Ostatni tydzień z małym naddatkiem spędziłem w Krakowie. Zobaczyłem prawie całe Sacrum Profanum, ale o tym festiwalu szczegółowo przeczytacie w Dwutygodniku. Udało mi się chwilę porozmawiać z Patrickiem Higginsem o jego udziale w Multiwersjach (o samym kompozytorze na kilka dni przed festiwalem pisałem tutaj), spotkałem kilkoro znajomych. Smogu nie było, więc zszedłem miasto wzdłuż i wszerz, ale i tak najczęściej trafiałem na moje ulubione Kazimierz i Podgórze. Zostałem też na dzień otwarcia Unsoundu.
Tam zobaczyłem koncerty Sote, Moor Mother i Kukengandai (zapowiadany jako wspólny z Hubertem Kostkiewiczem z the Kurws, ale pojawił się tylko na ostatnie piętnaście minut). Ten pierwszy zaprezentował materiał z Parallel Persia i tak jak się spodziewałem, wybrzmiał on wspaniale w ociekającej złotem sali teatru. Towarzyszyli mu Arash Bolouri na santurze i wokalu i Pouya Damadi na tarze (który czasem traktował bardziej jak kamanczę, smyczkiem). Nie spodziewałem się, że tak dużo tego materiału to po prostu przetworzone tradycyjne instrumenty, a nie zsyntetyzowane dźwięki z laptopa. Sote aktywnie manipulował dźwiękami wygrywanymi przez towarzyszy i razem z nimi snuł opowieść o Iranie z innej, alternatywnej rzeczywistości. Moor Mother zabrała się za tematy poważne - niewolnictwo, historię Wielkiej Brytanii - ale zrobiła to w bardzo przegadany i usypiający sposób. Kukangendai rock sprowadzili do rytmicznego szkieletu i transowej powtarzalności, w czym przypominali mi Lotto (ale nie wiem, czy zgodziłby się z tym Mike Majkowski, który stał na koncercie niedaleko mnie). We fragmencie z Kostkiewiczem pojawiło się więcej swobody, ale w zasadzie nie odbiegało to zbytnio od tego, co Japończycy grali przez godzinę. Fajny, przyjemny koncert, odmiana po tygodniu z poważką.
Obejrzałem też jeden film, i dla niego samego warto było zostać te dwa dni dłużej w Krakowie. Kraina miodu nie jest zwykłym dokumentem, nie ma tu żadnego objaśniania, ani gadających głów. Przypomina trochę Badjao, Duchy z morza Elizy Kubarskiej, który pokazywaliśmy na tegorocznej Globaltice. Przypomina swoją formą - to bardziej film fabularny, prezentujący prawdziwą historię, niespieszny, z pięknymi zdjęciami przyrody - i treścią - oba filmy opowiadają o ginących sposobach na życie, o tym jak zachód i nowoczesność wdziera się w kolejne miejsca. Dzieli je sceneria. Kraina miodu rozgrywa się właściwie pod nosem, ale w miejscu odciętym od świata, w którym zatrzymał się czas. To opuszczona wioska w Macedonii Północnej, kilkanaście kilometrów od Skopje. Od stolicy dzieli ją niedługa podróż autobusem lub pociągiem. Można też dostać się do niej pieszo. Mieszka w niej Hatidze i jej schorowana matka. Towarzyszą im pies, koty i pszczoły, którymi opiekuje się Hatidze. Nie jest pszczelarką, lecz ostatnią w Europie bartniczką - jej ule rozsiane są po całej okolicy w skałach i na drzewach. W pewnym momencie do wioski przybywa wielodzietna pasterska rodzina, a z nią zewnętrzny świat. Jednak to nie oni są czarnym charakterem filmu. Jest nim Macedończyk, za którego sprawą do wioski wkracza kapitalizm ze swoją obsesja pomnażania majątku i czynienia sobie ziemi poddaną.
Filmowcy spędzili w tej zapomnianej przez wszystkich wiosce trzy lata. Dlatego wydają się bohaterom niewidoczni, codzienne życie dzieje się bez udziału ekipy, ona zresztą ogranicza się tylko obserwacji, nie wchodzi w interakcje. Można się zastanawiać, czy postępuje etycznie, pozwalając toczyć się sprawom swoim biegiem. Ale też taka jest rola reportażysty/dokumentalisty. Nie zazdroszczę im tego dylematu (ale też nie chcę spojlować, może uda wam się obejrzeć ten film).
Kraina miodu jest pokrewna niektórym moim ulubionym filmom i książkom. Nie ma za dużo dziania, to prosta historia, bez zbędnego rozwlekania, bohaterowie potraktowani są z niezwykłą czułością i zrozumieniem. Jest w nim też pewna melancholia i rezygnacja. Świat, w którym żyli, nieodwracalnie odchodzi. I to jest w tym wszystkim najbardziej przejmujące. Świadomość, że jest się ostatnim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz