poniedziałek, 9 grudnia 2019

Algorytm ci tego nie podpowie

Jak szukać muzyki, kiedy wszystko wydaje się podane na tacę przez algorytmy serwisów streamingowych, które na pierwszy rzut oka (ucha) znają nasze gusta i przyzwyczajenia lepiej niż my sami? I co z muzyką, która nie jest w nich dostępna? Jak na nią trafić? Odpowiadam z przykładami.




Ritme Jaavdanegi możecie już posłuchać w streamingach, jednak kiedy na nią wpadłem kilka miesięcy temu, była dostępna tylko na Bandcampie. I może to nawet lepiej, bo bez wahania wysupłałem te kilka euro na pliki (a potem poprawiłem winylem). Jak na niego trafiłem, skoro nie pojawił się na żadnej playliście z nowościami? Nazwisko Mohammada Rezy Mortazaviego i tytuł jego najnowszej płyty zobaczyłem, przeglądając jedną z list październikowych premier na Polifonii. Jakiś Irańczyk, pomyślałem, pewnie eksperymentujący. To było trochę jak trafienie na interesującą okładkę w stacjonarnym sklepie (albo grzebiąc w tagach na Bandcampie, tak też mi się zdarza trafić na ciekawe płyty). Tylko, że gdybym spojrzał na tę konkretną okładkę, nie spodziewałbym się dronów z Teheranu.

Mohammad Reza jest wirtuozem dafu - bębna obręczowego - i tombaku - bębna kielichowego. Ritme Jaavdenegi to muzyka tylko na te dwa instrumenty i dwie okładkowe ręce. Nic więcej tam nie ma. Ale to wystarcza w zupełności. Wszystkie osiem kompozycji jest utrzymanych w tym samym metrum 11/8, tytułowym rytmie wieczności. Rytmie, którego Mortazavi, jak pisze w krótkiej notce dołączonej do płyty, poszukiwał od wielu lat. A miał go na wyciągnięcie ręki - ritme jaavdanegi, to rytm tych dwóch słów. Mortazavi był w Wiedniu, nie mógł spać, wyglądał przez okno, wspominał swoje dzieciństwo w Isfahanie i już, znalazł swój rytm, którego tak długo szukał.

Czasem trudno uwierzyć, że to gra jeden człowiek, a jeszcze trudniej, że to nagranie na żywo, bez żadnej późniejszej obróbki. Nietypowy, nieparzysty rytm w rękach Mortazavi jest lekki i tajemniczy jednocześnie, jak w dwuczęściowym Tears of a Fakir. Może też nerwowy, pełen niepewności, jak w pędzącym na złamanie karku Riding Time. Mohammad Reza wyciąga z tego rytmu jak najwięcej, pokazuje różne oblicza metrum i swoich instrumentów. Daf brzmi jak wiatr targający wysuszonymi gałęziami, tombak ma brzmienie bliższe ziemi, solidniejsze.



Ograniczając się do rytmu wieczności Mortazavi, nagrał przejmujący album. Medytacyjny, nienachalnie wirtuozerski, choć imponujący. I faktycznie eksperymentalny, tylko inaczej niż się tego spodziewałem, bo to eksperyment w ramach tradycji, można by powiedzieć, że perskie modern classical.

Mohammad Reza ma brata, Alirezę, na którego trafiłem już na własną rękę. No dobrze, pomógł mi w tym Rate Your Music. To właśnie drugi sposób na wychodzenie poza algorytm (i, zgadzam się, dość oczywisty) - warto sprawdzać, czy muzycy nie mają aktywnego rodzeństwa. Jeszcze się okaże, że zdolniejszego.


Nie chcę przez to powiedzieć, że uważam starszego z dwóch braci Mortazavi za lepszego muzyka, ale jego tegoroczny album Hamdelaneh Intimate Dialogues, to jedna z pięciu najlepszych tegorocznych płyt, jakie słyszałem (to był zresztą rok zdominowany przez Irańczyków). I, znów, jak w przypadku Mohammada Rezy, tytuł mówi wszystko. To dialog Alirezy grającego na santurze, perskich cymbałach z Markusem Stockhausenem, trębaczem (i synem Karlheinza). Naprawdę nie mam pojęcia, czemu o tej płycie jest tak cicho. Może dlatego, że wyszła w małej włoskiej oficynie Dark Companion Records. Dlatego - powtarzam - warto szukać wartościowych płyt na własną rękę, nigdy nie wiadomo, gdzie znajdzie się kolejna.

Hamdelaneh przypomina trochę I Will Not Stand Alone Kayhana Kalhora i Alego Bahramiego Farda. Obie oparte są na dialogu santuru i innego instrumentu, kemancze zamienia się rolami z trąbką, flugelhornem i w jednym przypadku z głosem Stockhausena. Obecność trąbki może przywoływać jazz, ale to nie do końca prawda.

Blisko tu do nagrań sygnowanych nazwą ECM Records (zresztą Stockhausen już dla nich nagrywał w przeszłości), podobna jest tu melancholijna atmosfera, granie ciszą, przestrzenność i skromność użytych środków. Pasowałby ten album do tej wytwórni, Mortazavi i Stockhausen posługują się podobnym językiem, co chociażby Eleni Karaindrou na Medei (choć to wypowiedź dużo bardziej osobista) - to przecięcie nie tylko jazzu i muzyki poważnej, ale różnych muzyk klasycznych, z większym naciskiem na improwizację, stąd bierze się ten jazzowy pierwiastek.

Hamdelaneh jest albumem bezwstydnie pięknym. Nie trzeba się go doszukiwać, wyławiać z momentów chaosu. W tym pięknie zaszyty jest smutek, jak w słonecznym, jesiennym dniu. Pożółkłe liście zwiastują zime, zamarcie natury i tak tutaj z każdego dźwięku wybrzmiewa nieuchronność przemijania i pogodne pogodzenie się z nim.



Dla tych dwóch płyt warto wyjść poza dyktat algorytmów. A ile jeszcze skarbów jest przed nim ukrytych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz