. Za sprawą wokalisty spodziewałem się czegoś bardziej pustynnego, w stylu chociażby nieodżałowanych Oregano Chino, ale było bardziej klasycznie, za sprawą pana klawiszowca. Zresztą, po co ja się produkuję, skoro można samemu tego doświadczyć:






Czyli, jak widać, było grubo.

Elvis Deluxe

Ich to widziałem któryś tam raz, wiec wiedziałem, czego mam się spodziewać. I troszkę się zawiodłem, bowiem zabrakło trochę ognia. Z drugiej jednak strony, był to pierwszy koncert Elvisów, na którym słyszałem wszystko ładnie i w miarę selektywnie, gdyż zająłem strategiczne miejsce przy panu dźwiękowcu, a jak wiadomo, tam słychać najlepiej. Zagrali parę nowych kawałków, nadal utrzymanych w kyussowych klimatach, odegrali też jakiś cover "Ziggy'ego Stardusta", w którym śpiewał Marcin z Lord Stereo (między innymi oczywiście, bo on ma muzyczne ADHD). Podsumowując, było w porzo, ale bez rewelacji.