środa, 29 grudnia 2010

Coldair - Persephone


Płytę Coldair, solowego projektu Tobiasza Bilińskiego z Kyst sprawdziłem z ciekawości i poczucia obowiązku, które zaczęło mnie ogarniać pod koniec roku. Znając „Cotton Touch” jego zespołu i zobaczywszy ich cztery razy na żywo w zeszłym roku (jednak zaznaczam, że Krzysiek co chwilę mi powtarza, że to się nie liczy, bo teraz grają w innym składzie, inne rzeczy i w ogóle zupełnie inaczej), nie spodziewałem się niczego dobrego po „Persephone”. A tu klops. Moje przewidywania okazaly się błędne.

Piosenki na „Persephone” to bardziej szkice niż pełnoprawne utwory. Bardzo skromne, nagrywane w domu, dużo przystępniejsze niż „Cotton Touch”. Tobiasz nie sili się na bycie nie-wiadomo-jak-zajebistym artystą, lecz jest po prostu skromnym chłopakiem z gitarą, który chce nagrać kilka fajnych rzeczy. Jedną z wad Kyst – zbytnią pewność siebie i przekonanie o własnej zajebistości – mamy z głowy.

Mimo że, jak już napisałem mamy do czynienia ze szkicami, to nie pojawia się też kolejna bolączka sopockiego zespołu: schematyczność. Koncerty i płytę Kyst zapamiętałem tak: bezładne napieprzanie w instrumenty – cisza – bezładne ciche dźwięki – zaczątek ładnej melodii – bezładne napieprzanie w instrumenty. I tak w koło Macieju. Nie dość, że „Persephone” jest od tego wolna, to na dodatek Tobiasz stara się, by nie była ona nudna, urozmaicając skromne aranże. Trzeba przyznać, że tym razem robi to niezwykle zręcznie.

Umówmy się, „Persephone” nie jest nie jest płytą wybitną. Nie powala na kolana. Na mnie jednak zrobiła wrażenie tym większe, ponieważ zupełnie się tego nie spodziewałem po jej twórcy. Polecam

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Kristen - "Western Lands"

Gdy myślę o koncertach, na które nie poszedłem w tym roku,to koncert Kristen w Powiększeniu znajduje się w piątce tych, których żałuję najbardziej. Razem z Crystal Castles, Beach Fossils, Dinosaur Jr. i odwołaną Janelle Monae. Z kilku powodów, do których należy zaliczyć fakt, że "Western Lands" to płyta wybitna.

"Western Lands" jest ścieżką dźwiękową niestniejącego filmu rozgrywającego się gdzieś na Ziemiach Odzyskanych. Nie w jakimś dużym mieście, jak Wrocław czy Szczecin, lecz w Słupsku, Koszalinie albo Kołobrzegu. Tego do końca nie wiadomo. Głównym bohaterem jest gość z okładki płyty. Nie poznajemy jego imienia. Przyjechał do miasta pociągiem. Snuje się po nim bez celu, pali papierosa, przegląda się w sklepowych witrynach pamiętających czasy PRL-u. Mija dziewczyny spieszące się na osobowy, chłopaków siedzących na ławkach. Wszystko jest wyblakłe, bez życia, ale jednocześnie fascynujące dla niego, który przyjechał z wielkiej metropolii pełnej neonów i pospiechu. Długo się tu jednak nie zatrzymuje, kilkadziesiąt minut i znów siedzi w pociągu w drodze do kolejnego takiego miasteczka. A potem znowu: pociąg-dworzec-rynek-dworzec-pociąg. Jedzie, bo musi, bo gna go niewidzialna siła...

Piękna płyta. Polecam

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Tamikrest - Adagh

Skoro w poprzednim tekście narzekałem na wąski światopogląd krytyków muzycznych i niekoniecznie trafne wynoszenie na piedestał muzyki zachodniej, przy prawie całkowitej negacji tego, co znajduje się poza nią, o napiszę kilka słów o jednej z najlepszych tegorocznych płyt. Z Afryki.

Tamikrest to młody zespół tuareski, pochodzą z różnych krajów: Algierii, Mali i Nigru. Łączy ich kultura, etniczność i język. Tym, co ich wyróżnia z pozostałych zespołów tuareskich, jak choćby Tinariwen, czy wydawane przez Sublime Frequencies Group Inerane i Group Bombino jest przystępność dla zachodniego słuchacza. I świetna produkcja. Nagrywali płytę w Europie, to słychać. Z jednej strony wszytko brzmi świetnie, z drugiej natomiast brakuje mi surowości nagrań Sublime Frequencies. Jeśli chodzi o przystępność, jest ona zasługą dwóch rzeczy. Właśnie produkcji i tego, że Tamikrest to młodziaki, wychowani w zglobalizowanym (do pewnego stopnia oczywiście) świecie. Wiedzą, czego się słucha u nas, wiedzą, jak się dobrze sprzedać. Nie boją się wykorzystywać przesterów i efektów gitarowych, by uzyskać efekt grania na pustyni. Tym kojarzą mi się z chłopakami z Kalifornii, z Palm Desert, którzy również przywołują ten żywioł swoimi instrumentami. Różne zabiegi stylistyczne tylko im w tym pomagają. Nie ma też poczucia znużenia, które, niestety, pojawia się, gdy słucham Tinariwen. I to wszystko super, bo nie tracą nic ze swojego egzotycznego charakteru, który jest ich najlepszą kartą przetargową. Bo przecież egzotyka jest w modzie na Zachodzie. Polecam, nie tylko zapaleńcom "muzyki świata"

czwartek, 2 grudnia 2010

Kanadyjka w Warszawie

1. Jeszcze we wtorek myślałem, że nie pójdę na ten koncert. Jednak szczęście się do mnie uśmiechnęło i wygrałem bilet.

2. Gdy przybyłem do Stodoły (na szczęście jechałem metrem, więc pogoda była mi nie straszna), wydawało się, że ludzi nie ma prawie w ogóle. Myślałem, że będzie frekwencyjna porażka. Przeraziłem się też, bo stół z merchem był w innym miejscu niż zwykle - już na sali koncertowej.

3. Frekwencyjna porażka, czy nawet masakra była podczas występu Troya Von Balthazara z Chokebore. Stodoła mieści ok. dwóch tysięcy ludzi, a Amerykanina oglądała garsteczka widzów. Muzyka zaprezentowana przez Troya dużo lepiej sprawdziłaby się w Powiększeniu, które z racji swoich niewielkich gabarytów jest lepszym miejscem do takich intymnych koncertów.

4. Intymnych, bo Troy był na scenie sam. Towarzyszyła mu gitara, maszyna do loopów, automat perkusyjny. Był też magnetofon, z którego Troy puścił partię fortepianu, bo nie pozwolono mu wziąć na trasę swojego instrumentu. Jak widać, jest nieźle zakręcony. I jego koncert też był na swój sposób zakręcony, trochę hawajski i trochę urokliwy. Nie wiem, jednak czemu Melissa go wybrała na swój support, bo do muzyki Kanadyjki nie pasuje ni w pięć ni w dziesięć. Ale i tak bardzo mi się podobał ten czterdziestominutowy koncert.

5. Melissa mnie zaskoczyła. Bardzo pozytywnie, nie spodziewałem się aż tak dobrego koncertu. Było mrocznie (ale nie gotycko), mocno (ale bez metalowego wieśniactwa), było bluesowo, momentami stonerowo, a nawet doomowo. Mniam.

6. Bardzo ucieszyła mnie liczna reprezentacja pierwszej płyty Auf der Maur. Było i "Real a Lie", i "I Need, I Want, I Will", i "Taste You", i "Followed the Waves". Z nowej płyty Melissa umiejętnie wybrała te lepsze piosenki.

7. Jednak highlight koncertu był jeden:


(tu co prawda z Włoch, ale różnice niewielkie).

8. Melissa sprawiała wrażenie mile zaskoczonej przyjęciem .Mówiła, że musi wrócić, najlepiej na jakiś letni festiwal (przychodzi mi do głowy tylko Heniek). Chce przeczytać książki o historii Polski i ma jednego znajomego Polaka w Kanadzie, który jest świetny. Poza tym wdawała się w krótkie pogaduszki z publicznością i nawet dała się namówić na zaśpiewanie fragmentu "Devil's Plaything" Danzig.

9. To co, widzimy się w lipcu?

Kilka wynurzeń o muzyce, dziennikarstwie i kulturze

Zanim zabrałem się za nowego Kanyego, wpadłem na Porcysiu na recenzję "My Beautiful Dark Twisted Fantasy" pióra Borysa Dejnarowicza. To raczej esej o popkulturze, ale Dejnarowicz już tak ma. Zostawmy na chwilę, ciekawe swoją drogą, rozważania o wpływie pozycji w popkulturze autora na ocenę płyty, pierwszej dziesiątki PFM od ośmiu lat i jak ona wpłynie na gitarowych nudziarzy i skupmy się na poruszonym przez Dejnarowicza problemie "amerykocentryzmu" prezentowanego min. właśnie przez Pitchforka. O przekonaniu PFM o wyższości muzycznej własnego kraju nad resztą świata pisał już chociażby na swoim blogu Mariusz Herma.  Dejnarowicz w swoim tekście rozszerza ten zarzut (słusznie) na inne media i w swoim stylu przechodzi do analiz tego zjawiska. W pewnym momencie chciałem bronić Pitchforka, bo przecież zrecenzowali w tym roku Omara Khorshida i Omara Souleymana. Chwilę później druga myśl znokautowała pierwszą jednym prostym pytaniem: kto ich wydaje? Sublime Frequencies, goście z Seattle. Nawet arabskich muzyków PFM wybiera do recenzji, bo ich wydawca jest made in US.

Z drugiej strony, my odbiorcy nie jesteśmy całkiem bez winy. Jasne, ciągle jesteśmy bombardowani amerykańską kulturą, świat się homogenizuje, ale ciągle mamy wybór. Internet i blogi gości, którzy jeżdżą po świecie i nagrywają lokalsów, czy gości wrzucających cały katalog Jugotonu ułatwiają nam poszukiwania zajawek spoza anglosaskiego kręgu kulturowego. Nie namawiam w tym miejscu do pokazania środkowego palca chłopcom i dziewczynom zza Wielkiej Wody, ja też przecież najbardziej lubię muzykę made in USA. Chodzi mi tylko o dywersyfikację źródeł. Ostatnie kilka lat w polskiej muzyce były jak wiemy bardzo inspirujące. O czym zresztą przekonałem się dopiero dołączając do Uwolnij Muzykę! Od kilku miesięcy szukam muzyki z byłej Jugosławii czy Afryki i okazuje się, że ona pod wieloma względami przewyższa produkcje zachodnie. Wróćmy jednak do tekstu Dejnarowicza (na powrót do Kanyego przyjdzie czas).

Jedna rzecz w wywodzie Dejnarowicza walnęła mnie niczym obuchem. I tu posłużę się cytatem:
Podam przykład. Pewien znany recenzent PFM przyznał parę dni temu publicznie, że wysłuchał w tym roku 70 płyt i dlatego układając swoją listę top50 na głosowanie w PFM pod koniec sięgał już po tytuły średnio go pasjonujące. Ja wiem, czego on słuchał. W połowie "obowiązujących", "głośnych" "amerykańskich" premier, a w połowie polatał sobie po blogach i wytwórniach, które ceni. Facet nigdy się nie dowie, czy aby przypadkiem w jego top50 nie znalazłyby się płyty Tin Pan Alley bądź Kristen – a to dlatego, że ich nie poznał. Jego punkt widzenia jest amerykański i tacy właśnie ludzie są częściami składowymi "Metacritics", "Pazz & Jop" etc. Kolo jest profesjonalnym dziennikarzem.
Dla tych, którzy tak, jak ja, nie mogą uwierzyć w to, co przed chwilą przeczytali streszczę te rewelacje własnymi słowami. Jeden z dziennikarzy Pitchforka, jednego z najbardziej opiniotwórczych mediów, przesłuchał 3 razy mniej nowych płyt niż ja. Gdy przeczytałem te słowa pierwszy raz, poczułem jak moja szczęka robi dziurę w podłodze i leciiii. Teraz jest pewnie gdzieś w okolicach Nowej Zelandii. Tyle moich żalów. Wracamy do Kanyego.

No właśnie, co z "My Dark Twisted Fantasy". Trzynaście długaśnych kawałków, całość ma 69 minut. Jestem po jednym przesłuchaniu, więc nie będę się silił na recenzję. Drugie przesłuchanie miało miejsce podczas pisania tego tekstu. Męczyła mnie ta płyta momentami straszliwie, czego dowodem jest fakt, że po sześciu kawałkach wyłączyłem Kanyego i jego zastępy gości, i zapuściłem sobie "Kilka numerów o czymś" Małpy. Płytę, o której istnieniu nie ma pojęcia dziennikarz PFM, bo po co.
 

środa, 1 grudnia 2010

Kristen jedzie w trasę

Generalnie tego nie robię, ale to na tyle ciekawy zespół (wiem, bo widziałem ich przed Deerhoof), że zareklamuję ich trasę:

2 grudnia Toruń NRD
5 grudnia Poznań Dragon (& Etam Etamski)
6 grudnia Łódź Jazzga (& Etam Etamski)
7 grudnia Warszawa Powiększenie (& Etam Etamski)
8 grudnia Kraków RE (& Etam Etamski)
9 grudnia Wrocław Puzzle (& Etam Etamski)


Tam, gdzie pogrubione, będę ja.

wtorek, 30 listopada 2010

Oficjalny soundtrack do filmu pt. "Grudzień 2010"

Grudzień zaczyna się dopiero jutro, ale już pogoda iście zimowa. Odświeżam w takim razie cykl zapoczątkowany w październiku.

Tym razem przenosimy się z Nowego Jorku na północny wschód. Daleko na północ, na wschód trochę mniej i lądujemy, cóż za zaskoczenie, na Islandii. Islandczycy zimową muzykę mają we krwi, ale czego innego można się spodziewać, po kraju, który wygląda tak:

Jasne, zimy w Reykjaviku nie są może bardzo srogie (na pewno mniej srogie niż nasza ostatnia), ale trwają prawie cały rok ;) Mógłbym tu wymienić prawie każdą islandzką płytę, ale napiszę tylko o dwóch.


Druga płyta mum to nie tylko jedna z najlepszych płyt kończącej się dziesięciolatki, ale i absolutnie obowiązkowa pozycja na zimę. Baśniowa, przywodząca na myśl magiczny świat zatopiony w wiecznej zimie. Nie jest to zima niebezpieczna, nie; to zima piękna, ale i melancholijna oraz tajemnicza. Idealna pozycja na wieczorne spacery po śniegu.


Zima z jednej strony podobna, do tej na płycie mum, bo piękna, ale opisana zupełnie z innej perspektywy. Wyobraźmy sobie mały domek na odludziu. Dookoła pola, las i śnieg, a my siedzimy w tej chatce (koniecznie z bali) przy kominku, pijemy ciepłe kakao i przygotowujemy się do wielkiej zabawy w śniegu, względnie z tej zabawy wróciliśmy i grzejemy się przy ogniu. Ech, szkoda tylko, że ich druga płyta jest wielkim zawodem.

Kolejne zimowe płyty prosto z Islandii już za miesiąc

niedziela, 28 listopada 2010

Brodka podbiła Palladium

1. Nie spodziewałem, się że będzie aż tyle osób. Nie pamiętam aż takiego ścisku w Palladium. Nie pamiętam też aż takiego hipsterstwa na dużym koncercie (nie liczę oczywiście Heńka i OFFa).

2. Brodka = pełna profeska. Nawet jeśli pozwoliła sobie na wybuch emocji, to na krótko i szybko opanowała wzruszenie.

3. Nie pamiętam też takiego aplauzu na koncercie polskiego wykonawcy. Pisk, brawa, tupanie. Nic dziwnego, że Monika się popłakała.

4. Nowe piosenki na koncercie są jeszcze fajniejsze niż na płycie. Bardziej taneczne, bardziej elektroniczne, ale nie tracące nic ze swojego folkowego klimatu. Choć wszystkie ludowe motywy poleciały z komputera.

5. Był cover Arcade Fire.  Do tego covery Wamdue Project i Ann Lee. I jedna piosenka z poprzedniego wcielenia Moniki przerobiona na nowy styl. I nawet fajnie wyszła.

6. Zagrała wszystkie piosenki z Grandy, co prawda "Hejnał" i "Bez tytułu" jako intro, ale zawsze. 3 piosenki zagrała dwa razy: "W pięciu smakach", "KO" i "Grandę". Dla mnie mogłaby jeszcze raz zagrać "W pięciu smakach", bo to naprawdę jest erupcja zajebistości.

7. Zresztą początek był iście hitchcockowski: "Szysza" a potem od razu "W pięciu smakach". To pierwsze wykonanie singla podobało mi się bardziej, mimo ocierania się o mnie jednej baby.

8. Perfekcyjnie zagrali, co jest przede wszystkim zasługą świetnie zgranego zespołu. Nic nie zgrzytało, wszystko brzmiało jak na płycie, a nawet lepiej.

9. Monika staje się prawdziwą gwiazdą rocka. Podczas drugiej "Grandy" zeszła do fosy i publiczności. Prawdziwa koncertowa rozpierducha.

10. Chcę więcej. Dawno nie bylem na koncercie, który wydawał mi się za krótki. Wraz z moim postępującym dziadzieniem, występy ponad godzinne mnie męczą. Ten trwał 75 minut, a mógłby i drugie tyle. Monika, widzimy się następnym razem. Nie w Piasecznie, bo będę wtedy na Młynarskim, ale pamiętaj, czekam.

piątek, 29 października 2010

Fang Island - s/t czyli erupcja zajebistości

Nowy ulubiony zespół Barneya Stinsona.

Żeby nim zostać trzeba być najbardziej „awesome” zespołem na świecie. Fang Island mogli do siebie przekonać blond boga PUA samym stwierdzeniem, że ich muzyka jest niczym „przybijaniem z każdym piątki”. Jak wiadomo, przybijanie piąteki mieście się w 10 ukochanych czynnościach Stinsona. Po podrywaniu lasek, a przed graniem w Laser Tag. Ale nie są jego ulubionym zespołem tylko z tego powodu.
Przede wszystkim, muzyka na debiucie Fang Island jest dźwiękową definicją pojęcia, które charakteryzuje Barneya, a które najlepiej oddać w naszym języku przez niezbyt ładne słowo „zajebistość”. Tak, muzyka Fang Island mogłaby leżeć obok wzorca metra w Sevres jako wzorzeć „awesomeness”. Ta płyta definiuje oba terminy bezbłędnie, jest i „awesome” i zajebista. I wcale nie chodzi tylko o poziom wykonawczy.

Soczyste gitary, potężne klawisze, chóralne, wręcz stadionowe zaśpiewy ze szczyptą patosu. Wrażenie, że można wspiąć się na Mount Everest w ciągu pół godziny trwania tej płyty. Chęć puszczenia jej od nowa dokładnie w tej samej sekundzie, w której się kończy. Wreszcie, ochota by wstać z fotela wybiec na łóżka i przybić piątkę każdej napotkanej osobie. Tak, to przekonało Stinsona. Gdyby Ted robił Sylwestra z limuzyną nie w 2005, lecz pięć lat później, to Barney zamiast przynosić swój pieczołowicie wykonany Get Psyched Mix, przyniósł by po prostu „Fang Island”. A impreza byłaby jeszcze lepsza.  Bo to po prostu soundtrack jego życia.

Zostawmy na razie Sitnsona i skupmy się na „Fang Island” Czterech gości z Vermont, jeden grał też w Daughters, świetnym math core’owym składzie. Tu też czasem słuchać różne dziwne rytmy, a czasem nawet math rockowo pracujące gitary, jednak całość jest dużo przystępniejsza. Mimo że utwory mają niestandardową konstrukcję, układ zwrotka-refren nie występuje ani razu. Wokale często powtarzają linie gitary, piosenki (tak, nazwijmy je właśnie tak) i motywy przechodzą swobodnie jedno w drugie. Math rock łączy się z indie rockiem, hard rockiem, a nawet hair metalem. Połączenie, które powinno sprawić pochłonięcie Ziemi przez czarną dziurę, równie skutecznie, co dzielenie przez zero, a jednak sprawdza się tu doskonale. Przed katastrofą chroni ludzkość zajebistość tej płyty. Album zaczyna się i kończy dźwiękami odpalanych sztucznych ogni i sam jest pokazem muzycznych fajerwerków.


Kilka dni temu dostałem takiego e-maila od Barneya:

Hey Bro,
Check this new band, Fang Island. They rock my world just like I rocked 236 women’s world. They’re legend – wait for it –


Here it comes




Almost There



Just a second


-dary. LEGENDARY!

Your best friend,
Barney
PS. YES, I’m your BEST friend

Tak było.

środa, 27 października 2010

Tapir razy dwa

Raz:



ha, brzmi trochę, jak The Police. Do których ostatnio się przekonałem. Świat się kończy. Wyglądają typowo jak na zakazaną dekadę. Do tego się nie przekonałem. I nie przekonam.

Dwa:


ME LOVES IT!!!

niedziela, 24 października 2010

Mistrz i uczniowie

Na ostatnim Bridge School Benefit, jak można  było się tego spodziewać Neil Young zagrał jedną piosenkę z Pearl Jamem. Ze swojej nowej, prześwietnej płyty. Zagrali ją akustycznie. Zaśpiewał ją Vedder. To wystarczy za zachętę. A teraz oglądamy:


niedziela, 17 października 2010

Vava To Raga Town

1. Dawno nie byłem na koncercie z taką publicznością. To znaczy publicznością bez granic oddaną zespołowi, a nie zblazowaną bandą hipsterów/indie dzieciaków srających po gaciach. Znaczy się było entuzjastycznie, ale bez mdlących z zachwytów małolatów (jak na HEALTH).  Przekrój publiczności był niesamowicie szeroki od małych dzieciaków znających na pamięć wszystkie teksty, przez rastamanów, punków, metaluchów, dresów i hiphopowców do kryzysów wieku średniego i paru emerytów. Kurde, widziałem nawet pseudohipstera.

2. Dawno również nie byłem w Stodole. Wydaje mi się, poprawili nagłośnienie, choć czasem ciężko było zrozumieć nawijki, szczególnie Pabla, który dwa razy zafristajlował. Trochę nie taki flow i wibracja jak w hiphopie, ale chciałbym go zobaczyć na Wielkiej Bitwie Warszawskiej na przykład.

3. Reggaenerator to wulkan. Skakanie przez cały koncert to pikuś dla niego. Wspinanie się na rusztowania również. A że zrobił to podczas najlepszej piosenki zespołu, to już w ogóle szacun.

4. Początek koncertu nie mógł być lepszy. "VavaTo" z partią Gorga odśpiewaną przez publiczność. Można mówić co się chce, ale warszawiacy są oddani swojemu miasto. Przynajmniej fani Vavamuffin. Zagrali wszystkie swoje warsiaskie piosenki, nic dziwnego, zagrali w swoim mateczniku, w swoim mieście, o czym często przypominali ;) "Barbakan" wypadł nieziemsko, a widok Reggaeneratora na rusztowaniu - bezcenny. Tym bardziej, że był to jedyny kawałek, na którym ruszyłem dupę pod scenę. Wiem, starzeję się i gnuśnieję, ale kiedy Pablo rymuje "Złota Kaczka na Tamce lubi złotą ciszę", to jakby nawijał o moim domu.

5. Szacuneczek dla Gorga. Może jeszcze nie wrócił do formy do końca, wydawał się być trochę zagubiony na scenie, ale głos ciągle jak dzwon.

6. Muszę się w końcu przyzwyczaić do ich "kaznodziejstwa".

7. Warsaw FTW!

niedziela, 10 października 2010

Oficjalny soundtrack do filmu pt. "Październik 2010"

Jak pogodna, radosna płyta może mieć coś wspólnego z jesienią, porą roku, w czasie której wszystko zamiera, w oczekiwaniu na nadchodzącą zimę? Może, ale pod jednym warunkiem. Jesień musi wyglądać, jak ostatnie dwa tygodnie. Chłodno, ale dużo słońca, niebieskie niebo i kolorowe liście, szeleszczące pod nogami, poranna mgiełka i to "coś" w powietrzu, żółty, pomarańcz i beż. Słowem, złota polska jesień. Cóż, w tym konkretnym przypadku, brooklyńska.

Co sprawia, że "Grand" tak dobrze wpisuje się w powiślańsko-śródmiejską jesień? Może to te nostalgiczne brzmienia klawiszy, może to ta ulotność muzyki, kojarząca się z ulotnością tych ostatnich chwil, kiedy choć troszkę można powygrzewać się na słońcu. Może ma to coś wspólnego z okładką, utrzymaną w jesiennych kolorach, nawet widnieje na niej gołe drzewo. Może to pewna leniwość. Może coś innego. Sam do końca nie wiem, czemu tej płyty słucha mi się tak dobrze na początku jesieni. W zeszłym roku tak było, w tym również. Wychodzę na miasto i to ta płyta ląduje w moich słuchawkach. Świetnie się do niej spaceruje w ostrym słońcu. "Daylight" pewnie brzmi jeszcze lepiej na tarasie jakiejś starej kamienicy z widokiem na Pragę i Powiśle o wschodzie słońca, ale jestem zbyt leniwy, by to sprawdzić. Za to polecam sprawdzić tę płytę i nawet będzie mała zachęta:


niedziela, 3 października 2010

Skrzyżowanie kultur dwa

1. Już definitywnie po festiwalu.

2. Opuściłem tylko jeden koncert - Osjan, ale podobno nie straciłem za dużo.

3. Cóż tam panie w muzyce? Chińcyki trzymają się mocno? Trzymają się bardzo mocno. Środa to zdecydowanie najlepszy dzień festiwalu. Choć etniczni Chińczycy nie byli w przewadze. Były tylko cztery Chinki, kwartet muzyki klasycznej. Skoro to był koncert muzyki klasycznej (chińskiej) to nie rozumiem poklaskiwania w czasie utworów. Wiem, to był namiot, a nie filharmonia, ale trochę ogłady by się przydało. Świetnym zagraniem pod publiczkę było wplecenie przez panie do programu polskiej ludowości. Akcja obliczona na ogromny aplauz odniosła pożądany skutek.

4. Chińscy Kazachowie i chińscy Mongołowie postawili na łączenie tradycji z nowoczesnością. W obydwu przypadkach był to rock, ale w przypadku Hanggai bardziej punk, a w przypadku Mamera psychodelia. Dość złowieszcza.

5. Stylówę Ilchi miał bezbłędną. Wyglądał, jakby urwał się z ordy Czyngis Chana. Reszta zespołu również, ale w mniejszym stopniu. Strój i zachowania Ilchi miał epickie.

6. Chińczycy niekoniecznie mówią po angielsku. Argentyńczycy też, ale u nich trochę lepiej jest ze znajomością obcych języków.

7. Argentyńczycy w czwartek uratowali honor Ameryki Południowej. W porównaniu z Linsem, grający tango Narcotango i Astillero wypadli wyśmienicie. W porównaniu z innymi koncertami, poprawnie. Narcotango trochę przynudzali, ich mieszanie tanga z elektroniką i popisy gitarzysty rodem z lat osiemdziesiątych nie przekonywały. Dużo lepiej wypadli Astillero. Nie dość, że tak bardzo uparli się, by zagrać w Warszawie, że zrobili to za darmo, to jeszcze ich tango było krwiste niczym stek.

8. Salif Keita razem z Josephem Shabalalą są dowodami na to, że afrykański gorąco jest najlepszym środkiem konserwującym. Obaj dość wiekowi, a ich scenowe wygibasy zawstydziłyby niejednego młodziaka. Żeby daleko nie szukać, mnie na przykład.

9. To był bardzo dobry tydzień.

środa, 29 września 2010

Skrzyżowanie kultur raz

1. Minęły 3 dni Skrzyżowania Kultur.

2. Widziałem sześć koncertów: jeden wspaniały, dwa bardzo dobre, dwa dobre i jeden przeraźliwie nudny.

3. Ten wspaniały to Ladysmith Black Mambazo. Perfekcyjnie wykonany, z dużą dawką luzu, pełen radości życia i słońca. A to słońce przydało się w poniedziałek, bo pogoda nie rozpieszczała. Koncert Afrykanów, którzy nie używają żadnych instrumentów bardziej niż występ przypominał rytuał. Z tańcami, określonymi ruchami i gestykulacją. Był to rytuał pełen miłości do swej spalonej słońce ziemi.

4. Słońce pojawiało się jeszcze w kilku koncertach. Na przykład podczas koncertu Cacique '97. Afrobeat z latynoskimi naleciałościami bardzo mi się spodobał, mimo że przy występujących po nich LBM wypadli dość blado. Ale wiadomo, nie ten ciężar gatunkowy - Cacique '97 to przede wszystkim zabawa i taniec. Byli jak na razie jedynym wykonawcą, który wprost zaprosił siedzącą publiczność do tańca.

5. Publiczność na festiwalu jest dość niemrawa. To znaczy, owszem, owację są gorące, nawet wtedy, gdy zespół nie do końca na to zasługuje, ale prawie wszyscy siedzą, mają mądre miny. Fakt, pod sceną robi się gorąco, jakieś dziewczęta tańcują, nieśmiało podrygują chłopaki, ale to wszystko za mało, jak na taki wulkan energii, jakim są niektórzy wykonawcy. Nie wiem, może to fakt, że średnia wieku na festiwalu jest dość wysoka, a może to po prostu specyfika siedzących koncertów.

6. Dziewczęta, a raczej kobiety, tańczyły też na scenie. Taniec był ważnym elementem występu Tamburellisti di Torrepaduli. Występu, z którym mam problem. Z jednej strony, był bardzo żywiołowy, miejscami rytualny, z tancerką raz odzianą w biel, raz w czerwień, tamburellisti grali na swoich tamburynach, jakby to były wielkie zestawy perkusyjne, a każdy z nich miał tylko jeden bębenek. Z drugiej strony, momentami wydawało mi się to przaśne. Włosi wywodzą ten taniec i muzykę od greckich kolonistów, ale skrzypki, gitara i akordeon to niekoniecznie starogreckie instrumentarium. Wiem, minęły już trzy tysiące lat, ale ta muzyka czasem brzmiała, jak  muzyka cygańska, czasem jak irlandzka, a czasem nawet jak kurpiowska. Ciągle nie wiem, jak ocenić ten koncert, na razie wygrywa ocena pozytywna, dlatego umieszczam go w kategorii dobrych.

7. W tej samej kategorii umieszczam koncert Buiki na inaugurację festiwalu. Choć starała się, jak mogła, mnie nie porwała. Za dużo ekwilibrystyki, za dużo wokalnych popisów. Starania doceniam trochę mniej niż efekt.

8. Drugi koncert z inauguracji to jak na razie jedyny koncert z grupy: przeraźliwie nudny. Nie wiem, może jestem za młody, może za mało osłuchany, ale Ivan Lins smucił i przynudzał przez bite dwie godziny. Gdyby jeszcze jego zespół miał fajne brzmienie, byłbym w stanie to wytrzymać, ale nie, jak na złość, jego brzmienie jest wyjęte z lat 80. Dziękuję bardzo.

9. Ostatni z dotychczasowych sześciu koncertów nie zawiódł mnie. Mayra Andrade, nie dość, że jest przeurocza, nagrała bardzo przyjemną płytę, to jeszcze dobrała sobie świetnych muzyków, którzy razem z nią wyczarowali magiczny wieczór. Czasem liryczny, czasem zachęcający do tańca, trochę afrykański, mocno latynoski. Prawdziwe skrzyżowanie kultur.

niedziela, 26 września 2010

Brodka - "Granda"



Jeszcze ze dwa tygodnie temu, gdyby ktoś mi powiedział, że napiszę tekst o Brodce i jej nowej płycie, uznałbym to za grandę. A jednak młoda góralka się tu pojawia właśnie dziś, ze swoją "Grandą".

Przyczyną mojego hipotetycznego niedowierzania jest przede wszystkim gapiostwo. Brodka, zwyciężczyni: Idola, szybko, szybciutko trafiła do grupy: "źle wykorzystany potencjał vel zawiedzione nadzieje". I przestałem w ogóle o niej myśleć. Przypomniałem sobie przy okazji "Tesli" Silver Rocket, gdzie wypadła całkiem nieźle. Nadal jednak nie zaprzątałem sobie nią głowy. Błąd. Gdyby nie RYM-owa zawierucha nad singlem "W pięciu smakach" nie zaprzątałbym sobie nadal. I byłby to błąd jeszcze większy.

Bo "Granda" to płyta bardzo solidna. Spójna brzmieniowo, ciekawa, z dobrymi melodiami, bez wszystkich wad toczących nasz mainstream. Brodka po dwóch płytach ma wreszcie pomysł na siebie i swoją artystyczną kreację, co dołącza ją do niezal popowych pań, jak Gabriela Kulka, czy (solowa) Nosowska. Wokalnie bliżej jej do Nosowskiej, słownie do Kulki (ale pamiętajmy, słowa na "Grandzie" to przede wszystkim sprawka Radka z Pustek i Budynia, więc o semantycznej mieliźnie nie ma mowy). Muzycznie - muzycznie mamy tu mnóstwo odniesień do świeżych nurtów w zagramanicznym niezal popie.

Czyli mieszamy: elektronikę z góralskimi skrzypkami, akordeony z bitami, piosenkę francuską z polskim temperamentem, orient z szalonym disco. "Bez tytułu" to bezpośrednie (może nawet za bardzo) odniesienie do drugiej płyty Mum. Z jednej strony, jak kraść, to od najlepszych, a przecież "Finally We Are No One" to moja lista lat zerowych. Z drugiej, mogłaby to zrobić mniej ostentacyjnie. Minutowy "Hejnał" może wydawać się niepotrzebny, ale przypomina o baśniowości tego krążka. "Szysza" zaczyna się od góralskich wokaliz, które mogłyby się znaleźć u Kapeli ze wsi Warszawa, co od razu robi mi dobrze. Jednak największy wybuch zajebistości to właśnie "W pięciu smakach", w którym mamy, i wietnamskie bary, i Skaryszaka i warszawskie mosty, i szalone, imprezowe rytmy, i górali. Czekam na pierwsze klubowe remiksy. Tym, którym się wydaje, że Brodka nic nie robi, tylko zrzyna z Nosowskiej, polecam "KO". Wszelkie wątpliwości powinny być rozwiane.

Fakt, pod koniec tempo trochę siada, może się to nie podobać. Mnie nie przekonuje nudnawa "Syberia", ale wynagradzają mi to "Kropki i kreski", które tekstowo zostały porównane już do Wiraszki, a ja nie wiem, czy to dobrze czy źle, bo Wiraszkowe momenty - zdecydowanie tak, Wiraszkowa całość - już niekoniecznie. Samiutka końcówka zaskakuje, Brodka śpiewa po francusku. Bez żenadki. Kolejna zaskoczka na tej płycie pełnej zaskoczek.

To ja zapętlam sobie "Grandę" i jadę w miasto.Zdecydowanie polecam.

poniedziałek, 20 września 2010

Ekatarina Velika - Ljubav


EKV był jednym z zespołów, poleconych mi przez przygodnie poznanego Serba. O samym fakcie polecania już pisałem.O polecanej muzyce nie. Powróciwszy do domu, zacząłem przeglądać RYMa. I cóż, okładka "Ljubav" wyglądała najlepiej (pozostałe w większości - szkoda gadać). I nie pomyliłem, płyta z taką okładka nie może być słaba (ciągle mam wrażenie, że kiedyś widziałem bardzo, bardzo podobną okładkę - jakieś pomysły).

Wszystko wskazywało na to, że się z Katarzyną nie polubimy. Po pierwsze - lata 80. Po drugie - nowa fala. A jednak zaiskrzyło od razu. I nawet dość kiczowate klawisze nie przeszkadzają. I to, że ta pani z okładki, nie śpiewa, tylko pan, który nie ma jakiegoś super głosu też nie. Bo te piosenki są świetne, tak po prostu. Mroczne, niepokojące, ale melodyjne, proste, ale nie prostackie. I to już wystarczy, żebym nie przestawał jej słuchać od kilku tygodni.


Gdyby na przykład Paul Banks zrzynał nie z Curtisa, tylko z Serbów, to bym go lubił. Polecam.

sobota, 11 września 2010

Rzeczywistość alternatywna

Za niecałe dwa tygodnie Neil Young wydaje nowy, bodajże 33, solowy, studyjny album. Załóżmy na chwilę, że z chwilą wydania Le Noise, Kanadyjczyk ogłasza, że odwiesza gitarę na kołek i kończy karierę. Kto mógłby zostać nowym Neilem Youngiem?

1. Typ oczywisty - Pearl Jam.


Po pierwsze, niejako sam Young namaścił ich na swoich następców, podczas wprowadzenia Kanadyjczyka do Rock And Roll Hall Of Fame. Przypomnijmy, Ed Vedder wygłosił przemową wprowadzającą, a potem zagrali razem dwie piosenki. Wcześniej razem Pearl Jam i Young występowali w 1992 roku. Amerykanie nigdy nie wstydzili się przyznawać do inspiracji Youngiem, grają na koncertach jego piosenki, wreszcie w 1995 nagrali z nim Mirror Ball. Jednak najważniejszy argument za, to fakt, że w swoich tekstach również poruszają ważkie problemy trapiące amerykańskie społeczeństwo.

Niestety, za sprawą niskiego głosu Veddera, Pearl Jam równie często uznaje się za następców Bruce'a Springsteena (choć to miano ostatnio sprzątnęli im sprzed nosa The Hold Steady). I nie są Kanadyjczykami.


2. Typ przekorny - Dinosaur Jr.


Typ przekorny, ponieważ trio z Massachusetts wywodzi się z ruchu, który stoi w opozycji do klasycznego rocka reprezentowanego przez Younga. Jednak ich ostatnia płyta, Farm jest bardziej Youngowa niż dokonania Pearl Jamu. Długie, rozbudowane gitarowe pasaże, wysoki głos Mascisa, przestery - wszystko jak  u Neila w latach 90. na przykład. Gdyby Young chciał nagrać kolejną płytę z jakimś zespołem, który nie jest Crazy Horse, wybrałby Dinozaura. I nawet, podobnie jak on, wpłynęli na rodzący się w połowie lat 80. grunge. Tak, na Pearl Jam też.

Niestety, Mascis z kolegami grają tylko rokendrola, żadnego country i mają zbyt silne punkowe korzenie. Nie, nie są również Kanadyjczykami.

3. Typ 'na czasie' - Arcade Fire


Po pierwsze, chcą być sumieniem Ameryki, po drugie SĄ z Kanady, po trzecie tytułowy kawałek z ich ostatniej płyty to odrzut z Harvest, a Modern Man przypomina Neila z Trans.  Po czwarte, uwielbiają pisać hymny.

Niestety, chcą być tez drugim U2, a przecież Neil wielokrotnie wypowiadał się niepochlebnie o tym zespole. I  mają za bardzo rozbudowane instrumentarium.

4. Typ przyszłościowy - Woods


Przyszłościowy, bo w przeciwieństwie do pozostałych kandydatów Woods działają króciutko, zaledwie pięć lat. Z drugiej strony jest to typ "przeszłościowy", ponieważ w przeciwieństwie do Dinosaur Jr. czy Pearl Jam, Brooklyńczycy, odwołują się do Younga folkowego, z początku lat 70., kiedy Kanadyjczyk nagrywał Harvest czy After The Gold Rush. Oczywiście, te porównania na razie są na wyrost, ale zespół ma potencjał nie tylko na bycie "nowym Youngiem".

Niestety, nie są Kanadyjczykami i tak, jak Dinosaur Jr. to tylko Young elektryczny, tak Woods to tylko Young archaiczny.

Jeśli to ja miałbym wybierać, wybrałbym hybrydę tych wszystkich kandydatów, choć i tak nie byłoby to samo, co Young "himself"

niedziela, 5 września 2010

Blood Red Shoes - 1500m2, 19.06.2010

Oto pierwszy z zaległych, zapowiadanych bootlegów. BRS zagrali na jakiejś imprezie, mieli grać pół godziny, zagrali normalny koncert. Bardzo fajny koncert, choć publiczność była dość przypadkowa, jak to bywa na darmowych imprezach. Najwięcej było pijanych krawaciarzy, dresików też było sporo, i hipsterów/indie dzieciaków, bo to w końcu 1500m2, a tam wypada być. Fanów zespołu było najmniej, dlatego brawa dość niemrawe. Ale na bisy wyszli. Żenujący pan konferansjer ten sam, co w zeszłym roku na BRMC. Wydawać się może, że nagranie się dość nagle urywa, ale postanowiłem oszczędzić sobie i nie tylko gadki tego pana.

Setlista:

1. It's Getting Boring By The Sea
2. It Is Happening Again
3. I Wish I Was Someone Better
4. Light It Up
5. Say Something, Say Anything
6. Count Me Out
7. This Is Not For You
8. Don't Ask
9. Keeping it Close
10. You Bring Me Down
11. Heartsink

12. Improvisation*
13. Colours Fade

*to numer, w którym Laura-Mary i Steven zamienili się instrumentami, jeśli ma jakiś tytuł, to poproszę o poprawkę.

Zassij
hasło: srututu

czwartek, 26 sierpnia 2010

Isobel Campbell & Mark Lanegan - "Hawk"

Tekst był pierwotnie przeznaczony do UM!, ale w wyniku problemu z komunikacją, tam pojawił się inny, którego nie polecam.




Już pierwszy rzut oka na okładkę wiele mówi o trzeciej wspólnej płycie Szkotki i Amerykanina.

Spójrzmy, Isobel siedzi za kierownicą starego samochodu. To ona jest szefem. Tak jest w muzyce - 11 z 13 piosenek to jej kompozycje, dwie to covery Townesa Van Zandta. Jednak to Mark, na okładce ukryty w tle, częściej jest głównym aktorem tej płyty, ale to tylko rola przydzielona mu przez Campbell - reżyserkę. Ona często występuje na drugim planie - nucąc pod nosem lub śpiewając w duecie z Laneganem, ale jej głos jest tylko tłem dla przepełnionego tysiącami papierosów i hektolitrami whiskey głosu Amerykanina. Zupełnie, jak na poprzednich dwóch płytach.

Samochód, w którym siedzą wygląda na lata 60., może 70. (niestety, nie jestem motoryzacyjnym ekspertem). I w tych dekadach lokalizuje zawartość "Hawk". "Get Behind Me" to zawadiacki, kowbojsko-gangsterski rock'n'roll (rozciągnięty do ponad pięciu minut, więc męczący), a solówka w "You Won't Let Me Down Again" brzmi, jakby nagrał ją Neil Young między "Everybody This Is Nowhere" a "After The Gold Rush". Na dodatek ów samochód to z pewnością dzieło amerykańskich inżynierów, a "Hawk" to bardzo amerykańska płyta, w czym nie odbiega od poprzedniczek.

Za oknem samochodu widać kawałek farmy na prerii, a na "Hawk" słychać przede wszystkim przestrzeń prerii, która wyraża się poprzez folk i country, muzykę Zachodnich Stanów. Również podobnie, jak na płytach z 2006 i 2008 roku. Jednak "Hawk" jest najbardziej "preryjny" z tej trójki. "Snake Song" czy "Sunrise" mogłyby się znaleźć na ścieżce dźwiękowej do filmu o samotnym kowboju wymierzającym sprawiedliwość w małym miasteczku na Dzikim Zachodzie. Zresztą druga z tych piosenek ma w sobie coś z Ennio Morriconego.

Nie wszystko da się wyczytać z okładki. Na przykład tego, że pojawia się ten trzeci. Willy Mason, folkowy śpiewak wywodzący się z dynastii folkowych śpiewaków. Towarzyszy Campbell zamiast Lanegana w dwóch piosenkach - coverach Van Zandta. Ruch ze strony Szkotki zupełnie nie potrzebny, bo Mason jest obdarzony głosem bardzo podobnym do Marka, niskim i mocnym, ale delikatniejszym i mniej charakterystycznym. Czemu Campbell postanowiła w tych piosenkach zrezygnować z usług Lanegana, zupełnie nie mam pojęcia, bo przecież sprawiłby się równie dobrze. Jeśli Campbell koniecznie chciała się spróbować w innym towarzystwie mogła wybrać kogoś mniej podobnego do byłego wokalisty Screaming Trees.

Wreszcie z okładki można wyczytać, że ta płyta jest dobra. Bo słabe płyty nie mają tak stylowych okładek.

środa, 25 sierpnia 2010

Home Sweet Home

1. Wróciłem.

2. W Grecji było dobrze, ale za gorąco.

3. Podczas niezliczonych jazd samochodem oraz przesiadywań w kawiarniach dowiedziałem się jednej rzeczy: grecka muzyka to muzyka turecka śpiewana po grecku. Przynajmniej ta z radia.

4. Wrażenia z oglądania "Lizystraty" Arystofanesa w amfiteatrze w Filippi - bezcenne.

5. Mimo tego, że była to nowoczesna adaptacja i nie rozumiałem ani słowa.

6. W pociągu do Belgradu poznałem chorwackiego Serba, który wprowadził mnie w arkana yugo-rocka. Stay tuned for more.

7. Tak, samo stay tuned na recenzję moich płytowych zdobyczy z Chorwacji.

8. Obiecane bootlegi też się pojawią, nie zapomniałem o nich.

9. Będą też nowe recenzje - ekskluzywnie - tylko na blogu.

sobota, 14 sierpnia 2010

Hrvatska - tydzien drugi, Srbija - dzien pierwszy i ostatni

1. Z gory przepraszam za brak polskich znakow, ale takich nie maja Serbowie.

2. W Rijece, ktora podobno wyglada jak Szczecin lat 80. kupilem dwie plyty

3. W Zagrzebiu, ktory wyglada podobno jak polaczenie Budapesztu i Wiednia, a mnie kojarzy sie z Krakowem, tez kupilem sobie dwie plyty. Jest wiec czego sluchac.

4. W Belgradzie, ktory miejscami wyglada jak okolice Zabkowskiej czy innego Stadinu Dziesieciolecia sprzed 15 lat, nie kupilem sobie zadnej plyty, niestety, choc chcialem.

5. Za to posluchalem prawdziwie balkanskiego zespolu. Na ulicy, ale pod centrum kulturalnym i z naglosnieniem, wiec sie nie liczy.

6. Wracam za tydzien.

sobota, 7 sierpnia 2010

Hrvatska - tydzień 1

1. Jest gorąco, ale czasem pada.

2. Woda jest zaskakująco zimna.

3. Wiem, gdzie będę mieszkał, jak już będę duży i bogaty. W Rabie na Rabie. W Nowym Jorku też.

4. Nowa płyta Stone Temple Pilots nie jest porażką. Co mnie bardzo zdziwiło.

5. Nowa płyta Seven That Spells jest fajna. Ale nie jest moim bałkańskim odkryciem.

6. Kocham Kylie. Wróciłem do "Fever", slucham na okrągło.

7. Wracam za dwa tygodnie.

piątek, 30 lipca 2010

Bałkany

Plotki o śmierci mojego bloga okazały się przesadzone. Chwilowy (no dobrze, nie tak chwilowy) zastój jest spowodowany jednym: wakacje. Niby jestem w domu większość czasu, ale zażywam zasłużonego odpoczynku przed jakże ciężkim rokiem akademickim. W każdym razie przez ostatni miesiąc leniłem się w domu. To się zmieni. Będę lenił się na Bałkanach, skąd mam nadzieję przywieźć trochę fajnych płyt, o których napiszę po powrocie, czyli po 23 sierpnia. Po powrocie wrzucę też dwa zaległe bootlegi, ale co to będzie, to niespodzianka.

piątek, 9 lipca 2010

Wolna Muzyka na twitterze - Open'er 2010 + bonus

Gdybym miał twittera i mobilny internet, to moja relacja z Open'era wyglądałaby tak:

Ben Harper
Nawet nie wiedziałem, że na lap steelu można grać takie zajebiste rokendrole.

Pearl Jam
Nadal bogi.

Tinariwen
Tuareskie Iron Maiden - grają ciągle jedną piosenkę. Ale za to jaką dobrą! Tylko półtorej godziny to stanowczo zadługo.

Let The Boy Decide
Zupełnie jak na płycie, wolno, spokojnie i amerykańsko.

Mando Diao
Boooring!

Pablopavo
Koncert w Hybrydach z lepszym nagłośnieniem.

Pavement
Bogi? Tak, bogi. A Malkmus wygląda trochę jak Tod A.

Skunk Anansie
Łysa dała radę. Reszta mniej. Albo to ja jestem za młody na taką muzykę.

Regina Spektor
Jedno z praw kosmosu: posadź jakąkolwiek kobietę za fortepianem, a wyjdzie zawsze taka sama muzyka. Anyways, Tori Amos does it better.

Kasabian
Booring!

Matisyahu
Koszerne reggae + koszerny rock + koszerny funk. How awesome is that?

Muchy
Wiraszko bej nie zagrał 'brudnego śniegu'.

The Hives
Stonesi na spidzie.

The Dead Weather
Paradoksalnie najlepszym momentem tego koncertu było "Will There Be Enough Water?". Czemu paradoksalnie? Bo White za perkusją > White z gitarą.

środa, 30 czerwca 2010

Offowe dni w Powiększeniu

O tym, że Powiększenie jest najlepszym repertuarowo klubem w Warszawie, wiadomo nie od dziś. W poniedziałek i we wtorek mieliśmy tam małą powtórkę z zeszłorocznego Off Festivalu.

Wooden Shjips, czyli powtórka z rozrywki


Generalniebylo tak samo, jak w zeszłym roku. Kleiście, monotonnie, przesterowanie i bardzo fajnie, choć przewidywalnie (set prawie taki sam, jeśli nie identyczny). I trochę za głośno, ale to już moje zboczenie. W każdym razie, warto było iść na ten koncert, bo dobrego rocka psychodelicznego nigdy za wiele. A także podstarzałych hipisów, bo tak właśnie wyglądali Kalifornijczycy.

Lucky Dragons, czyli mistyczne przeżycie


Na ich offowym koncercie nie byłem, od dzisiaj wiem, że powinienem był tego żałować. Bo koncerty Lucy Dragons to nie są zwykłe koncerty, to bardziej rytuał, w którym współuczestniczy publiczność. Do tej pory myślałem, że obmacywanie spoconych Izraelczyków/grubego Kanadyjczyka jest szczytem interakcji na koncertach. Lucky Dragons poszli duuuuzo dalej. Oddają część instrumentów publiczności i razem tworzą muzykę. Nie trzymającą się żadnych ram, rozimprowizowaną, nieprzewidywalną. I pierwotnie piękną. Mimo że wszystkie instrumenty są podłączone do mini miksera i że wszystkim sterują Luke i Sarah (no, prawie wszytkim), to muzyka, którą generowaliśmy była niesamowicie plemienna i rytualna. W pewnym sensie psychodeliczna, ale bardziej mantrowa i transowa. To było bardziej jak jakiś zapomniany rytuał, drzemiący w każdym z nas.No i to nie były zwykłe instrumenty, bo czy zwykłymi instrumentami można nazwać płyty CD, którymi manipulowało się światło projektora, co z kolei przekładało się na dźwięk, podobnie jak w thereminie, albo kable, które wydawały dźwięk w interakcji ze sobą, ale dopiero, gdy osoby je trzymające złapały się za ręce? Z pewnością nie. Jeden z pięciu najlepszych koncertów/występów, w których było mi dane uczestniczyć. Bez przesady.

środa, 16 czerwca 2010

Krótkopis #3 - rokendrole

Głośno, szybko i do przodu. 

Capital - "Capital" EP

Po prawdzie to bardziej demo niż normalna EPka, ale nagrane w profesjonalnym studiu. W 3 kawałkach Capital wraca do lat 90. Jest trochę grunge'owego brudu, jest trochę post-hardcore'owej agresji i nerwu, jest indie niezależność i gitarowość, jest rock'n'rollowy sznyt i groove. Jest dobrze, ot tak, po prostu. Razem z debiutem Kim Nowak to najlepsza po prostu rockowa pozycja w Polandii AD 2010. Ale to może się zmienić, bo na jesieni druga płyta Black Tapes! Polecam.

Boogie Nights - "Sixpack of Hand Grenades" EP

Cały czas zostajemy w okołohardcore'owych klimatach. Zamiast jednak sterczeć w latach 90., przenosimy się z powrotem do XXI wieku. Do teksańskiego nerwu dodajemy teksańskich maczo menów. Jakkolwiek to by się nie wydawało karkołomne, Boogie Nights dodają do swojego hardkoru iście southern rockowe zagrywki, czasem nawet przechodzące w pudel metal, jak solówka w kawałku tytułowym. W "Hunters" typowe rokendrolowe granie przeplata się ze screamo. W "Hulk Smash" jest podobnie, ale tym razem brzmi to dość słabo. W "Blame It On Boogie Man" (tytuł kojarzy mi się z jednym odcinków atomówek), słychać też stoner rocka w tym mniej wieśniackim wydaniu. Potem znów wracamy do łączenia rokendrola z hardcore'em. Efekt jest dość intrygujący, ale jeszcze trochę trzeba nad nim popracować. Raczej polecam.


The Dead Weather - "Sea of Cowards"

Jack White 2:1 Josh Homme. Bardzo polecam.


Eddy Current Suppresion Ring - "Rush to Relax"

Ech, ci Australijczycy, może i przegrywają z Niemcami 4:0 na mundialu, ale przynajmniej na niego pojechali. Przegrywanie z Niemcami to jedyne, co mają wspólnego z nami, smutasami, u Kangurów musi być wieczna impreza, a Edusie to wyluzowane chłopaki. Najpierw robią prawdziwie punkowy 'rush' na złamanie karku, a potem relaks. I to taki prawdziwy, z morzem w tle. Polecam.


Male Bonding - "Nothing Hurts"

Cytat z RYMowej recenzji: 
British answer to last year's Canadian Japandroids (who were excellent)? It doesn't seem like a good idea to me.
Dla mnie też nie. Poza tym to kolejny dowód, że po tamtej stronie Wielkiej Kałuży jest fajnie. Nie polecam.



Masshysteri - s/t

O tych Szwedach już tu pisałem. Nic się nie zmieniło. Nadal jest prościutko, szybciutko, króciutko, nadal jest dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. I nadal jest cholernie, cholernie melodyjnie. O tym, że jest energetycznie, to nie ma nawet co pisać, to zbyt oczywiste (zbytnią oczywistość zobaczyłem w poprzedniej polityce, a może w tej? nieważne, to sformułowanie wpadło mi w oczy podczas czytania tekstu o hipsterach. Tych naszych, warszawskich. Polecam). Płytę Masshysteri też polecam. Nawet bardzo polecam.

wtorek, 15 czerwca 2010

Muzyka niezależna. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.

Organizatorzy Audiorivera zrobili debatę na Chłodnej o muzyce niezależnej, co jest częścią większego projektu Rynek Niezależny. Zabawne trochę, bo jak myślę 'muzyka niezależna', to nie przychodzi mi do głowy elektronika. Zresztą, co przychodzi ludziom do głowy na dźwięk słów 'muzyka niezależna' było jednym z tematów dyskusji. Bawiąc się dalej w dygresję, dodam, że pisząc 'muzyka niezależna' już dwa razy napisałem muzyka alternatywna, co chyba jest właściwszym określeniem, bo muzyka 'niezależna' jest niezależna od czego? Nie do końca wiadomo. Tak, o tym też było.

Najważniejsze pytanie (jak i nazwa) tej debaty brzmiało 'Muzyka niezależna, czyli jaka?'. Żeby odpowiedzieć na to pytanie sięgnięto po pomoc internautów i zadano im to pytanie (oczywiście w podstępnej formie ankiety). Posiłkując się jej wynikami, doszedłem do wniosku, że każda. Internauci mieli określić, jakiej muzyki słuchają, a potem, jaką muzykę uważają za niezależną. Okazało się, że dokładnie tej, której słuchają. Wszyscy jesteśmy niezależni. A skoro tak jest, to chyba można ogłosić koniec społeczeństwa jako sieci zależności. 

Poza tym okazało się, że metale słuchają tylko metalu, a ziomki tylko hiphopu. Były też narzekania na polski rynek muzyczny oraz na poziom muzycznej edukacji społeczeństwa. Było zdjęcie odium z popu. bo wyszła pogarda polskich słuchaczy do tej estetyki. Zabawne, bo w gronie ankietowanych wcale nie dominowali słuchacze poważki. 

Zastanawia mnie trochę celowość takiej debaty. Czy może raczej takiej debaty, w takim miejscu, w takim gronie. W publiczności siedzieli przede wszystkim ludzie związani z muzyką, na kanapach tym bardziej. Oni wszyscy wiedzą o tej mierności rynku, braku edukacji. To dla nich czyste truizmy. Debata była nagrywana. Kto ją obejrzy? Osoby zainteresowane tematyką, prawdopodobnie też już to wszystko wiedzą. Porcysie i skrinejdżersi dawno temu przecież zaczęli zajmować się 'popem' i pokazali niezalom, ze może być fajny. 

Czy taką debatę obejrzy statystyczny Kowalski? Nie, bo muzyka go nie interesuje, jest tylko dźwiękiem tła. Po prostu my, Polacy, nie jesteśmy dostatecznie bogaci, żeby przestać martwić się tym, czy jest co zjeść na kolację, a zacząć zastanawiać się nad poziomem kultury w Polsce w ogóle, nie tylko muzyki. Jasne, to się zmienia, ale kultura to ciągle 'zabawka' raczkującej klasy średniej i bogaczy. Przeciętny Polak ma inne, ważniejsze zmartwienia. Za 10-15 lat, kiedy już będziemy bogatsi i zaczniemy doganiać Niemców na przykład, będzie tak naprawdę czas na debaty o kulturze, bo ludzi zacznie to obchodzić. Taką przynajmniej mam nadzieję. Teraz możemy przygotować grunt pod takie ogólnonarodowe debaty. W tych naszych małych środowiskach, w których prawie wszyscy się znają. 

A co z muzyką niezależną? Jeszcze jej nie znaleziono.

sobota, 12 czerwca 2010

Best video ever

Jest początek roku 2002. Mam 13 lat i MTV2 (tak, to były piękne czasy. I nawet muzyka tam leciała). A skoro mam MTV2, to oglądam je prawie cały czas. Lata 2001 i 2002 to największy rozkwit new rock revolution. Pamiętam, że wtedy nie znosiłem tych wszystkich Strokesów, YYYs, lubiłem za to The Vines i Datsuns. I oczywiście pop-punk. I tu przechodzimy do rzeczy. Feeder, mimo kilku niezłych albumów, będzie dla mnie zawsze zespołem jednej piosenki. Od premiery tego singla minęło już prawie dziewięć lat, a nadal jest to jedna z moich ulubionych piosenek ever. Niestety, często o niej zapominam. Przypominam sobie o niej raz na jakiś czas, dzisiaj na przykład przypomniał mi o niej RYM, podając datę nowego wydawnictwa Brytyjczyków. 

No i oczywiście teledysk, dziś już klasyczny, powstały nawet klipy nim inspirowane. Pomysł na niego jest niezwykle prosty. Robimy konkurs, każdy z uczestników ma robić coś podczas piosenki, a potem pan reżyser poskłada te amatorskie ujęcia we wspaniałą całość. Highlighty: bobas z bębnami, dzieciak z gitarą, dwie koleżanki, dziewczyna w czarnej bluzce i spódniczce, gość z parasolem. Najlepszy teledysk ever. Nie ma innej możliwości.

wtorek, 8 czerwca 2010

Kim jest Kim Nowak?

Nie za wiele o nim (o niej?) wiadomo, ukrywa się przed wścibskimi spojrzeniami, nie za wiele o sobie mówi. Kim właściwie jest Kim Nowak?

Z pewnością nie ma za wiele wspólnego ze swoją imienniczką, Kim Novak, aktorką najbardziej znaną z filmów mistrza grozy, Alfreda Hitchcocka. Nasz Kim Nowak lubi oglądać filmy starego mistrza, ale to facet z krwi i kości. Lubi przykozaczyć, pokazać jaki z niego gość, "tak, jak golem ma charakter", czasem nawet pogrozi bronią, taki z niego twardziel i nie zmienią tego nawet dzwony, które lubi nosić.

Kiedyś pewnie nosił długie włosy i skórę, z tamtych czasów została mu miłość do Black Sabbath i Led Zeppelin. Hendrixa i jego gitarowe wywijasy po prostu ubóstwia. Z młodszych, z młodszych to ostatnio najlepiej mu wchodzi to, co wyszło spod palców dwóch Amerykanów: Josha Homme'ego i Jacka White'a, ze wskazaniem na tego drugiego i jego nowy zespół. Choć Queens of the Stone Age też często słucha. No i żeby nie było, że nie jest patriotą i słucha tylko zgniłego Zachodu - bardzo ceni sobie Breakout.

Ile ma lat? Pierwszą miłość dawno już przeżył, drugą i trzecią też, teraz przestrzega przed nią młodszych kolegów, bo wie, że nie ma z nią żartów, "bo to jest King Kong". Chodzi do pracy, pewnie w jakiejś korporacji, ale ma kłopoty ze snem. Lubi posłuchać Sonic Youth i dobrego rapu, co wskazuje na to, że wychował się w starych, dobrych latach 90. Pewnie więc ma około trzydziestki. A, byłym zapomniał, lubi od czasu do czasu poeksperymentować z używkami. Najchętniej zarzuca kwas i wtedy doświadcza iście hipisowskich wizji. Nie do końca ufa ludziom, bo zdradził go dobry przyjaciel.

Mimo tego, że niektórzy mu zarzucają, że w sumie to nie ma własnej osobowości i łyka wszystko, co jest z lat 60. i to kopiuje w swoim stylu, to fajny chłopak z tego Kima Nowaka.

wtorek, 1 czerwca 2010

lala is dead

Zabawne, jeszcze dzisiaj rozmawiałem o lali jako świetnym serwisie, na którym warto się wzorować, bo wrzucać widgety na różne strony, a tu się okazało, że została zamknięta. Przynajmniej wiem, co może być jej polskim odpowiednikiem, bo byłem na spotkaniu informacyjnym o nowym serwisie w polskim internecie, ale nie jestem pewien, czy mogę już o nim pisać. Poczekam do poniedziałku tak na wszelki wypadek.

sobota, 15 maja 2010

Hey, Hey, My, My

Ostatnia audycja była dość nietypowa, bo po pierwsze robiona na ostatnią chwilę i na dodatek miał to być "koncert" jednego artysty. Chyba wyszło całkiem nieźle. A oto co zagrał Neil Young w Radiu Aktywnym.

1. "Hey, Hey, My, My (Into The Black)" (z "Live Rust")
2. "Cortez The Killer" (z "Live Rust")
3. "Cowgirl in The Sand" (z "Live at Massey Hall")
4. "Down By The River" (z "Live at Massey Hall")
5. "Like a Hurricane" (z "Unpluged")
6. "Mr. Soul" (z "Unplugged")
7. "Transformer Man" (z "Unplugged")
8. "When You Dance I Can Really Love" (z "Year of The Horse")
9. "Cinnamon Girl" (z "Weld")
10. "Down By The River" (z "Live at Fillmore East")

Jak widać na ten koncert złożyły się fragmenty występów Younga od 1969 do 1997. Ale chyba nie było tego tak bardzo słychać ;)

czwartek, 13 maja 2010

Everybody knows this is nowhere

Z ostatniej chwili: już jutro w Radiu Aktywnym o 20 w audycji Agencja Koncertowa będzie można posłuchać mnie i koncertowych wersji utworów jednego z moich ulubionych wykonawców. Kogo? (P)odpowiedź w tytule.

Do słuchania na: http://www.radioaktywne.pl/

niedziela, 9 maja 2010

Waglewski, Fisz, Emade na Juwenaliach.

1. A miało być tak pięknie. Zamiast czytać powieść o życiowej cipce na HLL miałem iść na fajny świetny koncert, pamiętając ich występ półtora roku temu w Stodole.

2. Zapomniałem o dwóch rzeczach: studenci + juwenalia.

3. Ludzie dookoła lazili, jak na jakimś bazarze.

4. Wszyscy stali jak kołki, od czasu do czasu siorbiąc piwo.

5. Padało, choć to najmniejszy problem.

6. Ja nie wiem, czy ludzie na koncercie znali tylko "Chromolę" i "Męską muzykę"? Czy nie mogli chociaż calej płyty ściągnąć?

7. Fisz znowu kiedy śpiewał, to nie grał na basie. To jak będzie wyglądał koncert Kim Nowak, co? Bo jak patrzyłem, to te partie basu nie były jakieś bardzo trudne.

8. Zabrakło "Zimno" i Emade jakoś się nie popisywał za bębnami. Szkoda.

9. Popisywał się za to stary Waglewski. I dobrze.

10. Pan konferansjer powinien odstawić narkotyki. Nawet jeśli jest dziennikarzem Trójki.

11. Niestety, zabrakło im świeżości, momentami wydawało się, że odrabiają pańszczyznę.

12. Zostałem też na chwilę Wagla z Maleńczukiem, ale zdecydowałem się na rejteradę. Juwenalia to nie miejsce na taki koncert. Zadymiony, mały klub, lub sala z krzesłami. Z płatnym wejściem.

13. Jak już zostanę gwiazdą rocka, nie zagram na darmowej imprezie.

14. Na Myslovitz na Juwenaliach i tak pewnie pójdę.

15. A na Sum 41 na pewno.

czwartek, 6 maja 2010

Krótkopis #2 - folk a la america pt.1

Sam Amidon - I See The Sign
Niestety, tak to jest, kiedy się zwleka z napisaniem recenzji/notki o płycie. Mniej więcej to, co chciałem napisać o nowym Amidonie zrobił już Chaciński Bartek. Na szczęście nie do końca wszystko. Pomysł nagrywania starych amerykańskich piosenek, o których mało kto dziś pamięta - jak dla mnie strzał w dziesiątkę. A jeszcze, jak się zrobi to tak, jak zrobił to Amidon to ma się przepustkę do listy roku. Widzimy się za 12 dni w Powiększeniu. Kto nie idzie, ten bej.

Iowa Super Soccer - "Stories without an Happy Ending"
O tej płycie nawet napisałem coś dłuższego jakiś czas temu, ale z wrodzonego lenistwa, nie przepisałem tego na komputer (tak, pod tym względem siedzę jeszcze w XIX wieku). W każdym razie polemizowałem z Marcinem, który stwierdził, że ISS są najlepszymi polskimi spadkobiercami Neila Younga, co moim zdaniem jest krzywdzące dla Kanadyjczyka, bo wynika z tego, że Young nic nie robił innego, tylko smęcił słodko-smutnymi piosenkami. A to nie do końca prawda. Owszem Neil lubi sobie posmęcić z gitarą, ale robi to w zupełnie inny sposób, niż Michał Skrzydło, a nurt "elektryczny" jest w jego twórczości równie ważny, co "akustyczny". I na koniec: ISS to jeszcze nie ta liga, nie ten poziom czy ciężar gatunkowy. Bo Neil Young to bóg.

Let The Boy Decide - "Like the Earth, Like the Sun, Like the Ocean in the Night"
Już kiedyś pisałem o tej płycie, więc tym razem napiszę tylko: jeśli kogokolwiek można nazwać polskim spadkobiercą Neila Younga to właśnie ich.

Mumford & Sons - "Sigh No More"
Rzekłbyś - Amerykanie. Rzekłbyś - Nowa Anglia albo Środkowy Zachód. Rzekłbyś - takie hymny mogą robić tylko za Oceanem. Za każdym razem pomyliłbyś się, to Angole są. Znaczy się pozery, jak Beirut. I ten czar pryska. Pryska aż zapomnisz, że to nie preria, tylko miasto w Anglii. To jak z moim jednym kumplem ze szkoły. Straszny z niego pozer był, wszyscy po nim za to jeździli, ale w sumie to wporzo ziomek był - tu jest podobnie. Co mi się jeszcze bardzo podoba na tej płycie? Banjo, najlepszy instrument na świecie. Totalnie.

Fleet Foxes - s/t
Nie ogarniam fenomenu tego zespołu. Przecież to samo robili CSNY czterdzieści lat wcześniej z lepszym skutkiem (co nie znaczy, że takim bardzo dobrym, "Deja Vu" - poza piosenkami Younga jest rozczarowujące - ale to może po prostu moja youngofilia). No i trochę nijaka ta płyta, za bardzo cukierkowa. Mumfordy mają przynajmniej banjo.

The Tallest Man On Earth - "The Wild Hunt"
Z jednej strony kazus podobny do Mumfordów, bo taki z niego Amerykanin, jaki ze mnie Szwed. Z drugiej takie plumkanie na gitarze pasuje równie dobrze do małego skandynawskiego miasteczka. Niby zrzyna z Dylana, ale jak dla mnie to lepiej niż na przykład zrzynający ze Springsteena The Hold Steady (kaman, "Born to Run" jest pierdyliard razy lepsze). I chce być królem Hiszpanii, ale najwidoczniej nie pomyślał o tym, że kobiety tam mają przeważnie sarmackie wąsiska i jedną brew. Bądź co bądź, bardzo ładna ta płyta jest, mimo że Ameryki to on nie odkrywa.

Jason Webley - "The Cost of Living"
Zamiast wsi mamy coś, co można nazwać 'miejskim folkiem' prosto z Seattle. A może nawet 'ulicznym', bo Jason kilka lat grał do kapelusza (zresztą w takiej sytuacji spotkała go Amanda Palmer w Australii, gdzie robiła to samo - i tak zrodziła się przyjaźń, która zaowocowała na przykład projektem Evelyn Evelyn, o którym wkrótce). Akordeon, skrzypce, kontrabas, perkusja, czasem i gitara albo puzon - tylko tyle instrumentów. Z tą płytą kojarzy mi się przede wszystkim koncert Jasona na zeszłorocznej Globaltice, w siąpiącym deszczu, piękny, melancholijny, ale i czasem zabawny (zabawa w skrzypce i puzony w "There's Not A Step We Can Take That Does Not Bring Us Closer"), żywy (cover "Billy Jean" na akordeon - mistrz) i jakże inny od koncertu Lydii Lunch, który był zaraz po nim. I w sumie też taka jest ta płyta.

The Seznec Brothers - "Sediment"
Znów przenosimy się na Wschodni Brzeg. Pozycja totalnie undergroundowa, wydana DIY. Praktycznie niedostępna, ale do rzeczy. Dwóch braci (którzy zresztą sami mają własne projekty) postanowiło zagrać piosenki w tradycyjnym, appalachańskim (nie jestem pewien, czy jest takie słowo) stylu. Mimo że grają przede wszystkim własne piosenki, a Yann jest niestrudzonym muzycznym eksperymentatorem, to ich piosenki wydają się być dużo tradycyjniejsze niż na przykład, Amidona. A teraz oglądamy:


The Seznec Brothers - Promised Land from The Amazing Rolo on Vimeo.


William Elliott Whitmore - "Ashes to Dust"
Tak naprawdę wymyśliłem ten wpis tylko po to, by napisać o WEW. Jego muzyka jest pełna goryczy, smutku, prerii... Zresztą, co ja się będę produkował - weźcie sobie Sama Amidona, odejmijcie wspomniane przez Chacińskiego miasto i pomnóżcie całość razy dwa, a potem dodajcie banjo. Brzmi to mniej więcej tak:

(co prawda, to z innego albumu, ale to nie ważne.)

cdn.

piątek, 23 kwietnia 2010

CD iz ded.

Pisał na ten temat Mike, pisali w wyborczej, strona o tym jest nawet, napiszę i ja. Czyli kilka słów o tym, czy wartość muzyki się zdewaluowała (między innymi) przez jej dostępność, czyli po prostu digitalizację. Oraz o tym, czy fizyczny nośnik to już naprawdę przeszłość.

Muzyka jest dziś wszędzie, wszyscy to wiemy. Wchodzisz do warzywniaka - gra muzyka. Jedziesz autobusem - słuchasz ipoda. Siedzisz przy kompie - masz włączonego winampa. Muzyka nas otacza. Jestem na tyle młody i jednocześnie na tyle stary, ze załapałem się na kasety, ale już w czasie ich schyłku. Kilka ważnych albumów miałem na tym nośniku ("Millenium" Backstreet Boys czy "Songs for the deaf"), ale czułem, że był to tylko mierny substytut kompaktów. Pewnie mój ojciec ma większy sentyment do nich. Z drugiej strony muzyka w postaci cyfrowej jest dla mnie czymś naturalnym jak oddychanie. Ma mnóstwo zalet: nie zajmuje miejsca, jest darmowa (nie oszukujmy się, u nas nie działa iTunes Store). I jest jej dużo, internet umożliwia dostęp do prawie wszystkiego, co zostało wydane. Brazilijski psych-rock z lat 60., islandzkie reggae, muzyka kanadyjskich Inuitów. To wszystko jest na wyciągniecie ręki, czy raczej jedno, dwa kliknięcia myszy.

Wydawać by się mogło, że jest to świat idealny. A jednak nie wszystkim się to podoba. Wytwórniom - wiadomka, mniejsze zyski. Muzykom również.... Nie, nie chodzi o to, że nie mają za co kupić sobie chleba, lecz o to, że powszechność muzyki sprawiła, że straciła ona na wartości. Nie słucha się już albumów, tylko pojedynczych piosenek; ludzie zagubieni w tej ogromnej przestrzeni (w samych Stanach wychodzi około 30 000 albumów rocznie - wg filmu "I Need That Record") są wrażliwsi na hajp, który do rangi megagwiazdy lub odkrycia roku może wynieść zupełnie przeciętny zespół. I może nawet różnica jakościowa między mp3 a kompaktami czy winylami nie jest jakaś ogromna, ale rzadko kto ma podpięty do kompa zestaw hi-fi. O laptopach i ich malutkich, pierdzących głośniczkach nie wspominając. Powszechność muzyki sprawiła, że nie jest już ona tak uświęcona, jak kiedyś.

Powrót winyli czy kaset to moim zdaniem nie tyle sprzeciw wobec powszechnej cyfryzacji muzyki, ale po prostu nostalgia za tym, co było kiedyś. Oraz wyższe wymagania jakościowe. Nie wszystkim wystarczają mptrójki, poza tym album to nie tylko muzyka, ale i artwork. Który czasem sam w sobie jest dziełem sztuki. Dla mnie jest on ważny, tak samo, jak słuchanie albumów w całości. Płyty kupuję dość często i bardzo lubię to robić, choć drogie one są, a na ebayu nie zawsze trafia się świetna okazja, poza tym wolę pójść do sklepu i tam sobie pogrzebać w płytach. Jak widać, jestem nerdem. Tak, jak nerdem jest każdy kto kupuje płyty, kasety, winyle. Zbieranie płyt jest tym samym, co zbieranie komiksów, a raczej stało się tym w ciągu ostatnich  dziesięciu lat, kiedy ceny płyt zaczęły wzrastać w ogromnym tempie. Dla mnie, jak i pozostałych muzycznych nerdów muzyka nie jest czasoumilaczem, ale czymś bardzo ważnym w życiu, i to właśnie w większości nerdowie kupują płyty w pokoleniu  jeszcze-nie-trzydziestolatków. Bo dla młodszych to strata pieniędzy, skoro można wszytko mieć na kompie. Czy to źle?

Nie, bo zmienił się model słuchania muzyki, w pewnym sensie wróciliśmy do lat 50. i 60., kiedy liczył się singiel, tyle że zamiast siedmiocalówki kupuje się empetrójkę za 99 centów. System ten sam, ale model inny. Poważna różnica jest jedna. Szeroka dostępność muzyki za darmo/niewielką opłatą sprawiła, że większość granic gatunków rozmyła się. Co chwilę powstają nowe etykietki i szufladki. Ciężko teraz powiedzieć, co to jest typowy rock na przykład albo typowy pop.

Czy więc słuchać muzyki wszędzie, nie zawsze dokładnie, do końca, często pobieżnie, bez basów czy też wybudować sobie wyciszoną komnatę z najdroższym sprzętem i celebrować muzykę z winyli, kaset, czy kompaktów? Odpowiedzieć każdy musi sobie sam.

środa, 21 kwietnia 2010

Capital w Maszynowni; 19.04.2010

Po kilku problemach typu: -to na pewno po tej stronie ulicy? - na pewno. -o, jednak nie; pomylenie prawej strony z lewą oraz wykazaniu się znikomą znajomością dzielnicy Wola, przyszliśmy ze Sławkiem do Maszynowni o 21, więc myśleliśmy, że będziemy mieli trochę zapasu, w końcu na plakacie było napisane "start 20.00". Zgodnie ze starożytnym zwyczajem co najmniej godzinnego opóźnienia, o 21 to powinni zaczynać Jordy Warsaws. Błąd, bowiem Maszynownia, jak i Powiększenie na przykład ma sąsiadów na górze, więc koncerty muszą się kończyć przed 22, bo potem przyjeżdżają radiowozy. Czyli nie było nam dane obejrzeć kocertu Jordy Warsaws, dobrze, że chociaż Capital nie zaczęli, tylko się rozstawiali, jak zeszliśmy na dół.

A jak zaczęli, to już wiedziałem, że będzie dobrze. Przede wszystkim. Wreszcie było w miarę dobrze słychać wokal, nic nie przerywało, gitary nie zagłuszały wokalistów. Poza tym było podobnie, jak w Lorelei, czyli szybko, do przodu, z post-hardcore'owym wydarciem i grunge'owym brudem. Zagrali jeden zupełnie nowy kawałek, reszta już była grana wcześniej. Oczywiście, nie zabrakło 3 piosenek z majspejsowego dema. I tak samo, jak na poprzednim koncercie, było grubo, choć troszkę za krótko.No, ale wiadomo, lepiej krótko niż dostać mandat.

Polecanki #3

W dzisiejszym odcinku polecanek, mieszanki różne, przeważnie etniczno-folkowe.

Village Kollektiv - Motion Rootz Experimental 2006
Zgodnie z pierwszą częścią nazwy w zespole są ziomki z Kapeli ze wsi Warszawa. Zgodnie z drugą... No właśnie zgodnie z drugą jest to dubowy kolektyw. Nie przepadam za dubem, ale połączenie elektroniki z zawodzącymi, słowiańskimi wokalami i rozmaitymi ludowymi instrumentami wypada lepiej niż dobrze. Idealne połączenie starego z nowym.



Balkan Beat Box - Blue Eyed Black Boy
Mamy kwiecień, lato już coraz bliżej. Na nachodzące upały najbardziej wskazana będzie płyta BBB, która brzmi niczym soundtrack do jakiejś imprezy na piaskach pustyni/na Bałkanach. Pasuje do każdego miejsca w basenie Morza Śródziemnego, jak i do Nowego Jorku. Ja już wiem, czego będę słuchał w wakacje, a ty?



The Mountain Goats - The Life of The World to Come
Jedna z najpiękniejszych zeszłorocznych płyt. Przejmująca, smutna, ale ten smutek nie jest wszechogarniający, gdzieś tam we łzach czai się nadzieja na lepsze życie po życiu, bo piosenki są inspirowane Starym i Nowym Testamentem. Poza tym ich sesja dla Pitchforka jest wspaniała, trzeba ją obejrzeć (zresztą o tym już pisałem wcześniej).



Firewater - The Golden Hour
Tod A przed nagraniem tej płyty pojechał w trzyletnią tułaczkę po Turcji, Indiach, Pakistanie, Izraelu. Tam nagrywał lokalnych muzyków, rozmowy przypadkowych ludzi. Potem pozbierał to do kupy, by nagrać najbardziej zatopioną w tradycji płytę Firewater. Niby indie rock (w starym stylu), ale przesiąknięty wschodnim słońcem i "cygaństwem". Nie tylko z tego powodu blisko jest BBB do tej płyty. Kolejna obowiązkowa pozycja na lato.